Intregracja 7 ODH i 77 ODHS

W dniach 24 i 25 kwietnia odbył się biwak 7 ODH i 77 ODHS w gimnazjum nr2 w Otwocku. Celem wypadu była integracja harcerzy z obu drużyn.

Gdy dotarłyśmy do szkoły Gimnazjum Nr2 w sobotę rano, uczestnicy byli już w trakcie wykonywania pierwszego zadania. Zastępy zamieniły się „grządki”, w których rośliśmy my warzywa. Na grządkach rosły rzodkiewki, buraki, pory, sałata… Kolejnym za zadaniem był zwiad, musieliśmy udać się do sklepów w celu uzyskania wiadomości o naszej wadze, cenie i tym jak się sprzedajemy (naszej a raczej warzyw) a także rozwiesić plakaty w ramach akcji zarobkowej. Ostatnim punktem wielkiego zadania była prezentacja grządek, czyli obrzędowości biwakowych zastępów.

Opowiadaliśmy historie naszego powstania, śpiewaliśmy nasze piosenki i opowiadaliśmy dowcipy o warzywach. Podczas zwiadu Majak z Kingą stworzyli „BALLADĘ WAŻYWNĄ”, którą koniec końców zaśpiewaliśmy.
Kolejnym punktem wypadu była gra terenowa „sztaby”. Na szczęście nie było rannych:) i poszkodowanych:).
Po powrocie do szkoły czekała nas symulacja. Dzielnie radziliśmy sobie z „ofiarami” trzęsienia ziemi w Turcji:) Niestety nasza wiedza nie była zbyt wielka, więc druhowie o większych umiejętnościach samarytańskich postanowili zrobić nam krótkie zajęcia temat pierwszej pomocy.

Zaskakującym elementem biwaku była „niby- gry” terenowej w Granice”, która po wytłumaczeniu zasad okazała się ogniskiem na którym nasza koleżanka i dwóch kolegów złożyli przyrzeczenie harcerskie. Ślubowanie przyjęliśmy bardzo entuzjastycznie:) z powodu iż trójka naszych przyjaciół złożyła wyczekiwane przyrzeczenie. Swoją obecnością zaskoczyła nas dh hm Katarzyna Lacka wraz z mężem dh pwd Konradem Lackim.

Noc każdy spędził na swój sposób. Niektórzy grali na gitarach ,inni rozmawiali ,a pozostali po prostu spali. Następnego dnia wypoczęci:) powitaliśmy nowy dzień. Ten dzień spędziliśmy na dynamicznie biorąc udział w zajęciach przygotowanych przez dh Pawła Majkowskiego:).
Podsumowując biwak był naprawdę udany, mieliśmy szanse zawrzeć nowe znajomości, spędzić miło czas w ciekawym gronie, poznać się lepiej nawzajem oraz udoskonalić swoją wiedzie harcerska.

Gośka i Dobruśka (77 ODHS)

Szczyt Szczytów

27 dzień kwietnia, Warszawa w przededniu najazdu antyglobalistów. Rano pojechałam do szkoły wcześniejszym autobusem, spodziewając się komplikacji komunikacyjnych ale… nic się nie działo. Dosłownie.

