Drogi dzieciństwa w Otwocku

Każdy z nas ma tylko jedno życie. Dzięki niemu może czuć radość, szczęście i dobro. Nikt za niego nie przeżyje życia. Mamy świadomość upływu czasu. Boimy się przyszłości i trwamy w teraźniejszości, chcemy zapomnieć o tym, co było złe w przeszłości.

Ludzkość ma wiele rys nakreślonych przeszłością, posiada wiele niedoskonałości, bólu i okrucieństwa. Wiele krzywd i niezapomnianego cierpienia. O wiele za dużo przekroczonych granic moralnych i religijnych. Jedną z nich jest holocaust. Niezapomniana i niezatarta katastrofa ludzkości i człowieczego trwania we wszechświecie. Historia przerażająco ukazująca to, jacy potrafią być ludzie, ukazująca ciemną mroczną stronę ludzkiej duszy. Przeszłość wydobywająca na światło dnia okrucieństwo, poniżenie i nienawiść. Zmusza nas do zatrzymania się, zatrwożenia zapatrzenia w historię. Przeraża nas swoją realnością i tym ze naprawdę stało się to wszystko, czego ludzka dusza nie potrafi objąć zrozumieniem.

Choć minęło tyle lat. Ten trudny temat, jakże kontrowersyjny i bolesny podejmują w swoich utworach polscy poeci, pisarze, twórcy kultury. W ostatnich dniach mieliśmy okazję spotkać się z jednym ze świadków z tamtych dni. W niedzielę, 24 kwietnia w Muzeum Ziemi Otwockiej autor książki „Moje drogi dzieciństwa”, Marian Domański opowiadał o swoich przeżyciach z okresu wojny, gdy jako kilkunastoletni chłopiec żydowskiego pochodzenia musiał ukrywać się przed Hitlerowcami. Jednak sytuacja, w jakiej się znajdował w tym czasie, zasadniczo różniła się od losów innych Żydów otwockich. Spotkanie z autorem rozpoczęło się krótkim wprowadzeniem gości w tematykę biografii autora przedstawionej w książce. Fragmenty utworu, czytane przez Jacka Kordela ucznia z L.O. im. K. I. Gałczyńskiego pomogły nam przybliżyć choć trochę sytuację, w jakiej w czasie wojny znajdował się Pan Marian.

Na spotkaniu obecny był również wydawca książki, Mirosław Iwański, właściciel wydawnictwa “Nowa Ziemia”, od którego dowiedzieliśmy się dlaczego właśnie ta książka została przez niego wydana.. Później każdy mógł zdać pytanie autorowi i chwilę z nim porozmawiać. Podczas spotkania został również poruszony temat otwockiego getta, które, zaraz po warszawskim było drugim co do wielkości skupiskiem ludności pochodzenia Żydowskiego. Członek towarzystwa Przyjaciół Otwocka przedstawił projekt zagospodarowania terenów Rampy, z której wywożono Żydów do obozów zagłady. Zaciekawił nas pomysł sprowadzenia dwóch wagonów i utworzenia muzeum i postawienia pomnika ku pamięci tych, którzy zginęli za czarne włosy i ciemne oczy, tak charakterystyczne dla Narodu Wybranego. Kwestii tej nie przedyskutowano jednak dokładnie, z powodu bezlitośnie upływającego czasu, którego zabrakło na kolejne pytania, gdyż w programie spotkania była także wystawa fotografii Tymona Iwo Iwańskiego “Sen Kamienia”, przedstawiająca wygląd cmentarza żydowskiego w Otwocku, Anielinie oraz w Karczewie.
Zdjęcia wywarły na nas bardzo duże wrażenia i uświadomiły nam, że do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy z prawdziwej historii Otwocka. Czekał na nas również mały poczęstunek, podczas którego swobodnie można było porozmawiać z p. Domańskim.

Dzięki ofiarom zbrodni, naocznym świadkom, poznajemy okrutna prawdę, poznajemy historię, choć trudno jest nam w nią uwierzyć. Dla tych, którzy przeżyli holocaust nie skończył się on w 1945 roku, lecz trwa do dziś. Przytaczane fragmenty czytane przez chłopca obudziły wspomnienia pana Mariana, który wzruszył się powracając myślami do tamtych lat. Choć Marian Domański od dawna mieszka poza Otwockiem, to nadal wraca myślami do Otwocka, miasta swojego dzieciństwa i lat młodzieńczych, a także do tułaczki podczas wojny.

Z Muzeum oboje wyszliśmy pełni kłębiących się myśli, pytań i wniosków po tak wspaniałej lekcji historii. Całkiem przypadkiem spotkaliśmy tam Mirka, dlatego też powstał ten artykuł. Być może już niedługo pojawi się nasza kolejna relacja ze spotkań ukulturalniających.

Kasiunia i Piotruś
209 DH

Bechemiada: Pre-harpagan

Huh. To był nagły i zwariowany pomysł, który dopadł niespodziewanie po letargu zimowym. Zbliżał się ekstremalny rajd na orientację, czyli kwietniowy Harpagan.
Wwww.harpagan.gda.pl

Do przebycia „tylko” 100 km pieszo w 24 h, bądź 200 km rowerem w 12 h. Wielkości nierealne zważając, że śnieg leżał jeszcze pod koniec marca uniemożliwiając sensowny trening.
Należało więc rozruszać rozleniwione ciała i zapoznać ekipę z zasadami panującymi na tego typu imprezach. Padł termin: 03.04.2005 i ogólne reguły. Wykonawcą pomysłu stał się autor tego artykułu, czyli behem.

Z dzisiejszego punktu widzenia wiem, że organizacja całości przez jedna osobę to skrajny masochizm. Na szczęście wszystko przebiegło bez komplikacji i w założonym terminie: z zagipsowanym, wynudzonym kontuzja Yorkiem wirtualnie wytypowaliśmy punkty, które udało się odnaleźć w terenie i poznaczyć, symbole malowane farba wytrwały przez kilka dni, a w kulminacyjnym momencie karty startowe i mapy były gotowe. No i pogoda, lepszą ciężko sobie wyobrazić.

Jednak najważniejsze to to, że zawodnicy (w liczbie 19 sztuk) przybyli na start, bez nich cały wysiłek poszedł by na marne.
Trasa przebiegała po terenach MPK na wschód od Otwocka. Wstępnie policzona, najkrótszym wariantem dawała sumę około 80 km. Do zdobycia wyznaczono 15 punktów o różnej (od 1 do 3) wadze. W ręce uczestników w chwili startu trafiła czarno biała mapa 1:50K, wraz ze szczegółowym opisem PK. Założony został limit czasu na 6 h 30 min.

Zwycięskiemu zespołowi odnalezienie wszystkich
15 punktów i dotarcie do mety zajęło 4 h 58 min przebywając 95km, co uważam za doskonały wynik.
Behe

Harpagan 29

Piątek rano, wreszcie wyruszamy. Po wczorajszych dość gorączkowych przygotowaniach, wymianie dętek, myciu i smarowaniu roweru, kompletowaniu rzeczy, dziś od rana jestem nad wyraz spokojny i pełen entuzjazmu. Oczywiście, co już stanie się regułą, dużo przed czasem. Czekam na resztę ciesząc się wstającym dniem. Nadjeżdża Jacq i Popeye, obładowani sakwami, ja z plecaczkiem, dlatego mam prowadzić grupę biorę ten żart chyba zbyt dosłownie. Behem się spóźnia ale w końcu jest. Robimy sobie zdjęcie.

Zaczynamy podróż od konsumpcji i tu pierwsza przykra niespodzianka.Popeyowi wywaliło piwo (bezalkoholowe ;] )w sakwie, wszystko mokre! Półgodzinne oczekiwanie na pociąg w Wwie wykorzystujemy na suszenie. Dzielnie odpieraliśmy ataki tych którzy starali się sforsować drzwi wejściowe do wagonu, a łazienkę Popeye zaanektował na…suszarnię. Lębork witamy z ulga bo…już chcemy jechać. Zamknięte przestrzenie nie dla nas! Wiatr we włosach (niektórzy smar) to to, co kochamy! Z dworca ruszamy ostro. Zaraz też łapiemy okazję, a raczej Behem z Jacqiem w lot chwytają szansę i wskakują na koło…traktorowi. Jedzie dobrą 30! Załapuje się, ale przezornie trzymam się dwa metry z tyłu, wciąż rozmyślając, co będzie gdy ten traktor…nie będzie miał świateł stopu. Popeye zaspał, i nie jest w stanie nas dogonić. Grzejemy tak dobre parę kilometrów. Niestety traktor skręca. Szkoda, to była jazda! Mozolnie pokonujemy dystans w różnym tempie. Docieramy do Sierakowic w niezłym stanie, choć nie obyło się bez paru przystanków. Wypatrujemy kwatery załatwionej przez Behema. Po drodze jakieś delikatnie mówiąc zapyziałe kurniki! Nie jest dobrze. Wjeżdżamy w naszą ulice, oczami wyobraźni moszcząc miejsce do spania między kurami i…zatrzymujemy się przed najbardziej okazałą willą na tej ulicy, w dodatku tuż przy starcie!! Przyjmujemy przeprosiny, że na górze jeszcze nie działa łazienka i musimy korzystać z dolnej. 15m2 w glazurze z wielkimi lustrami i białymi dywanami po prostu rzuca nas na kolana. Odtąd po domu będziemy chodzić wyłącznie w skarpetkach. Jeszcze tylko spóźniona kolacja, wizyta w bazie, gdzie odbieramy numery startowe, mocujemy je do rowerów, sprawdzamy sprzęt i spać, pobudka o 5 rano!
Wstaję oczywiście przed czasem i jako pierwszy osiągam pełną gotowość korzystając z chwili czasu wystawiam chłopakom rowery. Jest chłodno, niestety zapowiada się deszcz.

