XI FINAŁ WOŚP – innym okiem

Był piękny niedzielny poranek. Każdy „normalny” młody człowiek o tej porze powinien jeszcze wylegiwać się w mięciutkim łóżeczku pod cieplutką kołderką,… ale nie Ja!

Wstałem w samym „środku nocy”, ponieważ byłem umówiony z dh Krzysztofem na odbiór samochodu marki UAZ z garażu w okolicach Józefowa. Warto zaznaczyć, że samochód do tamtego poranka nie był w pełni sprawny, a jedynie wytężona trzydniowa praca grupy „mechaników” pozwoliła mu wyjechać tamtego dnia na ulice. Prawie zgodnie z planem pojawiłem się w hufcu, gdzie czekał na mnie druh Łukasz z którym mieliśmy się wspierać w razie awarii naszego bolidu. Zanim wyjechaliśmy ze sztabu padł nam akumulator i bezpieczniki, a oprócz tego przestało działać radio… Jednak nie ma to jak zaradni harcerze, bo po jakiejś godzinie udało nam się uporać ze wszystkimi problemami i byliśmy gotowi do wyjazdu na trasę!

Pierwsze zgłoszenie ( i niestety chyba jedno z najgorszych ) – skradziono dwie puszki i identyfikator… pojechaliśmy skontrolować sytuacje w okolicach miejsca kradzieży. Niestety nie udało nam się nic wskórać . Wróciliśmy więc do sztabu, aby kontynuować pierwotne założenia naszej służby, czyli prace kurierską pomiędzy Sztabem, a halą OKS’u. I tak kilka kursów z różnymi cennymi przedmiotami ( kartki, spinacze, plakaty, ciasteczka, komendant, informacje, itd. ) i tak zleciało nam większość dnia.

Jednak to nie koniec wrażeń. Przyjechała telewizja. Ambulans Stacji Krwiodawstwa świecił pustkami, więc na potrzeby reportażu zostaliśmy wytypowani na ochotnika do oddania krwi. Szczerze mówiąc bardzo spodobał mi się ten pomysł, ponieważ już od dłuższego czasu zanosiłem się z zamiarem zostania Honorowym Dawcą Krwi. Myślałem, że zemdleje, lub przynajmniej zacznie mi się kręcić w głowie – a tu lipa. Nie było tak strasznie jakby się mogło wydawać – panie w ambulansie były bardzo miłe, a po całym zabiegu dostaliśmy sporo czekolady, batoniki i soczki.

Kolejnych kilka kursów do sztabu i z powrotem, tym razem z wolontariuszami na pokładzie i zaskoczyła nas godzina 20. Planowane na tą porę Światełko troszeczkę się opóźniło, ale warto było czekać. Dawno nie widziałem takiego pokazu sztucznych ogni. Aż dech zaparło mi w piersiach kiedy obserwowaliśmy fajerwerki.

Po tym wydarzeniu, nastąpił oficjalny koniec XI Finału WOŚP w Otwocku. Jednak dla nas impreza jeszcze się nie skończyła. Szybko doprowadziliśmy hale do porządku, co się dało zapakowaliśmy na samochód i pognaliśmy do sztabu. Tu walka z liczeniem pieniędzy trwała już od obiadu. Chcieli to skończyć jak najszybciej, aby zdążyć jeszcze dojechać do studia TVP2 i pochwalić się przed kamerami ile udało nam się zebrać w tym roku…

Szybko, szybko!!! Reprezentacyjna grupa harcerzy naszego hufca (dokładnie wyselekcjonowana z wielu chętnych) zapakowała pieniążki do samochodów i w długą do studia. Wpadamy do budynku, a tam Pokojowy Patrol zaczyna stwarzać problemy! (–Nie wejdziecie!- mówią ). Ale my już mamy swoje sposoby aby dostać się tam gdzie chcemy. Po prostu w druhnie Agnieszce F. obudziła się bestia i jak ryknęła na jednego pana to ten bez szemrania wprowadził nas do studia…

A tam co się działo! Dziki szalejący tłum! Pełno transparentów, a ponieważ nie chcieliśmy być gorsi od razu rozłożyliśmy swój! Mieliśmy też olbrzymie balony opisane „OTWOCK”, które kiedy dostały się między ludzi zrobiły furorę! Atmosfera się zagęszczała coraz bardziej, a moment kulminacyjny nastąpił po ostatnim wejściu na antenę – „Sto Lat” dla Jurka Owsiaka i całej Orkiestry, oraz olbrzymi kawowy tort! Nie powiem, było PO PROSTU SUPER!!!