Miasto niemal wymarłe, gdzieniegdzie tylko przemyka jakiś samochód, robotnicy zabijają wystawy sklepów dechami. I tylko policji wszędzie tyle, co na pierwszego maja w 1975… Wszyscy z pałami operacyjnymi. Jakieś obrazki z ich udziałem? Przed mostem Poniatowskiego na przystanku koło stadionu stoi radiowóz. Obok czterech policjantów intensywnie przystosowuje do użycia nowy ekwipunek – tzn. wciąga sznurówki w buty. Obrazek drugi: kolejna grupka stoi pod metrem koło SGH i gapi się na panienki, niemrawo stosując upośledzone techniki podrywcze (może jakby mieli furę to szłoby im lepiej bo tak od razu z pałą…). Tuż obok na chodniku niemal widoczne ślady rycia, po tym, jak studenci wychodząc z metra stają jak wryci. Powód? Na teren uczelni, przez który dziennie przewija się średnio jakieś 5000 ludzi, można wejść tylko za okazaniem legitki. Efekt? Kolejka jak za Gierka, aż do metra. Na szczęście wszyscy mają legitymacje bo te nowe porządki były już wczoraj. Po wejściu do gmachu głównego kolejna niespodzianka, pasująca do całego ogólnego wystroju miasta jak glany do sukienki ślubnej: kartka na drzwiach dziekanatu głosi, że Jego Łaskawość pan rektor ogłasza godziny rektorskie. W czwartek od 17.00 do końca dnia. Dzięki, łaskawco. Ciekawe, czy ktoś w ogóle będzie na uczelni do 17…

Siedząc na rosyjskim, kiedy przez półtorej godziny gapiłam się przez okno na Pola Mokotowskie jakby to był co najmniej Zakazany Las (Harry Potter the best) i niewiadomo jakie miały się stamtąd jutro wynurzyć, przyszło mi do głowy, że robi się nie na żarty nie wesoło. Zabijanie okien dechami w centrum miasta kojarzy mi się jakoś bardziej z przygotowaniami na odparcie ataku ruskiego wojska a nie pokojową demonstracją. Ponieważ nie miałam za bardzo innego wyjścia, w środę rano udałam się na uczelnię na ćwiczenia ze statystyki (jeśli ktoś musi się tego uczyć, na pewno świetnie rozumie, że nawet spuszczenie na miasto bomby atomowej na miasto to za mały powód, żeby nie iść na zajęcia). Strategicznie założyłam obuwie sportowe (łatwiej w nim uciekać w razie zadymy) i wyruszyłam pół godziny wcześniej. Na mieście pełno policji a poza tym – nikogo na ulicach. W metrze totalne pustki. Efekt był taki, że na uczelnię dotarłam godzinę wcześniej. Po zajęciach też wróciłam bez przeszkód, za to w rekordowym tempie. Przez resztę dnia zakuwałam do egzaminu z historii, słuchając radia, z wytęsknieniem czekając na informację, że zaczęła się rozróba (wówczas pan rektor ogłosiłby, że mamy wolne i że nie muszę ryć historii, tylko iść się poopalać). Doczekałam się jedynie informacji, że kaczka z Ogrodu Saskiego z kaczętami poszła na spacer koło Grobu Nieznanego Żołnierza i że dwa kaczaki wpadły do studzienki i zostały uratowane dzięki brawurowej akcji policji. I wtedy zrozumiałam, że z rozróby nici i że lepiej na serio zabrać się za historię.

Czwartek miał podobny przebieg – demonstracja miała charakter majówki, nie zdemolowano nawet żadnego kosza na śmieci. Jakieś pokazy artystyczne, śpiewanie, słonko świeci, ludzie chodzą na spacer pooglądać demonstrantów w ramach spaceru. A w radiu mówią, że to prawdopodobnie warszawskie kulturalne wydarzenie roku. Dotarło do mnie, że ze spodziewanej zadymy nici i z godzin rektorskich podczas mojego egzaminu też nici.
W piątek, zamiast spodziewanego obrazu zniszczeń godnych armii czerwonej, w Warszawie zastałam kolejny dzień spokoju (czy ktokolwiek z was kiedykolwiek słyszał własne kroki idąc Marszałkowska o 12.30?!). Niektóre dykty z okien były już pozdejmowane a słonko świeciło, zapowiadając piękny majowy weekend. Uroczo. Dykty i styropian z zabezpieczeń pewnie trafią do schronisk dla zwierzaków, jeden z pożytków szczytu.

Na egzamin dotarłam bez problemów, nieco większym problemem było jego zdanie, skończyło się dobrze – 3,5.