Na starcie jesteśmy ciut późno, odbieramy mapy dokonujemy ostatnich poprawek i nabieramy optymizmu Jest we mnie radość o poranku i..pogoda ducha a także ten lekki dreszcz podniecenia i…niepokoju związany z zawodami. Uwielbiam to uczucie! Jeszcze tylko ostatnie zdjęcie przed startem i skupiamy się na omówieniu trasy. We trzech, Jacq, Popeye i Leoheart, bo Behem jedzie ze swoja ekipa z Łodzi. To nasz pierwszy Harpagan, więc przyjmujemy taktykę rozpoznawczą, i tak nie damy rady zrobić Harpa więc wybieramy PK po prawej stronie Sierakowic Wydaje się, że nas stać na zaliczenie 10-12PK. Mamy zamiar jechać w tempie turystyczno-sportowym, tj dużo zdjęć, dużo radości z obcowania z przyrodą i trochę walki. W trakcie jazdy te priorytety się zmieniają i okazuje się też, że każdy z nas ma do nich nieco inne podejście. Trzy różne osobowości: Jacq – trenujący do Transcarpatii, pierwszy na zjazdach i podjazdach, ostro finiszujący, najmocniejszy z nas, w założeniu miał zdobyć każą górę i.. zdobył! Popeye – to głos rozsądku: wpatrzony w swój zupełnie odjechany mapnik żelazna ręką trzymał kurs i wiódł nas pewnie do celu. Na swoim crossie ze sztywna ramą miał szczególnie trudno, ale szedł do przodu jak taran bez słowa skargi, dopiero na mecie zdradził, ze nadgarstki mu prawie padły! Leoheart- jeździec bez głowy, wyrywający się do przodu, albo wlokący się w tyle, głuchy na wszelkie wołania, ale śmiem twierdzić – motor napędowy zespołu, ponaglający do walki, skracający przerwy. W sumie niezła paczka, od startu do mety razem, bez zgrzytów, obrażania się, z troska o członków zespołu, z uśmiechem i humorem mimo przeciwności.

Teraz o trasie, z konieczności wybiórczo.
Jako pierwszy zdobywamy 3PK póki co łatwo. Niestety od początku mży deszcz, później przejdzie w regularna ulewę, która złapie nas na asfalcie. Trochę zdjęć i krótki film o…bocianach. Dalej 13,oczywiście niepomny przestróg z Behemiady żeby się rozglądać, przejeżdżam zakręt na nią, na szczęście Popeye czuwa. Dalej jedziemy na 5PK – odnajdujemy go bez trudu, szkoda tylko że gościu, który nam robi zdjęcie nie uwiecznił Diabelskiego Kamienia o który aż się prosiło!
Potem do PK18. Przecinamy Kobylasz, trochę błądzimy, bo wybieramy drogę przez las zamiast sugerowanej nam przez pewnego starszego autochtona drogi szutrowej i po raz pierwszy mokniemy. Musimy się zatrzymać, żeby nieco się oporządzić. Konieczna jest częściowa regeneracja, smarujemy się maściami rozgrzewającymi, łyk herbaty, batony, gorączkowe przeszukiwanie plecaka w poszukiwaniu ochraniaczy, niestety zostały na kwaterze, kanapek- zostały tamże, na szczęście mam batony i rękawice z długimi palcami typ downhill. Kiedy to oznajmiam, Jacq i Popeye o mało się padają ze śmiechu i już do końca jestem źródłem kpin, przy każdym zjeździe (nawet na schodach W-wy wsch) krzyczą dawaj Leo! przecież masz rękawice do zjazdu. Ha ha ha bardzo śmieszne, ale to mnie jest ciepło w palce a nie im, poza tym jako jedyny mam…zapasowe skarpetki czym budzę niepohamowaną zazdrość. Jeszcze tylko łapie fotkę Jacqa myjącego się w kałuży i możemy jechać dalej.

Jacq prowadzi tak ostro, że płoszy całe stado saren z pola przy drodze. Przecinają nam drogę przed samym nosem. Pokładamy się ze śmiechu, bo Popeye który jechał z tyłu jak zwykle z nosem w mapie krzyczy: o q…ale wielkie zające! Spotkamy je jeszcze raz tuż przed PK18, ale już w znaczenie większej odległości. Na PK 18 budzimy ze snu dwie dyżurujące dziewczyny, które wygrzebują się na nasz widok ze śpiworów i chłopaki nie wiedzą, czy mówię serio czy żartuje, że…chętnie zostanę na tym punkcie. Opieramy się jednak pokusie i jedziemy dalej. Docieramy do Kolonii tym łatwiej ze kierunkowskaz od wjazdu do miejscowości dzieli…może 50 m. Dziwne to zjawisko, nie ostatnie zresztą, bo jamnik na łańcuchu jest niepowtarzalny.. Mam i ja swoje źródło kpin bo widok Jacqa przenoszącego rower przez zasadzkę z krowich placków jest porażający, martwił się o opony.

W szybkim tempie zbliżamy się do naszej Golgoty czyli PK 11 Jak to się stało, że kompletnie pobłądziliśmy tego nie wiem. Obrywa się za to Popeyowi, bo ja przelatuje przez jakieś podwórko bezboleśnie, Jacq budzi już większe zainteresowanie, a na biednego Popeya czeka babcia z kijem. Chcąc uniknąć konfrontacji postawiamy nie wracać choć wiemy już, że błądzimy. Czyli do przodu tzn pod górę robi się extremalnie, 200m stromym wąwozem w górę! Przejechałem już ponad 70 km, a na tym krótkim odcinku dopiero poczułem jak bolą nogi. Pnę się w górę i w duchu chichoczę ale odlot!! Chce mi się śmiać, bo kto nie ma w głowie ten ma w nogach, w każdym razie powinien! Potem jakoś odnajdujemy drogę, i osiągamy PK. Obsługa punktu, dwóch gości pożycza od nas papierosa bo…znaleźli się tutaj po raz pierwszy i są bez…namiotu, śpiworów i sprzętu to jest dopiero hardcore,12 h w lesie, dobrze że mieli zapałki i udało im się rozpalić ognisko! Zjeżdżamy już bez przeszkód i kierujemy się do PK 15. Zaliczamy wyczerpujący podjazd asfaltem po to, żeby odbyć imponujący i zatykający dech w piersiach zjazd nad jeziorem w stronę zamku. Gdy do niego docieramy stajemy zdumieni wielkością rozpoczętej i porzuconej budowy zamczyska. Ależ trzeba mieć wyobraźnie a może zły gust? megalomanie? żeby podjąć się takiego wyzwania. Ot kolejne dziwne zjawisko na trasie.
PK 15 bez kłopotu. Dalej decydujemy się na wariant leśny i…to chyba najładniejszy fragment trasy. Piękny las, drogą ostro w dół, piękne widoki, tak piękne że Popeye o mały włos nie kończy zjazdu w..jeziorze. Cudem zatrzymuje się w krzakach na brzegu. Przesmykiem między jeziorami docieramy do Chmielna. Tu dłuższy postój w centrum. Te wszystkie przygody zabrały nam sporo czasu, zaczyna go nam brakować. Z żalem odpuszczamy PK19, musielibyśmy wracać, szkoda bo jest wysoko punktowany i jak się okaże, mógłby nas przenieść dużo wyżej w klasyfikacji, a był w naszym zasięgu. Po odpoczynku ruszam tak ostro, że.. przejeżdżam właściwy zakręt, niestety ciągnę za sobą innych i dopiero interwencja Popeya ratuje nas przed kompletną porażka, jaką byłoby objechanie jednego z dłuższych jezior na Kaszubach! Brawo Popeye! Kolejną atrakcją jest zmiana drogi na brukowaną, a potem płyty. To tutaj Popeye dostaje w kość za to, że jedzie crossem. Przez chwilę wchodził jeszcze w grę wariant z załapaniem PK14 ale czas nam się nieubłaganie kończy, trochę kluczymy w poszukiwaniu PK6 i zaczyna się robić nerwowo. Postanawiamy po drodze do Sierakowic zaliczyć jeszcze PK1 i ruszamy w jego kierunku. W Tuchlinku robimy postój, zastanawiając się jak przedrzeć się przez podwórko z zajadłym kundlem. Popędzam ekipę bo kurczy mi się zapas czasu i…sił. Gdzieś od 85km odczuwam zmęczenie, najbardziej boli mnie kark i łydki. Na szczęście spodziewany ból pleców nie nadszedł, no może trochę na podjazdach. Idę pierwszy w bój z kundlem, niewiele brakowało, żeby mnie chapnął, ale przedarliśmy się!

Zaraz potem gubimy drogę i wpadamy w głębokie błotniste koleiny. Popeye klnie, że tu jedynie można się zabić i…ledwo ratuje życie zaliczając wywrotkę. Niestety jego odjechany mapnik nie przeżył wypadku i będzie musiał ustąpić nowocześniejszej wersji, która Popeye już obiecuje Wpadamy na jakąś łąkę kompletnie się gubiąc. Żadnej drogi w zasięgu wzroku. Jacq się śmieje, jak opętany a nasza sytuacja robi się dramatyczna, ja jestem wściekły, bo nie po to grzałem ponad 100km, żeby spóźnić się na metę za co grozi odebranie punktów. Czas nieubłaganie zbliża się do końca. Złość przechodzi w rozgoryczenie, już mi wszystko jedno, nawet nie obchodzi mnie, gdzie są Sierakowice, nawet nie sięgam do mapy. Jacq rwie do przodu, za nim Popeye, ja za nimi na końcu! Kiedy odnajdujemy PK1 odzyskuję nadzieję, tylko czy wystarczy mi sił? Ale już są Sierakowice, pod ostatnią górę prowadzącą do głównej drogi mam ochotę wejść na piechotę. Wtaczam się resztką sił na asfalt. Jacq daleko w przodzie, widzę przede mną Popeya, macha ręką pokazując kierunek. Zdążę, jednak zdążę!! Teraz już wiem! Popeye łapie się na koło do jakiegoś bikera, ja parę metrów za nimi. Gnamy przez Sierakowice. Meta!! 9 minut przed upływem czasu! Dawno się tak nie cieszyłem! Mam dziką satysfakcję, że jednak się udało zdążyć, ten drobny fakt wynagradza mi całe 118 km! Oddaje kartę startową, witam Behema, czułem że już będzie. Robimy sobie zdjęcie i.. zasłużony prysznic!!
Wieczorem wybieramy się na uroczysta kolację ale miasto już śpi o tej porze i w końcu lądujemy na kwaterze żeby piwem (bezalkoholowym 😉 ) oblać naszą dzielna postawę! Jeszcze tylko ogłoszenie wyników, nikt nie zdobył 20PK, a najlepszy zawodnik zaliczył 18 i losowanie nagród. Jakoś dziwnie mam przeczucie, że tym razem los się do mnie uśmiechnie i…. wygrywam plecak, jako nieliczny z Bikerów, bo większość nagród, jak mi się zdaje, trafia jednak do pieszych. I to już koniec:

Wnioski:
– jestem mocno zmęczony, czuje to dopiero wieczorem, ale nie dotarłem jeszcze do kresu możliwości, na wyprawie z Jacqiem umarłem dosłownie i w przenośni po 56km, nie jedząc i nie pijąc, tutaj nie popełniłem tego błędu!
– jestem jeźdźcem bez głowy i gdyby nie Popeye to zrobiłbym dwa razy więcej km .Choć z drugiej strony wiedziałem, że mogę na nim polegać, sam jechałbym ostrożniej!
– dobrze się nam jechało razem, utrzymaliśmy wspólne tempo i jechaliśmy zespołowo, choć ja trochę brykałem. Pod względem organizacyjnym potrafimy współdziałać bez zarzutu, mimo że znamy się od niedawna i jeździmy ze sobą krótko, słowem był duch w naszym teamie!!
– jeśli chcemy lepiej wypaść pod względem sportowym, musimy znacznie ograniczyć postoje, skrócić ich czas i ilość, chyba że nie będzie innego wyjścia i zabraknie nam sił
– ważny jest dobór sprzętu, slicki sprawdziły się średnio bo jednak było dużo piachu, wybór crossa nie był dobry bo PK były w dość trudno dostępnych miejscach i mało było twardych dróg, sakwy jednak przeszkadzają, w moim wheelerze przydałyby się tarczowe hamulce, bowiem zabrudzone klocki sprawiły, że zjeżdżałem z prędkością ponad 50km/h praktycznie bez hamulców
– pomysł z Behemiadą przed Harpaganem był genialny, bo pojechaliśmy całkowicie psychicznie, fizycznie i organizacyjnie przygotowani na to co nas czeka, nic nas nie zaskoczyło śmiem twierdzić że Behemiada była trudniejsza w sensie orientacji i bardziej wyrafinowana, tyle ze rozgrywana na mniejszym dystansie.
– cieszyłem się każda, ale to każdą chwilą tej wyprawy no może z wyjątkiem tego zwątpienia ale radość z osiągnięcia mety w wyznaczonym czasie była tym większa!
– dzięki Jacq i Popeye za wspólna przygodę, dzieki Behem za optymizm i pogodę ducha, ciekawe swoja droga jak by było gdybyś jechał z nami.
Pozdro, Leoheart

Ostatnia Biała Służba dla JPII

Gdy tylko okazało się, że stan zdrowia Ojca Świętego pogarsza się i jest prawdopodobne, że jego wielki pontyfikat może dobiegać końca, w naszym gronie instruktorów byliśmy pewni, że musimy oddać Mu ostatni hołd i do końca wypełnić ostatnią Białą Służbę.


W napięciu, ale także w modlitwie upływały nam godziny, w których podawano coraz smutniejsze wiadomości, aż w końcu, w trakcie harcerskiego czuwania w kościele św. Jacka usłyszeliśmy smutną wiadomość, Ojciec Święty zmarł. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że jest organizowany wyjazd do Watykanu na Jego pogrzeb. Od razu zgłosiliśmy swój udział i zostaliśmy zakwalifikowani na wyjazd jako reprezentanci ZHP.


Razem z druhną wiceprzewodniczącą ZHP hm. Wandą Czarnotą, zastępczynią naczelnika ZHP hm. Teresą Hernik i z władzami kilku chorągwi oraz sporą grupą harcerzy i instruktorów spotkaliśmy się w środę z samego rana pod budynkiem GK. Czekały na nas nowoczesne harcerskie autokary które zapewniła chorągiew wielkopolska. Trzydziestogodzinna podróż upłynęła nam pod znakiem wspólnych rozmów, modlitwy poprowadzonej przez ks. kapelana chorągwi wielkopolskiej oraz rozmyślań nad tym czy dostaniemy się na Plac Św. Piotra. W trakcie podróży docierały do nas wiadomości, że cały Rzym jest zamknięty, że autokary są zawracane kilkaset kilometrów przed miastem i nie ma szans, żeby dostać się na uroczystości pogrzebowe. Mimo obaw, jechaliśmy dalej. Byliśmy w stałym kontakcie z przedstawicielką włoskiej organizacji skautowej AGESCI. Zapewniała nas, ze wszystko jest w porządku. Już w autokarach dowiedzieliśmy się, ze jest szansa, żeby część naszej grupy pomogła włoskim skautom w służbie wodnej i medycznej na Placu Św. Piotra. Ostatecznie była to grupa 20 harcerzy z chorągwi stołecznej, białostockiej i gdańskiej.


Razem z kilkoma przyjaciółmi mieliśmy szczęście zostać włączonymi do tej grupy. Po dotarciu na miejsce zakwaterowania, na campingu około 15 km od Rzymu okazało się, że wbrew wcześniejszym ostrzeżeniom nie ma aż tak ogromnego tłoku i nawet są pojedyncze wolne miejsca noclegowe. Na Placu Świętego Piotra stawiliśmy się o północy, w noc poprzedzającą mszę pogrzebową. Razem z kilkuset osobową grupą włoskich skautów i wolontariuszy mieliśmy odprawę. Naszej grupie przypadła służba wodna w pierwszych sektorach, umiejscowionych najbliżej ołtarza i miejsca gdzie będzie spoczywać trumna z ciałem Jana Pawła II. Cała noc spędziliśmy na oczekiwaniu na wiernych, na rozstawianiu zgrzewek z wodą mineralną. Część z nas odpoczywała, drzemiąc pod kolumnami otaczającymi plac Świetego Piotra. Od szóstej rano na plac zaczęli przybywać wierni. Prawie cały plac wypełnił się tłumem ludzi z niemal całego świata. We wszystkich sektorach powiewały flagi Polski, a nawet na tak egzotycznych jak wyspy Bahama czy też Kenia i Nigeria. Jednak w tym dniu Rzym stał się polskim miastem.


Stojąc w harcerskim mundurze i kamizelce ratownika medycznego byliśmy dumni i wzruszeni, że możemy znajdować się w samym centrum tego międzynarodowego tłumu ludzi zjednoczonych pamięcią o Ojcu Świętym. Podczas mszy chodziliśmy pomiędzy sektorami i roznosiliśmy wodę wiernym.


Gdy rozpoczęła się msza i prowadzący mszę kardynał Ratzinger zaczął prowadzić łacińską liturgię, cały plac pogrążył się w modlitwie, przerywanej raz po raz oklaskami będącymi wyrazem największego szacunku i hołdu dla Ojca Świętego. Moment wyniesienia trumny był chyba najbardziej wzruszającą chwilą w życiu obecnych na placu. W czasie mszy dużo osób nie wstydziło się łez ani otwartej głośnej modlitwy. Roznosząc wodę często słyszeliśmy słowa wdzięczności i radości, że harcerze z ZHP także tutaj, w Watykanie pełnią Białą Służbę. Cała uroczystość zakończyła się około godziny 14. Mimo ogromnego zmęczenia (na placu byliśmy od północy) udaliśmy się na szybkie zwiedzanie Rzymu.


Na ulicach dominował biało-czerwony kolor polskich flag, a o drogę łatwiej było się zapytać po polsku niż po włosku czy też angielsku, a w na sklepach były przypięte napisy „Mówimy po polsku”. Mając niewiele czasu zdążyliśmy odwiedzić Forum Romanum oraz rzymskie Koloseum. Oba monumenty zrobiły na nas olbrzymie wrażenie, utwierdzając nas w tym, że Rzym to naprawdę wieczne miasto. Wieczorem powróciliśmy na camping i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Z samego rana wsiedliśmy do autokarów i udaliśmy się w drogę powrotną, po drodze zatrzymując się w Asyżu – w sanktuarium św. Franciszka. W niedzielę z samego rana, na przydrożnym parkingu, gdzieś w Czechach, zatrzymaliśmy się na polową mszę świętą odprawianą przez księdza kapelana chorągwi wielkopolskiej.


Mimo niecodziennego otoczenia – ruchliwej autostrady ta msza była chwilą kiedy każdy z nas zastanowił się nad sensem naszej służby i istotą naszego wyjazdu. Do Warszawy powróciliśmy w niedzielę wczesnym popołudniem. Dla każdego z nas chwile spędzone na placu Świętego Piotra będą niezapomnianym przeżyciem, które każdy z nas może ofiarować w intencji zmarłego Największego Rodaka.
pwd. Michał Sztompke
Hufiec Warszawa Praga Północ



Na początku chcę wyraźnie zaznaczyć, że wszyscy pełniący służbę podczas ostatnich dni, czy to podczas mszy w Polsce, czy w Rzymie mogą powiedzieć, że była to dla nich Biała Służba. Jednak uczestniczenie w niej, w samym centrum wydarzeń, na pl. Świętego Piotra było na prawdę olbrzymim przeżyciem i wyróżnieniem…
Ale po kolei, jak to było z mojej strony.


Sama informacja o wyjeździe na pogrzeb organizowanym przez ZHP jakoś mnie nie ruszyła. Wyobraziłem sobie milionowe tłumy i pomyślałem, że to zupełnie nierealne. Byłem jak większość z nas w jakimś dziwnym półśnie po sobocie i wszystko docierało do mnie z opóźnieniem. I wtedy nagle pomyślałem: kurczę, a czemu nie? A chwilę później: jak to NIE? Pewnie, że jadę… Decyzja była zupełnie spontaniczna, pieniądze zeszły na drugi plan (tradycyjnie Sprawa była oczywiście dość pilna – był poniedziałek, a wyjazd miał odbyć się w środę rano. Jako, że miałem już pewne wcześniejsze kontaktu z AGESCI (włoskim skautingiem katolickim) zostałem wyznaczony na osobę kontaktową dla włoskiej organizacji.


Wiedziałem tylko tyle, że włosi mają mój telefon i że mamy 50 miejsc na Białą Służbę, na placu św Piotra. Ruszyliśmy. Wyjazd wszystkich delegacji nie był koordynowany centralnie – było na to za mało czasu i możliwości, tym bardziej, że wieści z Włoch nie były zbyt optymistyczne. Autokary wyjechały o swoich porach i o swoich porach przemiszczały się na trasie wykonując dodatkowo żonglerkę kierowcami związaną z przepisami dotyczącymi czasu prowadzenia autokarów przez jednego kierowcę.