P.S. My też mieliśmy swoją uroczystość (troszeczkę mniejszą) – dh Paweł Pawłowski obchodził swoje 18 urodziny! Też było „Sto Lat” i tort!!! Następnego dnia laba!!!

Maciek Dymkowski

1.133,06 PLN

Tysiąc sto trzydzieści trzy złote i trzydzieści sześć groszy

Tyle właśnie zebrał pewien Mikołaj na terenie Józefowa (i Falenicy) podczas XI Finału WOŚP. Przyznam, że na początku nie zanosiło się na taką sumę bo puszka było dosyć lekka. Okazało się, że było w niej bardzo bardzo dużo banknotów (m.in. 7×50 i 35×10). No może nie tak dużo ale dużo 🙂 W tym roku ludzie byli nastawieni pozytywnie: nikt nam nie wytykał, że zbieramy na wakacje dla Owsiaka i takich tam podobnych bzdur. Jedna pani nawet powiedziała coś w rodzaju: „Niech Bóg błogosławi Jureczka, to święty człowiek”. Może nie dosłownie tak, ale bardzo podobnie. Zwiększyła się też liczba wolontariuszy w Józefowie. Złośliwi mówili nawet, że było ich więcej niż „zwykłych” ludzi. Ogólnie było bardzo miło zbierać po raz kolejny (choć po raz pierwszy z Hufcem) na Wielką Orkiestrę Świąteczne Pomocy!

Mikołaj Fedorowicz

XI Finał WOŚP – okiem wolontariuszki

Każdy wie, co to był za dzień. Dzień Orkiestry. Najżyczliwszy ze wszystkich w roku. W tym dniu odczuwamy miłość do bliźniego, przyjaźń do wroga, a wszędzie gra muzyka.

Ten dzień przyszedł do nas wielkimi krokami, a my podążaliśmy za nim jak tylko potrafiliśmy.

Oto jak do niego doszło:

10 stycznia 2003, piątek
Trwają przygotowania w hufcu: malowanie, rozwieszanie, klejenie, „nocne najazdy”, itp. Oczywiście chodzi tu o robienie dekoracji, sklejanie puszek, rozklejanie plakatów gdzie popadnie i kiedy się da oraz robienie mnóstwa innych rzeczy.
Było to niezłe przygotowanie, aby zahartować ducha na Wielki Finał w niedzielę.

11 stycznia 2003, sobota
Lekka sielanka (jak dla mnie) bo w Hufcu przygotowania prowadzone były pełną parą. Wieczorem pojechałam odebrać identyfikator. Na koncert Grupy MoCarta rodzice nie chcieli mnie puścić bo za późno.

12 stycznia 2003, niedziela
Finał, mróz i śnieg. A miało być tak pięknie! I było, tylko że mokro, zimno i… pusto. Przez pogodę w Otwocku i Józkowie nie było żywej duszy na ulicy, jedynie Warszawa wydawała się przyjazna (jak nigdy!). Wszyscy chodzili z czerwonym serduchem przyklejonym gdzie tylko było to możliwe. Ci, co go nie mieli wypatrywali wolontariuszy, by nie wyróżniać się w tłumie ale przede wszystkim aby pomóc tworzyć jeden naród z wielkim sercem dla małych dzieci. Zbierałyśmy (ja i Kaśka Bulbridge) wszędzie gdzie byli ludzie nucąc piosenki, jedząc pożywną zupkę i pijąc zimną herbatę. Następnie naszym celem było zdać puszki i na koncert. W OKS’ ie huczało, dudniło, grała muzyka, trwały licytacje i zabawa. Mogłyśmy się poszaleć i pozbyć ostatnich sił. Zespoły grały dobrze, a nawet bardzo dobrze. Ich występ zakończyło światełko do nieba, nieco spóźnione, ale fajerwerki były piękne.