Ola Kasperska

W sądzie, ale nie sędzia

Z Druhną Urszulą Bugaj, członkiem Sądu Harcerskeigo Chorągwi Stołęcznej ZHP rozmawia Mirek Grodzki

1. Gratulujemy Druhnie wyboru do Sądu Harcerskiego Chorągwi Stołecznej ZHP. Była Druhna członkiem tego sądu w ostatnich latach. Może nam Druhna trochę przybliżyć to ciało? Na czym polegają jego zadania, jakiego rodzaju sprawy sąd rozstrzyga?
Rzeczywiście, w „chorągwianym sądownictwie harcerskim” przepracowałam 8 lat. Teraz jest to już 3 kadencja. Ogromnie wahałam się, czy „ulec” namowom ponownego kandydowania. Jeśli przydawało się to, co robiłam dotąd, a nie ma przeciwwskazań, żeby to kontynuować, to daję się namówić na więcej. I tak się stało tym razem. Ja wyraziłam tylko wolę kandydowania, wybór pozostawiając Zjazdowi Chorągwi. I Zjazd mnie wybrał. Jest nas 11 „sprawiedliwych”, którzy przez 4 lata będą orzekać w sprawach odpowiedzialności dyscyplinarnych instruktorów a także członków zwyczajnych nie będących instruktorami i pełniących funkcje instruktorski, odpowiedzialności związanej z naruszaniem przez nich Statutu ZHP, zawinienia przeciw innym członkom Związku poprzez naruszenie chwał, regulaminów i decyzji władz ZHP, odwołania w sprawach przydziału służbowego instruktorów, zaliczania służby instruktorskiej.

2. Czym ten sąd różni się od normalnego sądu, co ma z nim wspólnego i jak wygląda rozprawa?
Mimo wielu podobieństw różnice jednak są znaczne. Sąd harcerski, najprościej mówiąc, jest przede wszystkim taką władzą, która ma służyć instruktorom pomocą w zakresie rozumienia wychowawczej roli harcerstwa, wzajemnych oddziaływań i oceny postępowania. Nie jest prokuratorem, nie feruje wyroków, nie skazuje na więzienie, choć w sprawach nie objętych regulaminem Sądu obowiązuje kodeks postępowania karnego. Wspólne dla obydwu sądów: cywilnych i harcerskich, jest niezawisłość w orzekaniu. Są, podobnie jak w sądzie cywilnym, strony, (w sądzie harcerskim wnioskodawca i obwiniony a nie pozwany czy oskarżony), są pełnomocnicy, obrońcy, świadkowie. Odbywają się również postępowania pojednawcze. Ma to miejsce wówczas, gdy wynikają sprawy związane z działalności w ZHP pomiędzy członkami zwyczajnymi, nie będącymi instruktorami i pełniącymi te funkcje oraz instruktorami. Rozprawy są jawne tylko dla instruktorów oraz członków zwyczajnych, którzy nie są instruktorami, ale zostali mianowani na te funkcje rozkazem komendanta. Rozprawa rozpoczyna się sprawdzeniem obecności stron i świadków. Następnie wnioskodawca odczytuje wniosek o ukaranie. Podczas postępowania dowodowego zostaje przesłuchany obwiniony, świadkowie, są badane wszystkie dostępne dokumenty oraz inne dowody mające związek ze sprawą. Po zamknięciu postępowania udziela się głosu wnioskodawcy i obwinionemu, po czym następuje zamknięcie rozprawy. Zespół orzekający po naradzie sporządza orzeczenie, które ogłasza w obecności stron.