Po drodze skontaktowaliśmy się z autokarami, które odbierały telefony i przekazaliśmy jeszcze raz namiary na kemping, na którym mieliśmy zarezerwowany nocleg (my – tzn dwa autokary zorganizowane przez Chorągiew Wielkopolską). Pomyślałem sobie, że jeśli tam nawet dotrzemy, to uda się wcisnąć dodatkowe osoby z innych autokarów – może ustawimy gęściej namioty, może upchniemy się bardziej…


Im bliżej Rzymu, tym czarniejsze myśli nas ogarniały. Przekazy z Polski były jednoznaczne – armageddon. Miliony ludzi, miasto zablokowane, carabinieri i służba cywilna postawiona na nogi, zagrożenie, masakra, korek na 150 kilometrów od Rzymu…


Kiedy ktoś wspominał COKOLWIEK o pl św Piotra odbierane było to jako żart… No gdzie – na placu? hehe już daaaaaaawno zajęty! Miliony osób. Jeśli będziemy chociaż WIDZIEĆ Rzym to będzie dobrze. No ale cóż – trzeba być dobrej myśli. W czwartek rano skontaktowałem się z AGESCI. Okazało się, że zmniejszono ilość skautów tym samym ograniczając nas do 20 osób. Dodatkowo muszą być to osoby pełnoletnie.


Wiedziałem, że pewnie prawie każdy kto ma skończone 18 lat i BORM chciałby być w tej ekipie… Ale nie miałem żadnej pewności kto będzie nocował na naszym kempingu (czy gdziekolwiek) a na pewno absurdem byłoby zbieranie ludzi z różnych miejsc w Rzymie… Zmontowaliśmy więc ekipę z naszych dwóch autokarów oraz autokaru mokotowskiego – wiedziałem że te trzy ekipy nocują razem. Pozatym nie dało się praktycznie wysyłąć smsów ani dzwonić do innych – sieć była przeciążona.


Im bliżej Rzymu tym sytuacja stawała się klarowniejsza – żadnych korków, żadnych tłumów na przedmieściach.. Wszystko przesadzone. Spokojnie dojechaliśmy na kemping i zaczęliśmy się lokować. Tu nastąpił problem – formalności związane z zameldowaniem (faxowanie listy osób na policję, itd) przedłużyły meldowanie się do ponad dwóch godzin. A czas uciekał. Był czwartek, godzina 20.00. O 23.30 mieliśmy zjawić się na zbiórce skautów przy pl. św Piotra (choć nadal w to nie wierzyliśmy), o 22.45 umówiona tłumaczka – skautka miała na nas czekać przy stacji metra. Lokowanie się w domkach przedłużyło się na tyle, że zostało nam właściwie jakieś 15 minut na wzięcie prysznica – i do metra!


Warto nadmienić, że jedna z ekip – reprezentacja Błękitnej Czternastki z Poznania wykazała się prawdziwie harcerską postawą – jako, że część osób od nich nie miała 18 lat i nie mogła wziąć udziału w Służbie zdecydowali o niedzieleniu się i ustąpienia miejsca innym harcerzom. Suma summarum w skład 20 osobowej grupy weszły osoby z naszego autokaru (m.in. Warszawa Praga Północ, Białystok) oraz autokaru reprezentacji hufca Warszawa Mokotów (w tym inni listowicze, którzy też może coś napiszą)


Czasu jak pisałem było mało, więc pognaliśmy na pociąg. Warto nadmienić iż otrzymaliśmy polecenia aby nie brać plecaków, więc nie mieliśmy ze sobą śpiworów ani prowiantu…


Przestaliśmy zupełnie wierzyć w medialne plotki, kiedy dojechaliśmy matrem na stację „pl św. Piotra” bez większych problemów. Tu już zaczęły się tłumy, ale nasza skautowa tłumaczka przeprowadziła nas przez wszystkie bramki aż pod Watykan.
Tam podzielono nas na grupy, wprowadzono na Plac, przeczytano instrukcje i… kazano czekać do rana. No tak – to było dość trudne. Zero śpiworów. Zero kocy (potem nam jakieś rozdano). Temperatura 6 stopni. Ostatni normalny posiłek (nie licząc gorących kubków) – w środę. Ostatni normalny sen – z wtorku na środę. (współczuję dziewczynom w spódnicach
Plac był praktycznie pusty. Niesamowite wrażenie. Cały plac, kilkadziesiąt skautów włoskich, kilkunastu policjantów… i my…
Pod placem gromadziły się tłumy (o wiele mniejsze niż to przedstawiano w mediach), ale na sam plac jeszcze nie wpuszczano. Słońce zdawało się nie wstawać… W końcu zaczęło się!


Na plac weszli (wbiegli) pierwsi pielgrzymi. Oczywiście Polacy! Przez komórki, podekscytowani krzyczeli do znajomych, że są NA PLACU! My obstawiliśmy sektory (większość Polaków we włoskich grupkach zdołała przekonać szefów grup że to właśnie my powinniśmy stać jak najbliżej bazyliki ))
Jako jedna z pierwszych grup weszła grupa rektorów polskich uczelni. W swoich strojach wyglądali na prawdę dostojnie i wzbudzali powszechne zainteresowanie. Szczególnie jeden z rektorów…. Jerzy Stuhr
Ludzi przybywało w tempie wykładniczym. Za chwilę plac wypełnił się ludźmi. Jerzy Stuhr dziarskim krokiem zaczał maszerować w stronę sektora dla VIPów (rektorzy stali w normalnym sektorze) i z właściwą sobie gracją udzielał wywiadu pewnej reporterce. Carabinieri byli tak zdziwieni (kto to jest??) że głupio im było spytać o przepustkę. (w sumie wyglądał jak król jakiegoś państwa). Stuhr delikatnie kiwnął strażnikom głową, następnie kiwnął zazdrosnym kolegom stojącym w zatłoczonym sektorze… i zniknął w tłumie VIPów ))


Sama służba… Miała wymiar chyba bardziej duchowy. Jeśli mam być szczery roboty nie było zbyt wiele. Pierwszą pomocą zajmowały się wyspecjalizowane organizacje (a było ich multum – samych policji z 6 rodzajów, do tego maltańczycy, czerwony krzyż, obrona cywilna i inne – naliczyłem chyba ponad 20 różnych organizacji pozarządowych). My zajmowaliśmy się głównie roznoszeniem wody (popyt był spory, ale tez nie olbrzymi – wcale nie było upału) i… tłumaczeniem Polakom, że NIE NALEŻY przechodzić przez barierki. Tak, niestety tradycyjnie rodacy nie robili nam zbyt dobrej opinii (z radia doszła wieść, że grupa Polaków usiłowała przedrzeć się przez kordon policji… :/ )


Tak na prawdę najtrudniejsza była chyba walka z własnym niewyspaniem i głodem (skauci jednak nie zapewnili nam żadnego opierunku), ale wielkość wydarzenia powodowała, że nie myśleliśmy o najniższych piętrach piramidy Maslowa Samych przeżyć opisywac nie będę… bo chyba nie sposób. Każdy przeżywał to na swój sposób, choć chyba największy twardziel nie potrafił powstrzymać łez. Ale niezupełnie łez rozpaczy… Trudno to opisać. Kiedy widzi się setki powiewających polskich flag. Kiedy widzi się transparenty nawołujące do natychmiastowej kanonizacji, okrzyki, niczym w średniowieczu, „święty, święty” w różnych językach. Kiedy Ameryka Południowa ze swym wrodzonym temperamentem krzyczy:
-Viva el Papa! -VIVA!
Kiedy cały tłum bije po raz ostatni brawa… Rzymskie brawa oznaczające szacunek i uznanie. Przyznam się szczerze, że nie wytrzymałem zupełnie, przy Ojcze Nasz, które przywiodło mi głos Papieża (Pater Noster…) i gdy usłyszałem „Barkę”… Ech nie będę się już rozpisywał…


Jestem pełen podziwu dla Włochów. Pomimo wrażenia totalnego chaosu organizacyjnego i braku środków bezpieczeństwa (musieliśmy tylko przygotować wcześniej listę naszej reprezentacji i daty urodzenia) wszystko szło bardzo sprawnie. Sektory zamykano gdy groziły przepełnieniem, ewakuacja też przeszłą sprawnie. Jedynie Polacy próbowali dyskutować z policją, że oni muszą przejść w polbliże bazyliki (wypuszczano ludzi tylko w odwrotnym kierunku): „ja tylko do żony, ja tylko na chwilę, ja kogoś zgubiłem, ja do żony, Ż.O.N.Y. ROZUMIESZ MNIE?”.


Dziękuję jeszcze raz wszystkim , którzy byli wtedy na placu, jako Biała Służba, tym, którzy wogóle pojechali do Watykanu i tym którzy pełnili tą służbę tu w Polsce – pewnie nie raz ciężej. Dziękuję też Druhnie Naczelniczce Teresie Hernik za taki spontaniczny pomysł i Chorągwi Wielkopolskiej za jego szybkie zrealizowanie.


Jestem straszliwie wdzięczny, że mogłem uczestniczyć w tym największym podobno zgromadzeniu ludzkim w historii świata (!) właśnie tak blisko centrum wydarzeń.
Mam tylko nadzieję, że wszystkie pozytywne następstwa wydarzeń ostatnich dni zarówno we mnie jak i w innych będą trwały jak najdłużej…

Czuwaj!
hm. Michał „g00rek” Górecki, H.R.

Niezapomniany biwak

Kiedy opowiadałam koleżance z klasy o minionym Biwaku Szczepu, który miał miejsce w Osiecku z 23 na 24 kwietnia 2005, w pewnym momencie przerwała mi i spytała: „To na ile wy tam pojechaliście? Na tydzień?!”.


Zszokowana, przerwałam relację i zaczęłam jej tłumaczyć, że jakbym pojechała na tydzień, to zapewne zauważyłaby moją nieobecność w szkole… Powtórzyłam jej jeszcze raz, że biwak odbył się w weekend. Wtedy też zrozumiałam skąd na jej twarzy pokazało się zdziwienie… Spowodowała je liczba zajęć i gier, w których brałam udział w tak krótkim czasie. Nie możliwe zdawało się, by ich tak duża ilość miała miejsce w przeciągu dwóch dni (żeby to jeszcze były dwa)! To, co dla niej było zaskakujące, dla mnie było… oczywiste! Mimo że czas spędziliśmy bardzo „intensywnie”, upłynął bardzo szybko i nim się obejrzałam, siedziałam z przekrwionymi oczami (po bezsennej nocy) nad łaciną…
Kiedy o ustalonej porze (no dobra… może trochę wcześniej), pojawiłam się przy zajezdni w Józefowie i zobaczyłam dość duży autokar, jeszcze nie domyślałam się w jaki sposób upłyną mi wspomniane dwa dni… Natomiast, kiedy zobaczyłam około pięćdziesiątki harcerzy kłębiących się wokół jego kół później, w moich oczach pojawił się wyraz uznania dla tego, kto zobowiązał się zająć ową niesforną gromadką przez ten czas! Dojechaliśmy cali i zdrowi, chociaż „w kawałkach”. Nie mam tu na myśli rozczłonkowanych zuchów, ani (żeby nie było) wędrowników, ale fakt, iż część harcerzy pojechała samochodami. No cóż… zrezygnowaliśmy z upychania harcerzy po lukach bagażowych.