Podsumowując:
Problemy – żadne! Humor – ogromny! Zabawa – na całego! Hasło dnia – będziemy grać do skończenia świata i o jeden dzień dłużej.

Agata Brzezińska
3 DHS „ZAWISZACY”

Paryż – Taizé 2002/2003

Organizatorami tej wielkiej cyklicznej imprezy są Bracia stowarzyszeni we wspólnocie z Taizé, małej francuskiej wioski. Inicjatorem zaś jest Ojciec Roger – postać znana na całym świecie i doceniana m.in. przez Jana Pawła II oraz głowy innych Kościołów. Spotkania odbywają się co roku w innym mieście.

Wybraliśmy się do Paryża w sześcioro: Asia Węgrzecka, Łukasz Śluzek, siostry Siwakówny i bracia Rudniccy. Skusiła nas stosunkowo niska cena wyjazdu i możliwość wzięcia udziału w nowym dla większości z nas (Jola była już dwa lata wcześniej w Mediolanie) przedsięwzięciu. Poza tym zdecydowaliśmy się na uczestnictwo w tzw. „grupie pracy”.
Wiązało się to oczywiście z pewnymi obowiązkami, ale wyjechać mogliśmy dwa dni wcześniej, mieliśmy większe szanse na zakwaterowanie w centrum miasta, no i płaciliśmy odrobinkę mniej.

Wyruszyliśmy więc 25 grudnia rano, autokarem, spod Sali Kongresowej.
Po dwudziestu paru godzinach, 26 grudnia, dotarliśmy na miejsce, czyli do hal Expo w Paryżu. Tam zostaliśmy przywitani, zakwaterowani i podzieleni ze względu na nasze przyszłe zadania. Wszyscy mieliśmy zająć się przyjmowaniem grup z Polski, które zaczynały wizytę 28 grudnia. Moi przyjaciele zdecydowali się na rolę specjalistów od zakwaterowywania, ja natomiast miałem witać polskie grupy i wprowadzać je w zasady rządzące Spotkaniem.

Każde z nas trafiło do innej, trzyosobowej załogi, składającej się z witającego, kwaterującego i „kasjera”. Takich polskich zespołów powstało około 90 (z siedemdziesięciu tysięcy uczestników około dwudziestu ośmiu tysięcy przyjechało z Polski).

Dostaliśmy miejsca w centrum. Dziewczyny spały gdzie indziej, niż my, więc musieliśmy się rozdzielić. Po krótkich odwiedzinach u naszych gospodarzy spotkaliśmy się pod wieżą Eiffela. Potem obejrzeliśmy jeszcze Łuk Triumfalny i Pola Elizejskie. Trochę zmęczeni podróżą wróciliśmy do hal na kolację i wieczorem pospacerowaliśmy po mieście. Następnego dnia przeszliśmy szkolenie przygotowujące nas do pracy.
Oczywiście znowu staraliśmy się zobaczyć jak najwięcej zabytków i między posiłkami jak szaleni krążyliśmy po Paryżu. 28 grudnia wstaliśmy o piątej, spakowaliśmy się i popędziliśmy do hal (najpóźniej o siódmej mieliśmy zacząć przyjmować pielgrzymów).
Praca była ciężka, niektóre przypadki beznadziejne, ale z poczuciem satysfakcji mogliśmy sobie powiedzieć, że każde z nas odwaliło kawał dobrej roboty. Wieczorem pojechaliśmy, tym razem wszyscy razem, do naszego nowego, tym razem ostatecznego miejsca zakwaterowania. Były to budynki kompleksu sportowego Stade Charlety.