3. Kto może być członkiem sądu, jak się zostaje jego członkiem i jakie trzeba mieć predyspozycje, żeby dobrze pełnić tę służbę?
Członkiem każdego sądu harcerskiego, zarówno hufcowego, chorągwianego czy Naczelnego Sądu Harcerskiego, może być wyłącznie instruktor w stopniu harcmistrza, przeciwko któremu nie toczy się postępowanie karne w organach wymiaru sprawiedliwości ani dyscyplinarne w ZHP. Do harcerskich władz sądowych członkowie są w wybierani na zjazdach hufców (sąd hufcowy), chorągwi(sąd chorągwiany) i zjazdach całego ZHP(Naczelny Sąd Harcerski). Osoba zasiadająca w sądzie harcerskim powinna mieć doświadczenie życiowe, znać i rozumieć Statut ZHP, być bezstronna, nie poddająca się żadnym naciskom środowiskowym, obiektywna, nie kierująca się emocjami ani osobistym interesem, odpowiedzialna.
Bardzo mi się podobało zasłyszane kiedyś w korytarzu Komendy Chorągwi Stołecznej określenie zespołu orzekającego, który miał posiedzenie i przygotowywał się do rozprawy:
”o ,dziś kryształki mają spotkanie…” Kryształkami nazwano właśnie tych sędziów.

4. Kto może zgłosić wniosek do sądu i czego może dotyczyć?
Wniosek do sądu może zgłosić wnioskodawca, który jest instruktorem lub członek zwyczajny nie będący instruktorem lecz pełniący funkcję instruktorską. Wnioskodawcą może też być krąg harcerski lub dowolna władza ZHP, która może upoważnić do występowania i działania w jej imieniu swojego pełnomocnika, którym może być wyłącznie instruktor ZHP.

5. Czy sąd może rozstrzygać sprawy osób nie będących członkami ZHP? Czy takie osoby mogą byś świadkami w sprawie?
Jest to sąd harcerski i jak sama nazwa wskazuje swoim postępowaniem obejmuje tylko sprawy dotyczące działalności w harcerstwie oraz stowarzyszone w ZHP, o ile są instruktorami lub członkami zwyczajnymi i pełnią funkcje instruktorskie.

6. Co to znaczy, że sprawa rozpatrywana jest w drugiej instancji. Do czego służy „instancyjność” orzekania?
Do rozpoznania sprawy w postępowaniu dyscyplinarnym przez właściwy sąd decyduje przydział służbowy obwinionego. Jeśli jest to instruktor konkretnego hufca, to właściwym sądem będzie dla niego sąd hufca. I to jest sąd I instancji. Jeśli w hufcu nie działa sąd harcerski (np. nie został powołany), to oczywiście sprawy są rozstrzygane w sądzie chorągwi. Wówczas ten sąd będzie dla niego I instancją. „Instancyjność” to nic innego jak stopniowanie w hierarchii władzy sądowniczej.

7. Czy są jacyś instruktorzy, którzy nie podlegają sądowi harcerskiemu?
Nie ma takich. Tylko postępowanie przeciw przedstawicielom władz toczy się we właściwym dla danej osoby sądzie. Np. komendant hufca nie może być sądzony przez sąd hufcowy.

8. Jaka jest największa kara, którą sąd może wymierzyć? Czy takie wyroki były wydawane?
Sądy harcerskie współpracują z odpowiednimi władzami ZHP, ale mogą też korzystać z pomocy doradców i specjalistów, aby móc sprawiedliwie wydać orzeczenie. Zawsze bowiem chodzi o dobre i prawidłowe spełnianie statutowych zadań i przeprowadzenie czynności zgodnie z Regulaminem. Wobec instruktorów naruszających postanowienia Statutu sądy mogą stosować m.in. .karę upomnienia, naganę, pozbawienie na 4 lata (okres kadencji władz harcerskich)całości lub części praw członkowskich oraz wykluczenie z ZHP. Chciałabym przypomnieć co znaczy wykluczenie z ZHP. To jest pozbawienie praw członkowskich, zakaz używania stopni i noszenia odznak organizacyjnych. Niestety, wszystkie te kary były i są stosowane odpowiednio do wagi sprawy i wskazanych dowodów.
Warto zaznaczyć, że odpis orzeczenia dołącza się do akt instruktorskich ukaranego, może być ogłoszone w rozkazie, a wykluczenie z ZHP zawsze jest ogłaszane w rozkazie Naczelnika ZHP.