Ledwo dotarliśmy na miejsce i wyswobodziliśmy się z ciężkich plecaków (to przez tony jedzenia), a już nas stamtąd grzecznie wyprosili…:) Podzieleni na patrole wyruszyliśmy na zwiad. W składzie ze mną, Aga_tką, podśpiewującym pod nosem: „Bo z dziewczynami nigdy nie wie, oj, nie wie się… titaratiratititum…” Rambem – to „titara” to substytut w miejsce nie znanego przez nas tekstu piosenki i Siarkiem ruszyliśmy niedaleko, bo aż do pewnego pana mieszkającego naprzeciwko szkoły. Po poznaniu odpowiedzi na wszystkie dręczące nas pytania, przeszliśmy się na spacer po Osiecku. Zaobserwowaliśmy niebiesko-żółty samolot, zaopatrzyliśmy się w zapas chrupek i przepytaliśmy miejscową ludność. Jakie wnioski wysnuliśmy po naszej krótkiej „trasie widokowej”? Że proboszcz w zakrystii ma kiepskie żarówki… Po powrocie mieliśmy zaledwie chwilę na ogarnięcie chaosu w salach (nisko przelatujące śpiwory… harcerze…) oraz zjedzenie słodkiej bułki, gdyż w planie mieliśmy już następne zajęcia. Podzieleni na dwie grupy udaliśmy się na nie. Na jednych z Wojciechem poznaliśmy tajniki działania karabińczyków, wiązania węzłów z taśm oraz zakładania uprzęży, co okazało się nie takie proste, na jakie wyglądało. Próbowaliśmy także przywiązywania się do rur w budynku (trochę dziwnie to brzmi, ale tak było) oraz poznawaliśmy działania różnych sprzętów rozłożonych przed nami jak na tacy:). W momencie, kiedy część z osób z naszej grupy zastanawiała się jakby podnieść malucha za pomocą cienkiej liny, którą można obciążyć znacznym ładunkiem (o ile pamiętam, w rachubę wchodziły tony), zabrano nas na następne zajęcia.


Na dworze czekał już na nas uśmiechnięty Jasiek. Od razu skojarzyło mi się to, z takim sadystycznym uśmiechem, nie wróżącym nic dobrego i dużo się nie pomyliłam – sposoby ewakuacji były tematem naszych kolejnych ćwiczeń. Nie było jednak tak strasznie! W akompaniamencie szurania czyimś ciałem po chodniku oraz łomotem zatrzaskiwanych drzwi białego Fiata 126p, nie obyło się bez śmiechów. Zwłaszcza, gdy ewakuowany przez nas kolega wylądował na ziemi. Jakiego komentarza się w zamian za udaną akcję doczekaliśmy? „Zawsze głową do przodu!” – no i racja… Akcje przeprowadziliśmy nieprofesjonalnie… Porządnie już wygłodniali zjedliśmy obiad, a po dość długiej przerwie (dziwię się, że znaleźliśmy na nią czas!), udaliśmy się na zajęcia z profilaktyki uzależnień prowadzone przez Sylwię. Te zajęcia udowodniły mi, że jestem uzależniona od Internetu (jak i znakomita większość zebranych HS-ów i wędrowników). Zajęciom towarzyszyła także „burza mózgów”, podczas której dowiedzieliśmy się, że Mirka odstresowuje „krojenie”…? Kiedy nasze umysły były już porządnie wycieńczone po pracy na najwyższym obrotach, Karolina, Ilona i Sylwia zaprosiły nas do zabaw integracyjnych. Jak zwykle to nas porządnie odprężyło i rozgrzało:) i sprawiło, że staliśmy się jeszcze głodniejsi. Dzięki temu z apetytem wsunęliśmy kolację. Chociaż powiedzmy szczerze: czy kiedykolwiek harcerzom apetyt nie dopisywał? Następnie zwołano zbiórkę i od Jaśka dowiedzieliśmy się, że czeka nas musztra. Tak, więc kolejnych parę chwil (jak nie godzinę) wykonywaliśmy rozkazy naszego oboźnego. Ciąg wydawanych przez niego komend w naszych uszach zlewał się w jeden wielki bełkot, a wykonywane przez nas polecenia w pełni to odzwierciedlały. W końcu jednak doszliśmy do wprawy i byliśmy gotowi do zaprezentowania się naszemu komendantowi:).


Kominek poprowadziła Magda. Na podłodze ze świeczek (podgrzewaczy;) ułożony był ogromny napis „szczep”. Podczas kominka mogliśmy się lepiej poznać, reprezentacje drużyn krążyły po małej salce szpiegując i wypytując innych harcerzy. Można się było dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy… Przy okazji wysłuchaliśmy ulubionych piosenek i zagraliśmy w ulubione gry, nie mówiąc już o pląsach! Całość „przypieczętowaliśmy” barwnym odciskami dłoni i stóp, które pojawią się w kronice Szczepu. Po owej części obrzędowej czekały nas już tylko dwa „wieczorki”, zanim doczekaliśmy się owej GRY, o której NIKT nie wiedział oraz o której plotki krążyły, zanim jeszcze dojechaliśmy do Osiecka:). „Wieczór poezji”, zjawisko niespotykane na biwakach harcerskich, był bardzo spokojny. Stanowił miłą niespodziankę dla zmęczonych wysiłkami w ciągu dnia (w sumie… czy było ich tak wiele?). Znalazło się na nim sporo osób, nawet tych, które za poezją nie przepadają. Zaś później, całkiem liczne grono doczekało „wieczoru filmowego”, podczas którego obejrzeliśmy „Skarb Narodów” z Nicolas’em Cage’em. No cóż… miałam się wybrać na ten film do kina… Zaoszczędziłam pieniądze! Jednak w miłym towarzystwie, wszystko zdaje się być pięęękne!


Około pierwszej zerwaliśmy się wszyscy mocno nakręceni, ubraliśmy się w kurtki i niczym „pod napięciem”:) czekaliśmy aż nas wypuszczą na grę…! Mijały minuty… kwadrans… godzina… O drugiej się poddaliśmy, a faktyczny czas odprawienia naszego patrolu przypadał na 3.25!!! Byłam na granicy wytrzymałości psychicznej… Humor mi się poprawił, kiedy dotarliśmy do pierwszego punktu i zobaczyła rozpiętą nad rzeczką linę:). „To jest to, co Tygryski lubią najbardziej”! Ochoczo zgłosiłam się jako pierwsza, ale po chwili już cała drużyna była po drugiej stronie… Nooo… oprócz Ramba, który dotarł chwilę później – kładką. Poprzez jeżyny (albo maliny… zachciało nam się skrótów) wydostaliśmy się na trasę. Podczas drogi umilałam Aga_tce czas opowiadając jej sceny z horrorów albo po prostu zawodząc jej nad uchem, jak jakiś upiór. Grupa nie zareagowała na moje komentarze w stylu: „co byście zrobili, gdybyście po odwróceniu mnie nie zobaczyli?!” (szłam, bowiem na końcu). Cisza… Przyspieszyłam i na ta chwilę odwrócił się Siarek i zaczął jęczeć: „Daria, gdzie jesteś?! Daria nie ma cię!”. Po chwili zaś zawtórował mu Rambo: „A co byście powiedzieli jakby ktoś szedł za nami?”. Aga_tka odwróciła się i po chwili z piskiem dogoniła mnie. Kto mógł wiedzieć, że Getson zamiast siedzieć na punkcie zacznie się kręcić po lesie…? Na punkcie urządzono nam „małą strzelnicę”… po ciemku! Ech… no tak… zawsze mogło być gorzej, ale zapewniam: przynajmniej raz, co nie umknęło naszej uwadze, w pudło po drożdżówkach trafiliśmy! Informacje jednak okazały się ściśle tajne i pozostawiono nas na pastwę własnej wyobraźni (chorej, o tej porze w nocy). Po „świetlikach” doszliśmy do następnego punktu, gdzie czekał już na nas Jasiek, stos masek gazowych i zagazowany namiot z poszkodowanymi. Ewakuacja się powiodła, wszyscy przeżyli, (albo raczej wszystkie) i pomijam już fakt, że w namiocie odpadła mi od maski „rura” i w momencie, kiedy ktoś zawołał do mnie: „łap ją za głowę”, miałam przed oczami dym w (!!!) masce i ów specyficzny zapach w nosie, więc mogłam jedynie zawołać: „ale ja nic nie widzę!!!”. Złapałam za coś w ciemnościach, co po wyjściu okazało się nogą. Hmmm… no tak… czy to miała być głowa…? Nie poszło nam najgorzej, więc zadowoleni podążyliśmy do ostatniego punktu, pomijając punkt docelowy – ciepły śpiworek:). Naprzeciw wyszedł na Marek, a kawałek zanim zauważyliśmy wynurzającą się zza zasieków głowę Dyniaka.


Oprócz Marka przywitały nas rozpięte na długości całej ścieżki „opeki” (jak to się zwykło mówić). Wmówiono nam, że jest wojna, a przed nami bardzo trudna trasa, prowadząca przez rozliczne przeszkody. Ubraliśmy się w nasze kombinezony… Ech… mieliśmy nawet niezły wybór! Ja wybrałam „jednoczęściowy”:), co się później „zaowocowało”, gdyż czołganie się po owych pułapkach mogłoby się okazać zgubne dla moich spodni… Komenda: „na ziemię… i… start!”. Przed twarzą, za zaparowanymi szybkami majaczyły mi nogi Ramba, które co pewien czas kopniakiem dawały mi znać, że idę w dobrą stronę. Dołek, górka, dołek, górka, patyki i jeszcze raz patyki… no i od czasu od czasu petarda śmigająca nad uchem. Po pewnym czasie zauważyłam, że ognisko mamy już za sobą, więc oboje z Rambem zaczęliśmy się turlać i tak dotarliśmy do końca trasy. Zdjęłam maskę, obracam się i… „gdzie Agatka?!”. Po chwili dołączyła do nas i opowiedziała nam o swojej akcji, kiedy to umknęły jej sprzed widoku moje nogi i sądząc, że przyspieszyłam, podążała dalej za moimi wyimaginowanymi kończynami. Przeszkodą nie do przebycia okazało się drzewo… Na punkcie oczywiście sobie poradziliśmy, poza Agatką, która zmyliła wroga, jak i siebie samą, więc mogliśmy ruszyć do „bazy”. Wycieńczeni od razu po dotarciu do szkoły, walnęliśmy się do śpiworków, choć nawet one nie uchroniły nas przed wszechogarniającym nas zimnem.