Niestety nasze nadzieje na mieszkanie u rodzin nie ziściły się. Znowu trafiliśmy do „zbiorówy’ i to w dodatku z samymi prawie Polakami. Parafia, do której nas przydzielono nie organizowała żadnych zajęć i bez wyrzutów sumienia mogliśmy oddać się zwiedzaniu miasta.

Na tej radosnej działalności upłynęły nam trzy kolejne dni. Widzieliśmy chyba wszystkie najbardziej znane zabytki i ciekawe miejsca Paryża (nie zawsze od wewnątrz – kilometrowych długości kolejki). Szczególnie uparci postanowiliśmy być w wypadku Musée d’Orsay – muzeum dzieł impresjonistów. Warto było czekać i cierpieć w kolejce.

Noc sylwestrową spędziliśmy częściowo na modlitwie w katedrze Notre-Dame, a częściowo na zabawie w centrum Paryża. Północ zastała nas na moście Pont Neuf. Świadomi trudów powrotnej podróży wróciliśmy dość wcześnie na nasz stadion i poszliśmy spać. Pierwszego dnia nowego roku zobaczyliśmy jeszcze co się dało i ruszyliśmy do domu.

Podróż minęła szybko i bezboleśnie, co dziwne, bo pogoda była paskudna, a do Polski jechało ponad pięćset dwadzieścia autokarów. Mimo to nie staliśmy na granicy. Po południu wylądowaliśmy w Warszawie, znowu pod PKiN. Cóż… każdy ma taką wieżę, na jaką sobie zasłużył.

Podsumowując: warto było pojechać i to zobaczyć. Samo spotkanie niestety mnie rozczarowało. Nie poczułem tej wspólnoty. Dla mnie to był tylko anonimowy tłum. Być może to kwestia wyboru priorytetów. Mniej zależało mi na duchowych przeżyciach, więcej na samym Paryżu. Ale… Myślę, że takie Spotkanie jest kolejną szansą na harcerski wyjazd. Może by tak za rok z harcerzami starszymi?…

Marek Rudnicki

Sprzedaję hot-dogi na Stadionie X-lecia

Z Michałem Łabudzkim, drużynowym Drużyny Reprezentacyjnej Hufca ZHP Otwock rozmawia Perkun.

Jak i kiedy trafiłeś do harcerstwa?

Pamiętam bardzo mroźną zimę w 1987 roku. Było tak zimno, że podstawówka, do której wówczas chodziłem (otwocka „dwunastka”) została zamknięta. Jednak harcerzy trudno zniechęcić i zbiórka mojej drużyny – 48 DH, miała odbyć się w szkolnej harcówce. I tej zbiórki ja i kilka innych osób nie zapomnimy. Bo odbyło się wtedy Przyrzeczenie. W zwykłej sali, przy ognikach z tzw. suchego spirytusu, niedaleko ciepłego kaloryfera, na podłodze z PCV… Ale było to duże przeżycie. Z osób, które były tam obecne, dziś w naszym hufcu spotkać możecie Agatę Łukaszewicz, Tomka Kuczyńskiego, Arka Królaka, Michała Męczkowskiego. Ale harcerstwo zaczęło się kilka miesięcy wcześniej – zaczęło się zupełnym zauroczeniem w drużynowej – Agnieszce Rek – ale to zupełnie inna historia…

Twój największy harcerski sukces?

Nie przepadam za słowem „sukces”, choć to bardzo modne obecnie sformułowanie. Sukcesy kojarzą mi się z krótkotrwałymi fajerwerkami, a dla mnie cenne jest to, co buduje się z czasem, co przychodzi trudno i mozolnie. I co nie zawsze ma wystrzałowy finał. I stąd najbardziej cieszą mnie Wasze roześmiane twarze w hufcu, nasze ubłocone buty na „Palmirach” albo zapach dymu z ogniska w Przerwankach. Sukcesem jest to, że wielu z nas ma w życiu busolę, na której podziałce jest miejsce na 10 Harcerskich Praw.