9. Czego dotyczy większość spraw rozpatrywanych przez sąd?
Najkrócej można powiedzieć, że prawie w każdym przypadku do rozprawy dochodzi z powodu nieprzestrzegania Prawa Harcerskiego.

10. Jaki procent spraw sąd rozstrzyga na korzyść osoby oskarżanej?
W sądzie harcerskim nie występuje pojęcie „oskarżony”. Stronami w postępowaniu są: wnioskodawca i obwiniony. I na korzyść obwinionego rozstrzyga się te wątpliwości, które nie dają się usunąć ani jednoznacznie wyjaśnić. Nie znam takich danych procentowych.

11. Czy od wyroku sądu można się odwołać i do kogo?
I znów muszę skorygować: nie wyrok tylko orzeczenie. Oczywiście można odwołać się od orzeczenia wydanego w I instancji do sądu odwoławczego. Wniesienie odwołania na piśmie w ciągu 14 dni wstrzymuje wykonanie orzeczenia. Ale jeśli zostanie nadany bieg temu odwołaniu, to ponownie wznawia się postępowanie według zasad obowiązujących w sądzie harcerskim.

12. Jakie są największe problemy przy rozpatrywaniu spraw?
Największym problemem jest niewiedza. I to z zakresu ustroju sądów harcerskich jak również brak wiedzy formalnej. Sąd nie ma możliwości skrócenia czasu trwania orzeczonej kary a zdarzają się przypadki takich właśnie wniosków. Bywa też, że wniosek o ukaranie jest niewłaściwie sporządzony. Może dla porządku przypomnijmy, że wniosek powinien być złożony w 2 egzemplarzach, zawierać dane wnioskodawcy i jego adres, stopień, imię, nazwisko, adres obwinionego, pełnioną przez niego funkcję i przydział służbowy w Związku. Wymaga się dokładnego określenia zarzucanego mu przewinienia, wskazując czas i miejsce jego popełnienia , rzetelnego uzasadnienia i poparcia dowodami wniosku. Jeśli w rozprawie uczestniczyć mają świadkowie, to należy podać ich adresy. Więc w interesie wnioskodawcy jest udowodnienie przedstawionych zarzutów, a obwinionemu dowody na ich odparcie. W postępowaniu dowodowym sądu te rzeczy są niezwykle ważne i od nich często zależy sprawność wydawania orzeczeń.

13. Czy praca w sądzie polega tylko na rozpatrywaniu spraw czy na czymś jeszcze?
Ależ nie tylko na rozpatrywaniu. Poza sprawami proceduralnymi istnieje sprawozdawczość, odbywają się posiedzenia plenarne, na których omawia się zasady pracy zespołów orzekających oraz ocenę ich pracy, problemy kadry wynikające z rozpatrywanych spraw, narady, spotkania instruktorskie, szkolenie i dokształcanie członków sądu, zapytania do odpowiednich władz, wizytacje…Pamiętam jak Sąd Harcerski Chorągwi był wizytowany przez NSH (Naczelny Sąd Harcerski). Badaniem objęto jakość pracy orzeczniczej, poziom i zasadność wydanych zarządzeń i postanowień, organizację pracy, sposób gromadzenia akt. Krótko mówiąc Sąd stanął przed Sądem.

14. Czy jeżeli członkowie sądu nie mają dużo pracy to się cieszą czy smucą?
Bardzo, bardzo się cieszą. Bo jeśli nie ma pracy w Sądzie, to znaczy, że harcerskie morale jest wysokie, że rozumie się zasady harcerskiego wychowania, że dba się o dobre imię harcerstwa i dba się także o swoje własne imię. Z tego ostatniego niewielu „zadziornych” instruktorów zdaje sobie sprawę. Bo trzeba tu powiedzieć, że bywają w sądach sprawy, na których toczą się osobiste porachunki, rozgrywa się odwieczna zawiść, chęć „dokopania”. Po takim stażu w sądzie (wcześniej byłam członkiem Komisji Instruktorskiej Hufca, które spełniała wówczas podobną do sądu rolę) mogę z przykrością oświadczyć, że zupełny brak pracy nam raczej nie grozi. Dopóki będzie istniał „rodzaj harcerski” będą potrzebne sądy, sędziowie i rozprawy, na których toczą się sprawy zawiedzionych i zawodnych instruktorów.