Na śniadanie przyszliśmy dość wykończeni i nawet śpiewać nam się już nie chciało. Osoby, które miały ochotę, wybrały się do kościoła, a pozostali… no cóż… wzięli się ostro za sprzątanie. Odkryłam w sobie niebywały talent, jeśli chodzi o zamiatanie podłóg:). Przy okazji wyczułam… Jakby to powiedzieć… swoiste zacięcie oboźnego, który jak mi się wydawało, najchętniej do wszystkich robót wyznaczyłby mnie… czy ja mam na twarzy wypisane, że jestem urodzoną sprzątaczką?! Kiedy odrobinę posprzątaliśmy, udaliśmy się do pokoju HS-ów i wędrowników na odprężające śpiewanki i „masakryczną” grę w „kapcia”. Później dalej sprzątaliśmy i sprzątaliśmy… Aż w końcu nas poratowano i zabrano na gry i pląsy na dwór. Niestety sielance w końcu położono kres, gdyż Jasiek nagle zwołał zbiórkę i odbył się apel. Po wszelakich podziękowaniach i życzeniach sukcesów, rozeszliśmy się, by zapakować wszystko do autokaru (bądź samochodów) oraz by wybrać się w drogę powrotną do Józefowa. Nie bez powodu w tytule artykułu użyłam słowa: „niezapomniany”. Tak, bowiem został scharakteryzowany i nazwany, (co można było przeczytać na dyplomie, wręczonym każdemu z uczestników) ów biwak. Został obficie „wyposażony” we wszelkiego rodzaju zajęcia, gry, zabawy, spotkania, dzięki którym nie nudziło nam się nawet przez chwilę.


Dostarczył niezapomnianych wrażeń, kilku nowych siniaków i miłych wspomnień… jak zawsze!:)
UOwca


P.S. Przepis na „niezapomniany” biwak (porcja dla 80 osób)

Składniki:
2 gromady – 3GZ + 5GZ, 2 drużyny harcerskie – 3DH + 5DH, 2 drużyny starszoharcerskie – 3DHS + 5DHS, 2 drużyny wędrownicze – 3DW + VJDW, instruktorzy + przyjaciele
Przyprawy:
Osieck, autokar i Pan Janusz, żuk, sprzęt, zajęcia z profilaktyki, szeroko pojęta integracja, józefowskie drożdżówki, przyrządzana na miejscu chińszczyzna
Sposób przyrządzania:
Zuchy i harcerzy, wędrowników i instruktorów zapakować o wczesnej porze do autokaru, a jeśli zbraknie miejsc, dołożyć samochody – w dowolnej ilość. Dorzucić wypełnionego po brzegi hufcowego żuka.
Po 30/40 minutach wypakować sprzęt i pełne energii towarzystwo. Mieszać przez półtora dnia, bez przerwy, na przemian z Sylwią i profesjonalną profilaktyką, zwiadem Ilony, Marka i Karoli, integracją Grosi, poetycką Kariną, kominkową Magdą, filmowym Tomkiem, linami Wojciecha, wyczynem Dyniaka, Getsona, Radka, Izy, Jaśka i Marka. W międzyczasie, dla poprawienia krzepy i wzmocnienia siły, warto dodać chińszczyznę.
Doprawić skrzętną koordynacją Jaśka, sprawną organizacją Marka, zaangażowaniem Ilony. Dodać szczyptę malowniczego Osiecka i mroźno – słonecznej aury.
Aby uzyskać pełne zadowolenie uczestników i niezapomniany efekt, warto poprosić o pomoc Kazka, Tomka K., Adama i Strz.
Podawać w atmosferze ogólnego zadowolenia i radości, chęci działania i motywacji. Smaczności!!!
Agata Rybitwa

Ssij szmatę – X MTO

Wszystko zaczęło się w piątkowy poranek (15/04/2005), kiedy mieliśmy wbić się z naszymi tobołami do pociągu i ruszyć na podbój Radomia. My (Agatka i Dori) i Wanda wyruszyłyśmy z Józefowi a Jagood i Dyniak z jego gorszej części – Michalina. W ostatniej sekundzie, kiedy pociąg już zaczął jechać wskoczył do niego również Mikołaj, który ledwo zdążył kupić bilet.


Pierwsza godzina drogi minęła przyjaźnie, choć było trochę ciasno. Po dotarciu na dworzec śródmieście zaczęły się poszukiwania Basi, która była całkowicie zielona, jeśli chodzi o pociągi i nie bardzo wiedziała gdzie ma na nas czekać. Kiedy już się odnaleźliśmy pojawił się kolejny, tym razem poważny problem! Zadzwonił Marek, że nie chcą go wypuścić z pracy (pewnie był niegrzeczny) i mamy jechać SAMI a on dojedzie pospiesznym.


Taaaaaaa… tylko czy ktoś wie gdzie w ogóle mamy iść jak już dojedziemy do Radomia? Co prawda Mikołaj i Jagód byli tam, ale to było 2 lata temu a poza tym, kto by im powierzył prowadzenie grupy… mimo wszystko wsiedliśmy do pociągu. Po kilku minutach jazdy zauważyłyśmy, że jesteśmy obserwowani! Gapiło się na nas przenikliwym wzrokiem coś, co przypominało małą, pulchną dziewczynkę pożerającą ogromne buły jedną po drugiej. Po pewnym czasie jednak role się odwróciły, kiedy dziewczę się przesiadło i nie było go widać. Wyszłyśmy więc na mostek, aby lepiej ją widzieć. Licząc ilość pożeranych przez nią bułek umilałyśmy sobie drogę aż do Strzyżyny, gdzie potwór wysiadł. Dalsza podróż minęła dość szybko.


Dopiero wysiadłszy z pociągu na peronie w Radomiu zaczęliśmy zastanawiać się gdzie właściwie mamy iść i nie mając innego wyjścia podążyliśmy za Mikołajem i Jagoodem, którzy gnali do przodu wciąż twierdząc, że wiedzą gdzie. No i mieli racje. W komendzie hufca Radom-miasto zameldowaliśmy się jako patrol pod wdzięczną nazwą „chcemy 40 jednostek pawilonu”. Chwilę później pojawił się Marek i już w pełnym składzie obejrzeliśmy symulację pożaru i ewakuację rannych z kamienicy. Gdyby tak zawsze po trzech minutach od wezwania, zza rogu wyłaniały się dwa wozy strażackie i karetka pogotowia… potem przenieśliśmy się na placyk, gdzie odbył się apel rozpoczynający jubileuszowe Manewry Techniczno-Obronne Guzik X. Poznaliśmy komendanta naszej trasy (wędrowniczej), który od razu przypadł nam do gustu 😉 i ruszyliśmy na grę pt. „szklana pułapka”. Gra okazała się nie być ani „szklaną” ani „pułapką” tylko bieganiną po nieznanym nam mieście w poszukiwaniu- oczywiście- KARTECZEK z napisem gdzie mamy się udać. Tak, więc zwiedziliśmy miasteczko drogowe PCK, które okazało się placykiem manewrowym na ulicy PCK i cmentarz greckokatolicki, na którym miał być pochowany bohater hufca Radom (oczywiście nikt- nawet członkowie hufca- nie wiedział, kto to był i gdzie leży), a który tak naprawdę był rzymskokatolicki i nie było tam grobu „z takim wielkim napisem CZUWAJ i trzema wieńcami”, tylko miniaturka krzyża harcerskiego i mnóstwo wiązanek, pod którymi na szczęście była wymarzona KARTECZKA (z napisem: budka tel. Ul.jakaśtam). Znaleźliśmy więc budkę a potem jeszcze hospicjum na ulicy, której nikt nie umiał wymówić (Kelleskrauza) no i supermarket „kerful”. W końcu dotarliśmy na strzelnicę, gdzie BARDZO zdenerwowany całodzienną bieganiną bez sensu Mikołaj nie wytrzymał i wrzasnął „ssij szmatę!” (tekst wyjazdu – zapożyczony od prof. od biologii z czackiego) w twarz druha komendanta. Od tej pory byliśmy jego ulubionym patrolem 🙂 (dziękował za szczerości). No tutaj zaczęło się coś dziać. Marek z Basią poszli strzelać a my dostaliśmy zagadkę do rozwiązania a do tego gratis skrzynię, w której musieliśmy zmieścić dwa spośród naszych plecaków. Skrzynię z plecakami Agatki i Dyniak mieliśmy zanieść do bazy. Ponieważ było bardzo późno pojechaliśmy tam ostatnim PKS-em, na który ledwo zdążyliśmy.


Rozbiliśmy trzy namiociki – jeden bez podłogi-, bo, po co nosić 🙂 niestety śpiworki Agatki i Dyniak zamknięte były w skrzyni, więc musieliśmy się bardziej „zintegrować” żeby było nam ciepło. Wstaliśmy o świcie, aby na 8.00 dotrzeć do OSP we wsi Pionki. Przez godzinę próbowaliśmy złapać „stopa”, ale kto weźmie 8 osób z plecakami i skrzynią! W końcu poddaliśmy się i zapłaciliśmy za autobus. Na miejscu okazało się, że w Pionkach są dwie straże pożarne – o czym organizator nie wiedział, więc wszystkich wysłał do nie tej, co trzeba. Wyprzedzając większość patroli dobiegliśmy na pierwszy punkt. Naszym zadaniem było rozwinąć strażackiego węża, nalać pełne wiadro wody i strącić strumieniem wody kilka puszek. Zadania podjęła się ekipa: Marek, Dyniak i Mikołaj, na czele z Wandą, która jest w końcu córką strażaka! Uzyskaliśmy całkiem niezły czas, dostaliśmy mapę z zaznaczonymi dalszymi punktami i dostaliśmy bardzo kuszącą propozycję: mogliśmy zostawić strasznie niewygodną skrzynię lub nieść ją dalej przez cała trasę zyskując 15.pkt. pewnie wybralibyśmy opcję pierwszą, gdyby nie to, że rano Dyniak odkrył sposób na otwieranie i zamykanie skrzyni.