Po pracowitym dniu na Stadionie X-lecia pora na chwilę relaksu przy muzyce...
Co zawdzięczasz harcerstwu?

Harcerstwu zawdzięczam: Iśkę, Ankę, Tomka, Jurka, Pawła, Dorotę, Magdę, Agnieszkę, Jaśka, Dominikę, Adama, Rafała, Zbyszka, Martę, Arka, Michała, Jarka, Ulę, Łukasza, Kaśkę, Roberta, Marka, Monikę, Agatę, Baśkę, Piotrka, Mateusza i wielu innych…. Ogromną część mojego życia.

Czym zajmujesz się w życiu pozaharcerskim?

Sprzedaję hot-dogi na Stadionie X-lecia. (Zastanawiam się, czy odpowiedzi na poprzednie pytania nie były zbyt poważne?)

Mało kto o Tobie wie, że…

Zbierałem kiedyś etykiety od serów topionych. Mam ich do tej pory kilkaset sztuk. A w albumie numizmatycznym z różnym skutkiem kolekcjonuję stare i zagraniczne monety i banknoty. I chyba też niewielu wie, że skradziono mi już trzy rowery. Do tego, który mam obecnie nawet nie kupowałem zapięcia, żeby nie korciło mnie gdziekolwiek go zostawić.

Jak to jest być „świeżo upieczonym” tatą?

Ciężko to sformułować. Kiedy rodził się nasz synek odebrało mi mowę i ciekły mi łzy. Chociaż tak naprawdę, to tatą czułem się już od pierwszych tygodni ciąży mojej żony – i nie mieści mi się w głowie, że niektórzy twierdzą iż maleńki, trzymiesięczny dzidziuś jest tylko płodem, którego jak nie chce się rodzić, to można go usunąć. Strzeżcie się ludzi, którzy tak myślą – niestety sporo jest takich osób w naszym rządzie.

Z Izą (małżonką) poznaliście się w harcerstwie? Jak to było?

Moja żona była wtedy w piątej klasie (podstawówki) i poznaliśmy się nie w harcerstwie, ale na podwórku, na karuzeli. Ale choć później w różnych drużynach (Isia – 63 DH, ja – 48 DH), to jakoś tak się ułożyło…

Za młodu „łaziłeś po drzewach”, czy grzecznie „chodziłeś po chodnikach”?

To „za młodu” to bardzo ciekawy czas w moim życiu. Nie udało mi się bywać na dyskotekach i siedzieć na prywatkach. W soboty i niedziele i większość dni w tygodniu po szkole siedzieliśmy w kilku w lesie. Nie za bardzo chciało mi się uczyć – lepsze były łuki, miecze, kusze, ogniska, straszenie ludzi…

Najlepszą tego ilustracją jest…

Kiedyś, o świcie postanowiłem wyruszyć na „Torfy”. I żeby nie budzić rodziców, (którzy mogliby oponować) przywiązałem linę do kaloryfera i siuuu, zjechałem z 1-go piętra na ziemię (z trudem udało mi się nie zbić szyby sąsiadom z parteru – działałem bez uprzęży). Jak wieczorem wróciłem to znalazłem linę pociętą przez mojego tatę na małe, kilkucentymetrowe kawałki.
Swego czasu, kiedy strumyk w otwockim lesie wezbrał na ponad metr głębokości, to razem z Mateuszem Kudlickim szybko do niego wskoczyliśmy i po odpowiednim zamaskowaniu się przemierzaliśmy go wzdłuż i wszerz.
Na koniec wspomnę, że podczas leśnych prób naśladowania Zorro, gdzie zamiast rumaka służył mi rower, zafundowałem sobie wstrząśnienie mózgu i krótką wizytę w szpitalu. Działo się, działo…

Twoje życzenie do komendanta Hufca.