Dzięuję za rozmowę

Czytając „CZUWAJ” – kwiecień 2004

Przeglądając kolejny (4) już numer „Czuwaj” natknęłam się na artykuł: „SIEDEMNASTOLATKI- szukanie drogi” myślę, że zainteresuje, a bynajmniej powinien on zainteresować wielu młodych ludzi, którzy dopiero co wchodzą w świat wędrowniczy i często zadają sobie pytanie: Co dalej?

Autorka tekstu, (jak sądzę po licznych obserwacjach) przedstawia nam trzy „tendencje charakterystyczne dla tego wieku”.
I. Wiek wielkiej energii i wielkich możliwości
„Otóż po pierwsze wiek lat nastu to okres, w którym najczęściej zaczynamy swoja karierę instruktorską, zostajemy drużynowymi, zaczynamy udzielać się w szkole, działamy bardzo mocno w szkole (np. w samorządzie). To czas buntu, ogarniający wszechmocy, inicjatywy. Nadchodzi wybór drogi, którą chcemy podążać. Ta nasz pierwszy ważny wybór – najpierw szkoła (po gimnazjum), potem decyzja: tak, chcę być kimś, przecież jestem już prawie dorosły.
To wiek, w którym możemy przenosić góry, reformować hufiec, drużynę (no, starsi stażem i wiekiem druhny i druhowie, czy nie przypominacie sobie tych czasów?), zmieniać świat. Oprócz tego mamy wielkie zapasy energii, ale umiemy ją wykorzystać tylko w jednym kierunku. Ci bardziej zaangażowani kierują ją na harcerstwo. Oj, jak często zapominamy o szkole, a mama ciągle powtarza, że dom to nie hotel (czyż nie przypomina naszej codzienności :o)). Czujemy się odpowiedzialni, chcemy aby nasze działania były widziane” i dostrzegane na każdym kroku. Jest to okres, kiedy lubimy dużo działać.
„ Kiedy mamy naście lat, to czasem nie respektujemy powiedzenia: „mierzy siły na zamiary”. Nasze poczynania, mimo że przynoszą efektywne rezultaty, często balansują na ostrzu noża, a odpowiedzialność i rozwaga przychodzą po fakcie. To nie jest takie złe, każdy medal ma dwie strony. To tylko (ale mi się podobają te słowa) skutek uboczny naszej euforii i dążenia do celu. Z upływem czasu proporcje pomiędzy szaleństwem a rozwagą wyrównują się.
To było pierwsze zjawisko zaobserwowane przez autorkę, nie wiem jak wy, ale ja czytając to widzę pewną dobrze znaną mi osobę:-)
II. Harcerstwo „nowych” ludzi.
„Drugim zjawiskiem które warto obserwować, jest odkrywanie harcerstwa przez tzw. nowych ludzi.” Nowa krew z naszych szeregach… jak dumnie to brzmi:-) bywa tak, że ludzie w wieku wędrowniczym wstępują do ZHP, ucząc się wszystkiego od nowa, poznając wszystkie tajniki tej organizacji. Inne jest podejście „nowego” niż tego, który jest związany z ZHP od zucha. „Nowy wędrownik będzie podchodził do pewnych spraw z dystansem, będzie racjonalnie oceniał fakty, a część rzeczy będzie dla niego po prostu nowa. Czasem musi się nauczyć w rok tego, co inni poznają od kilku lat”.
Wg mnie jest to super sprawa, a nigdy nie jest za późno, aby zastać harcerzem:-) Ludzie wstępujący w tym wieku do DW mają pełną świadomość tego, co chcą robić. Nawet sama praca w takiej drużynie jest pewnego rodzaju sprawdzeniem się, chociażby praca z rówieśnikami, na stopie partnerstwa…wiemy, czego się po sobie spodziewać, jak potrafimy porozumieć się z innymi, często jest to pierwszy krok w dorosłość, usamodzielniamy się…takie relacje pomagają nam w późniejszym dorosłym życiu, gdzie nie da się ukryć rozmowa i otwartość jest na porządku dziennym (przynajmniej powinna być), tutaj możemy się tego nauczyć.