Wszyscy patrzyli na nas z podziwem, kiedy odchodziliśmy dumnie ze skrzynią (za najbliższym zakrętem otworzyliśmy ją, wyjęliśmy plecaki i nieśliśmy dalej pustą). Czekało nas jeszcze kilka punktów: nad zalewem rzucaliśmy kołem ratunkowym, przeszliśmy też przez tor przeszkód (razem ze skrzynią- gdyby nie była pusta nigdy by się to nam nie udało), zmokliśmy, wykonaliśmy udany zamach na prezydenta (paintball) i już porządnie zmęczeni dotarliśmy na przed ostatni punkt. Przed nami w kwadracie o średnicy ok.4m stała beczka pełna miśków i innego żelastwa. Mięliśmy wynieść beczkę nie dotykając ziemi, mając do dyspozycji deskę, dwie liny i rękawiczki. Zadanie okazało się banalne, używając deski wykonaliśmy je w piec min. To jednak nie zaspokoiło ambicji V JDW! Chcieliśmy zdobyć więcej punktów i już po 15min. Mięliśmy na to sposób! Beczka została wyniesiona za pomocą jednej liny i Dyniaka. Obwiązaliśmy beczkę liną, którą przerzuciliśmy przez gałąź. Dyniak wskoczył na Marka i złapał ją jak najwyżej.
Marek miał wyskoczyć spod Dyniak, Dyniak miał spaść na ziemię razem z liną, która miała z kolei podnieść beczkę, a dalej mięliśmy improwizować 🙂 no więc Marek wyskoczył spod Dyniak, ale Dyniak zawisnął na linie w pozycji zagrażającej jego życiu i płodności, unosząc beczkę tylko na kilka centymetrów. Na szczęście to wystarczyło i chwilę później i beczka i Dyniak znaleźli się bezpiecznie na ziemi. Dostaliśmy 7pkt. na 5 możliwych i szczęśliwi poszliśmy dalej. Zaczynało się robić późno, postanowiliśmy nie iści na ostatni punkt, (który i tak był już zamknięty). W bazie przywitał nas druh komendant, otworzył skrzynię, (do której za płotem wsadziliśmy z powrotem plecaki), podliczył nam punkty bonusowe (za zagadki, numer kłódki na skrzyni, samą skrzynię, i za to, że nas lubi 😉 wyszło ich 57 i tyle dokładnie minut mogliśmy spędzić w bazie przed wyjściem na noc do lasu. Zjedliśmy duuuuuużo ohydnego żurku, (który dla zmęczonej V JDW był najlepszą zupą na świecie!), umyliśmy się trochę i już nas wyrzucono. W pobliskim lesie rozbiliśmy obozowisko i natychmiast poszliśmy spać. W nocy miała być gra, ale skończyło się tylko na krótkiej odprawie, na którą i tak nie wstaliśmy 🙂 O 5.45 obudził nas Marek i dał nam 15min. na złożenie obozu i znalezienie patrolu, który był na odprawie i wie, co robić.


Wszyscy wędrownicy spali niedaleko w tym samym lesie i wcale nie zbierali się do drogi. Otworzyliśmy tajemniczą kopertę i dowiedzieliśmy się, że wstaliśmy o 6.00 tylko po to, żeby na 9.00 dojść do bazy (jakieś 10min. drogi stamtąd), a doszliśmy tam tylko po to, żeby dowiedzieć się, że apel będzie o 11.00. Byliśmy lekko zdenerwowani, ale wyładowaliśmy złe emocje grając z innymi wędrownikami w słoneczko (po radomsku- pajączka). Apel był raczej nudny, więc rozweseliliśmy go licznymi okrzykami, których nikt nie znał. No i cóż, zajęliśmy trzecie miejsce!!! Po prostu jesteśmy najlepsi!!!


Do Warszawy wracaliśmy w towarzystwie kolegów z GROM-u, grając z nimi w karty. Było więc wesoło i nawet nie zauważyliśmy, kiedy znaleźliśmy się w domu.


Podsumowując: Radom na dłuuugo zapamięta Józefów- byliśmy tam trzeci raz, podchodzili do nas różni ludzie i mówili, że pamiętają nas z poprzednich lat, a punktowi na hasło „Józefów” uśmiechali się i od razu patrzyli na nas przyjaźniej. No i już tradycyjnie pod koniec pierwszego dnia mówiliśmy sobie: jest beznadziejnie, nigdy więcej, a żegnając się, zapewnialiśmy wszystkich, że zobaczymy się za rok.


Dorota Lutyk & Agata Brzezińska

Droga Krzyżowa w Józefowie (2005)

Panie Jezu.
Gdyby otaczający Cię ludzie wiedzieli, że to dla nich dałeś się tak poniżyć zanieśliby Cię na Golgotę na swoich rękach. Jednak nikt ze zniecierpliwionego już Twoimi upadkami tłumu nie zdaje sobie sprawy z tego, w czym uczestniczy.

Panie Jezu.
Harcerze mają również swoją misję. Mają służyć Tobie, ludziom i Ojczyźnie.
Ty wiesz jak czasem trudno jest nam wypełniać nasze zobowiązania. Na naszej drodze również zdarzają się upadki.
Pokazałeś nam jak być posłusznym. Pozwól nam uczyć się od Ciebie. Pomórz nam powstawać za każdym razem, kiedy upadniemy i pokazuj skąd czerpać siły do dalszej drogi.

Niech dojdzie do Ciebie nasza harcerska modlitwa. Modlitwa o Twoje towarzystwo na naszej drodze.

*) z rozważań w czasie Drogi Krzyżowej

Ślady powstańców i mandarynki, czyli HRTP…

Zaczęło się całkiem niewinnie długa (jak dla mnie niezbyt długa, bo zaledwie kilkukilometrowa, ale dla reszty kilkudziesięciu a więc zdecydowanie długa) podróż przez zaśnieżony i zaspany w ten styczniowy poranek świat.

Potem wędrówka przez ulice miasteczka i zmaganie się z kapturem Agatki, który nie miał kiedy, więc właśnie wtedy, gdy zostało 10 minut do zbiórki, się popsuł. Brama i stary, sprawiający wrażenie nieco walącego się, dworek w Żelechowie niedaleko (właściwie daleko, bo aż 25 km, ale kto by tam się wdawał w szczegóły) od Garwolina. Hm… Czy to jest niewinny początek???

Park, średnio zamarznięta sadzawka (że średnio, miałyśmy okazję się przekonać, gdy to wpadł nam do głowy genialny pomysł pochodzenia sobie po lodzie) i jakże natrętni jeszcze nieznani harcerze z Hufca Garwolin, którzy na siłę zaczęli się z nami bawić w bitwę śnieżkami. Ale co to dla nas! Przecież damy radę dziesięciu! 😉 Grunt do strategia (a więc bieg na tyły budynku), przygotowanie ( a więc kulki upychane w kieszeniach kurtek) i wytrwałość ( a więc żwawe wstawanie, po tym jak nagle wszystkie wylądowałyśmy na plecach podcięte przez nowych znajomych). Dobra godzina spędzona pod tym dworkiem (w miedzy czasie nasza zdolna uOwieczka wykaligrafowała na kartce, którą otrzymałyśmy, dumne 3DW “Zawiszacy”), a potem mapa w zmarznięte już dłonie, kilka wskazówek od Krzyśka ( drużynowego 65 DW “Tatanka” organizatora rajdu) i „Do zobaczenia na mecie!”. Tak zaczęła się nasza ( tzn. Agatki, Julitki, uOwieczki i moja) wędrówka podczas XV Harcerskiego Rajdu Powstańczymi Tropami (22-23 stycznia), gdy to zmagać się musiałyśmy z wiatrami, ciemnościami i zamieciami i ( lekka przesada? leciutka 🙂 ), aby oddać hołd powstańcom, poznać trochę warunki, w jakich musieli walczyć, a także co tu kryć pochodzić sobie razem po polach i łąkach, bo przecież wszystko co robimy razem cieszy nas bardzo nawet wpadanie w ukryte pod śniegiem kałuże 🙂 .

Tup, tup, tup po chodniczku (gdy to uOwieczka idąc dwa metry za nami wyliczała z jakiegoś znanego tylko jej wzoru, za ile sekund nas dogoni poruszając się ruchem jednostajnym przyśpieszonym), tup, tup, tup po asfalcie (gdy to Agatka z rozpaczą machała rękami do przejeżdżających samochodów i wydawała nam polecenia w stylu „ Stać!”, „Uśmiechać się!”, aby sprowokować je do zatrzymania się jednak bez skutku :/ ), tup, tup, tup po śniegu ( i okrzyki „Ślady, ślady, na pewno tędy szli!”, co nie było zbyt odkrywcze, zważywszy na fakt, że szły przed nami dwa patrole, każdy po jakieś 15 osób) i w końcu punkt pierwszy. Gdy tylko zobaczyłam Iwonę (którą, jako jedyna mieszkająca w tym regionie, znałam wcześniej) od razu wiedziałam, co się święci samarytanka. Zatrwożone spojrzenia, pełne bólu westchnienia „Gdyby była tu Agata…” i błagalne spojrzenia na uOwieczkę, która w naszym ułomnym pod względem samarytanki składzie, miała zdecydowanie na rzeczony temat największą wiedzę. Ale jakoś poszło. Fakt faktem, że ja i Julitka nie zwróciłyśmy uwagi na krwotok ze skroni i nasza poszkodowana (Zosia) z pewnością się wykrwawiła, że nie wspomnę o pasjonujących opowieściach snutych przed Agatkę do ucha drugiemu “rozbitkowi” (Piotrkowi), ale cóż to następnym razem będzie lepiej :).