Do Komendanta chciałem powiedzieć, co następuje: podziwiam i cenię Twoją decyzję podjęcia się trudów bycia komendantem hufca. I nie znam lepszej kandydatury (powinienem dodać – dzień bez wazeliny jest dniem straconym), ale ja naprawdę tak uważam. A sobie, innym a szczególnie tym, którzy się w tej rubryce wypowiadali ostatnio chciałem przypomnieć o siódmym punkcie prawa – harcerz jest karny i posłuszny rodzicom i wszystkim swoim przełożonym.

P.S. Korzystając z okazji chciałem pozdrowić Iśkę i Antka

Dziękuję za rozmowę

Jak zebrać 12.000 złotych?

Jak to robicie, że co roku udaje się wam zebrać tak dużo?

Barbara Menin: Pieniądze do jednej puszki zbieramy razem z córką. Uważam, że dorośli mają tu swoją rolę do spełnienia. Ja pomagam przekonywać ludzi do Orkiestry. Poza tym, dzięki temu, że dysponujemy samochodem możemy szybko się przemieszczać po różnych miejscach. Np. po skończonej Mszy św. w jednym kościele możemy szybko pojechać pod drugi. Jesteśmy bardziej mobilni. To po pierwsze. Po drugie zaczynamy zwykle bardzo wcześnie i kończymy jako ostatnie. Po trzecie nie można stać i czekać aż pieniądze same wpadną do puszki, ale trzeba umieć przekonać ludzi, żeby je wrzucali. Prosić ich o wsparcie i przekonywać, że ich pieniądze idą na właściwy cel. Taka właśnie jest chyba recepta na sukces. Dzięki temu przez trzy lata zebrałyśmy dość sporo pieniędzy (ok. 12.000 PLN).

Panie Barbara i Paola Menin
Czy Jurek Owsiak jakoś to zauważył?
Nie tylko zauważył ale i docenił.
Paola została zaproszona w zeszłym roku do Teatru Buffo, gdzie były wręczane medale pamiątkowe ludziom zasłużonych dla Orkiestry. Mennica Państwowa wybiła zostało ok. 300 takich medali. Jeden z takich medali dostała właśnie Paola.

Co Wam najbardziej utkwiło w pamięci z zeszłorocznej zbiórki?
Dużo obcej waluty wrzucanej do puszki (ludzie pozbywali się marek, franków innej waluty wycofanej po wprowadzeniu Euro).
Ale przede wszystkim pewna kobieta, która wrzuciła nam do puszki obrączkę. Zdjęła ją przy nas i powiedziała „mnie ta obrączka szczęścia nie przyniosła, może przyniesie komuś innemu”. Zdarzenie dla mnie nie do zapomnienia.

A czy były jakieś nieprzyjemne chwile?
Niestety… Kilka osób poinformowało nas uprzejmie, że WOŚP to sekta i nie wiadomo gdzie tak naprawdę te pieniądze idą, czyli typowe zarzuty przeciwników Owsiaka.
Spotkaliśmy w zeszłym roku pewną kobietę, która zdążyła się do tej akcji przez rok przekonać. Z przeciwniczki stała się zwolenniczką.

Dużo Pani podróżowała po świecie. Czy pamięta Pani podobną do Orkiestry akcję gdzieś poza Polską?
Pamiętam podobnie przeprowadzaną akcję z mojego pobytu w Anglii. Też było to w okolicy Bożego Narodzenia. Odbywała się z równie dużym rozmachem i dochód z niej był przeznaczony na dofinansowanie szpitali.

W tym roku też będziecie zbierały pieniądze?
Tak. Tym razem jednak będziemy zbierały w większym – ponad dwudziestoosobowym – gronie.
Była nawet plan, żeby założyć osobny sztab, ale w końcu przyłączyliśmy się do harcerzy.

Ile chcecie zebrać w tym roku?
Myślimy, że co najmniej tyle ile w zeszłym roku (4.000 PLN – przyp. redakcji). Jeżeli oczywiście mróz nie przeszkodzi…

To życzymy powodzenia i do zobaczenia na Finale w niedzielę.
Do widzenia.

Otwock, 9 stycznia 2003.