III. A jednak inna droga.
„Trzecie, już ostatnie (zaproponowane przez tę druhnę) zjawisko, problem odchodzenia ludzi z ZHP w wieku nastu lat”. Mowa jest o ludziach, którzy wybrali inną drogę, którzy nie do końca spełnili się w „roli” harcerza, („może nie widziały drogi rozwoju w ZHP, a może już spełniły swe zadanie?”). Jednak w których to harcerstwo tkwi (przecież „harcerzem jest się przez całe życie”). Nadal utrzymują kontakty ze swymi drużynami, można liczyć na ich obecność podczas jakiś uroczystości, imprez harcerskich. Są to ci, którzy dobrowolnie opuścili szeregi ZHP.
Jednak „pamiętajmy, że każdy ma wolną wolę, a harcerstwo jest dobrowolne, powinniśmy dążyć do samorozwoju, a to, na jakim polu, zostawiamy każdemu do wyboru”.
Jak już jesteśmy przy tym temacie, to chciałabym dorzucić swoje trzy grosze. Otóż ja dodałabym jeszcze jedną, IV „tendencję”, która niejako łączy się z III. Chodzi o ludzi występujących z kręgów ZHP, mających niejednokrotnie (nazwijmy to) na celu odizolowanie się od tego środowiska, tej instytucji. Często takie decyzje kończą się zejściem na złą drogę. Tacy ludzie tak naprawdę sami nie potrafią znaleźć swojego miejsca. Robią to pod wpływem emocji, chwil, które są przecież czymś nagłym, nieprzemyślanym…
Mimo mojego krótkiego stażu w ZHP miałam okazję obserwować tę tendencję. Mam głównie na myśli pewną sytuację, rozmowę, w której było mi dane uczestniczyć. Pewna druhna stwierdziła, że ma już dosyć tych samych twarzy, ludzi, harcerstwo ją nudzi, te ciągłe zbiórki (nie chcę już gorzej się wyrażać, mocniejsze słowa zachowam dla siebie) i po prostu, tak nagle przestała przychodzić na zbiórki. Ciekawi mnie tylko to, dlaczego z nikim o tym nie porozmawiała, co ją trapiło, w czym jest rzecz. Nie rozumiem zachowania, gdy ktoś robi dobrą minę do złej gry. Zapytana o cokolwiek związanego z ZHP, odpowiadała bardzo dobrze, niby wszystko jest ok. Doszłam do bardzo przykrych wniosków, niektórym zależy tylko na materialnych „zdobyczach”, funkcjach, a jak już to osiągną to zastawiają to, odchodzą. Chyba nie tędy droga.
Oczywiście są to na szczęście wyjątki i oby takich było jak najmniej.
Pozwoliłam sobie na nutkę własnych refleksji…
A teraz myślę, że ten artykuł pozwoli zarówno tym „nowym” jak i wszystkim pozostałym harcerzom, którzy są na etapie przejścia w ten kolejny „dorosły” pion – jakim jest wędrownictwo na chwilkę przemyśleń i odpowiedź na te nurtujące wielu z nas pytanie i wreszcie wyboru tej właściwej drogi…której nie będziecie musieli żałować, czego życzę Wam z całego serca.
PZ

Bohater Hufca

Celem powołania zespołu do spraw Bohatera Hufca jest zaproponowanie środowiskom hufca różnych form pracy z Bohaterem, zachęcanie do pracy z Bohaterami drużyn, lepsze identyfikowanie się harcerzy z Bohaterem, motywacja dla instruktorów (zwłaszcza seniorów) do aktywniejszego zaistnienia na forum hufca.