Przemierzając małą wioskę zagadałyśmy się do tego stopnia, że przeszłyśmy dróżkę, w która należało skręcić, ale dzięki pomocy pewnej pani w końcu ruszyłyśmy w dobrym kierunku. Szłyśmy i szłyśmy przez las, jadłyśmy mandarynki i doświadczyłyśmy fatamorgany (widziałyśmy ludzi, a to były tylko drzewka), nic więc dziwnego, że gdy zobaczyłyśmy dym w środku lasu doszłyśmy do wniosku, że znów się nam wydaje. A jednak nie! Ujrzałyśmy dwa poprzednie patrole (złożone w gruncie rzeczy z harcerzy chadzających jeszcze do podstawówki) zajadające żurek i już wiedziałyśmy, co się święci. Całą historię z rozpalaniem ogniska przemilczę bo mimo wszystko jednak wykazałyśmy się wytrwałością, w końcu je rozpaliłyśmy i ugotowałyśmy ten żurek i zachowałyśmy nawet względny spokój słysząc przytyki ze strony 4DH “Adventure”, która to przybyła po nas i szczyciła się pięknym ogniskiem (spokój, spokojem, a pomrukiwania pod nosem „Gdyby był tu Siarek to byście zobaczyli…” to inna sprawa ;)). Gdy skończyłyśmy było już ciemno. A jako że żadna z nas nie sądziła, że wędrówka przedłuży się do godzin nocnych, nie miałyśmy latarki!, którą jednak zastąpił księżyc. Idąc w jego blasku w kierunku, który wydawał nam się odpowiedni, znalazłyśmy w sobie jeszcze dość energii na zaśpiewanie nieśmiertelnego „Koła” 🙂 Do punktu czwartego (ostatniego) już nie trafiłyśmy, gdyż nie mogłyśmy odnaleźć oznaczonej na mapie drogi (która okazała się brzegiem lasu), podobnie zresztą jak reszta patroli. Koniec końców po krótkiej pogawędce z przedstawicielami 'Tatanki’ przybyłymi na rowerkach, doszłyśmy do celu (Szkoła Podstawowa w Goniwilku) wraz z “Adventure”, a tam kolacja ( zawsze obecna zasada jemy to, co kto miał, ewentualnie co kto wysępił).

Następnym punktem programu był quiz podzielono nas wszystkich na dwie grupy ( ja i uOwieczka w jednej, Agatka i Julitka w drugiej) i wspólnymi siłami szukaliśmy odpowiedzi na pytania typu: jaki kolor oczu ma druhna Iwona z punktu 1? Jaki kolor kurtki ma druhna Ania z punktu 2? Jak ma na nazwisko druh Piotrek z punktu 1? Nie zabrakło też pytań o dolegliwości poszkodowanych, przebieg powstania i datę jego wybuchu 🙂
Jeszcze w trakcie trwania tej zabawy Agatka i ja ruszyłyśmy z zaprzyjaźnionym nauczycielem na ratunek Sylwii i Siarkowi, którzy… hm… ugrzęźli w drodze do nas gdzieś na zapadłej dróżce (tak to jest, gdy trafi się na nieodpowiednią osobę wskazującą drogę, czyż nież?) . Podczas, gdy my organizowałyśmy pomoc dla członków drużyny (w tym bądź co bądź samego drużynowego), biegając w trampkach i polarach po mrozie, dziewczynki pozostałe w szkole ułożyły „Powstańczego kadryla”, którego przedstawiliśmy na świecowisku (nie “świeczkowisku” 😉 ) jako … scenkę 🙂 Uratowały tym samym nasz honor i gdy już udało nam się bezpiecznie dostarczyć dwie zguby ( tylko bez nerwów 🙂 ) do szkoły, mogliśmy rzucić się z wir dalszych zabaw integracyjnych.

Ominęło nas ognisko, ale przed nami wciąż było wspomniane świecowisko ( odautorskie przedstawianie obecnych drużyn, przywitanie nas jako gości, wspólne śpiewanie, pląsowanie ), a potem jeszcze kuźnica dla harcerzy starszych ( dyskusje, wymiana poglądów, tak przecież potrzebna wśród młodych), która na koniec przerodziła się w swoiste harce ( makabryczne nieco zabawy w trupa, rzucanie kapciami, oczko) trwające aż do czwartej rano ( nie obyło się bez „Czarnego bluesa o czwartej nad ranem” wygrywanego na gitarze przez Siarka), kiedy to ogłoszono alarm. Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy w nieznane, nie mając pojęcia dokąd nas ciągnie po nocy tajemniczy Krzysiek. Jak się okazało donikąd 🙂 Wróciliśmy w miejsce wyjścia, pobiliśmy Krzyśka (mniej za ten wybryk, bardziej z powodu 18 urodzin, które właśnie obchodził) i wróciliśmy do środka, gdzie wymęczeni jak na 'powstańców’ przystało, zaczęliśmy układać się do snu. Nam jak zwykle zajęło to najwięcej czasu, w skutek czego spaliśmy na holu, gdyż po pierwsze zabrakło dla nas miejsca na sali, a po drugie wątpliwe, czy reszta towarzystwa chciałaby słuchać naszych rozmów ciągnących się jeszcze przez jakąś godzinę, kiedy to o jakiejś 6:30 padliśmy w końcu zmorzeni snem.

W niedzielę rano odbył się apel podsumowujący dostaliśmy więc “walking-talking” wykonane z puszek po groszku i sznurka, które okazało się bardzo przydatne, jako że mieszkamy w różnych miejscach 🙂 Pozostało już tylko sprzątnięcie szkoły. Nie wiem jak Siarek to załatwił, ale pozwolono nam uciec zaraz po apelu a więc ominęło nas zamiatanie podłóg i mycie okien 😉 Zaraz po opuszczeniu szkoły, powoli (bo było ślisko), ale znów nie tak bardzo powoli (bo Siarek chyba wolno jeździć nie umie) podążyliśmy do mojego domku, gdzie odbyło się nieoficjalne zakończenie rajdu. Przy pysznej zupce wykonanej przez mamę, próbując nastroić gitarę bez jednej struny, analizując, co właściwie na celu miało nasze nocne wyjście w pola, pląsując z gracją na kilku metrach kwadratowych, dokonaliśmy małego podsumowania i pożegnaliśmy się, aby ruszyć w drogę powrotną (gwoli ścisłości ja się żegnałam, cała reszta ruszyła w drogę). Dziewczyny podobno po jakichś 15 kilometrach usnęły, nie ma co się zresztą dziwić to było dość wyczerpujące półtora dnia 🙂

Kilka dni później spotkałam na korytarzu w szkole Krzyśka, który wręczył mi plakietki dla całej obecnej na rajdzie drużyny. Mamy więc plakietki i ciekawe wspomnienia, a także nowych znajomych harcerzy z Hufca Garwolin. Więc chyba warto było 🙂

Mak
Od redakcji: drukujemy tylko fragment relacji.
Cały tekst znajdziecie na
stronie internetowej 3 DW “Zawiszacy”:

http://www.otwock.zhp.org.pl/3dw

Wyniki kursu zastępowych

No i wreszcie! W niedziele, 13 marca 2005 r. odbylo sie koncowe spotkanie kursantów kursu zastepowych starszoharcerskich. Spotkalismy sie o godzinie 18.00 w harcówce pod otwockim MDK-iem. Niestety nie wszyscy przyszli, ale na szczescie wiekszosc sie zjawiła.

Majak na poczatku krecil, owijal w bawelne, ale w koncu – ku naszej ogólnej radosci – rozdal upragnione patenty. Jeden jedyny pominal… I to wlasnie mój…

Spotkanie rozpoczelismy uroczyscie, kominkiem. Swieczki (a bylo ich kolo 40) mielismy rozpalac my – uczestnicy kursu. Rozlegl sie ekhm…jek, bo wykonania „Plonie ognisko” spiewem nazwac raczej nie bylo mozna…
Zaczelo sie od czterech patentów. Lezaly przy harcówkowym swieczniku. Patenty te nalezaly do osób, które nie posiadaja jeszcze krzyza harcerskiego (Aniol, Wera K., Ola z 3dh i Eminem). Potem dokument dostaly osoby uczesane w dwa kucyki, badz warkocze (to zdaje sie byl pomysl Jacka) – dwie dziewczyny z 3dh oraz Monika Myszkowska. Dalej – w kolejnosci – wyróznieni zostali ci „lepsi”, czyli osoby najlepiej spisujace sie na kursie – Ola Bienko i Adam „Dabros” Dabrowski z 5 DHS „LESNI” oraz Jurek Zagórski z 33DH. Nastepnie ci o nazwiskach, z którymi mielismy konkretne skojarzenia: Kasia Pszczólkowska (Maja, ta od Gucia, majaca skrzydelka), Kasia Dobosz (skojarzyla sie Jackowi z Bogiem, czy tesh niebem…), Andrzej Prokop (czyli tak, jak slynny prezenter MTV). Oczywiscie pomiedzy kolejnymi nagradzanymi grupami byly przerywniki: nieudana gra „czak, cziki czak, pon, pon”, „tumci” i kilka piosenek.

Az wreszcie nadszedl koniec… Wszyscy wstalismy do kregu i odspiewalismy druga zwrotke piesni „Plonie ognisko”. Po chwili ciszy (a jak to Dabros ujal – nastroju) glos zabrali Jacek i Majak, którzy powiedzieli mi, ze dostalam patent i to wyjatkowy! To znaczy wyróznienie… To byla dla mnie chwila szczególna! Monika Rybitwa powiedziala kilka milych slów mi (jeszcze raz Ci Monisiu serdecznie dziekuje!) i Pawlowi (Majakowi), który przygotowujac ten kurs, zaliczyl kolejny punkt na próbe przewodnika!
Zakonczylismy spotkanie i wszyscy wyszlismy w „the best” humorkach, bo w koncu wszyscy zdobyli patent.

Nie wspomnialam jeszcze o pozostalych patentach – Martyny Galazki i Magdy z 77odhs, oraz Zbyszka, Michala i Bartka z 33dh. Dla nich GRATULACJE!!!

A tak od siebie powiem, ze mnie bardzo brakowalo Marka Sierpinskiego na tym rozdaniu! Byl w koncu z nami przez caly kurs… Ale niestety tym razem nie zaszczycil nas swoja obecnoscia. Musze przyznac, ze jestem ogromnie szczesliwa i bede zawsze milo wspominac ten kurs! Bo naprawde fajnie sie bawilam i wiele sie nauczylam. A wiec wielkie dzieki dla organizatorów i buziaczki dla wszystkich uczestników!

Wasza Moniczka z 7ODHS

Dni otwarte w WSGE

23 kwietnia 2005, w sobotę odbęda się „Dni Otwarte” WSGE im. Alcide De Gasperi przy ul. Sienkiewicza 2 w Józefowie.

Zapraszamy wszystkich zainteresowanych na wykłady otwarte. W ciągu dnia będą wygłoszone wykłady przez wybitnych profesorów i specjalistów z kierunków studiów: Administracji, Politologii, Zarządzania i Marketingu oraz Pedagogiki. Na miejscu będzie się można również dowiedzieć wszystkich szczegółów dotyczących warunków kształcenia oraz specyfiki danego kierunku studiów. Zapraszamy wszystkich: młodzież, rodziców oraz ciekawskich:)