Być może niektórzy z Was pamiętają, że ostatni Zjazd Hufca (25 października 2003) zobowiązał
komendę hufca do „podjęcia działań (zamykających się w dwuletniej perspektywie) mających na celu ew. zmianę Bohatera Hufca”.
No i właśnie Komenda Hufca na swoim ostatnim spotkaniu (14 kwietnia 2004) postanowiła powołać zespół do spraw realizacji tej uchwały zjazdowej. Chcemy zając się ta sprawą jak najszybciej, żeby zostało nam jak najwięcej czasu na rzetelną realizację tej uchwały.

O co w ogóle chodzi z tym Bohaterem? Czy tak, jak było jest źle? Dlaczego chcemy się nim zajmować? – niektórzy z Wam pewnie zapytają. Ano właśnie dlatego chcemy się nim zajmować, że do tej pory wcale nie zajmowaliśmy się Bohaterem Hufca. Nasz związek z nim ograniczał się do jego obecności na sztandarze Hufca i plakietkach. Zaryzykuję tezę, że 98% harcerzy nie wie co oznaczają literki „1PPP” na ich plakietkach. Zwiększenie tego procentu jest podstawowym celem pracy tego zespołu.

Harcerze naszego Hufca powinni naszego Bohatera nie tylko znać, ale wręcz utożsamiać się z nim. Nawet jeżeli nie z nim całym, to przynajmniej z niektórymi jego cechami, dzięki którym może być dla nich wzorem do naśladowania. Trudno oczywiście utożsamiać się z kimś, kogo się nie zna. Głównym powodem tego braku wiedzy o naszym Bohaterze jest to, że nie ma u nas tradycji pracy z Bohaterem. Nie przeprowadzamy zbiórek o Bohaterze, nie rozmawiamy o nim, nie powołujemy się na niego tworząc najważniejsze materiały dotyczące pracy Hufca. Odstawiliśmy Bohatera na plan dalszy.

A tymczasem praca z Bohaterem stwarza możliwość urozmaicenia pracy drużyn, rozpisania wielu zadań na stopnie, zdobycia kilku sprawności czy przeprowadzenia całkiem interesującego projektu starszoharcerskiego. Przygotowanie materiałów metodycznych dotyczących Bohatera jest chyba nienajgoszym pomysłem zostawienia po sobie śladu w ramach realizacji prób instruktorskich.
Nie wspominając o tym, że jest to świetne pole służby dla wędrowników, którzy w naszym Hufcu ostatnio mocno o sobie przypominają.

Tymczasem na tym polu nic się nie dzieje. Po dłuższym czasie zastanawiania się nad przyczynami takiego stanu rzeczy doszedłem do wniosku, że być może nasz Bohater nie jest najbardziej właściwy i atrakcyjny dla wielu z Was. Bohater, aby był skutecznym w działaniu narzędziem musi naszym harcerzom imponować, zaciekawiać ich. Studiowanie jego historii musi dostarczać motywacji do nowych ciekawych działań. Być może powody dla których „przydzielono” nam Bohatera przed 35 laty nie była podyktowana tym, żeby harcerze byli ze swojego bohatera dumni, utożsamiali się z nim i czerpali z niego siłę do pracy. Nie tylko harcerskiej. Być może nastał czas, żeby zweryfikować sens dalszego noszenia na plakietkach literek, z którymi nikt nie czuje żadnej więzi. Być może w naszym otoczeniu mamy bardziej naturalne dla nas wzorce do naśladowania. Być może to one powinny zastąpić dotychczasowego Bohatera. Zaczynam tu każde zdanie słowami „być może”, bo to są zbyt ważne pytania, żeby na nie odpowiadać w jednym artykule. i to bez zakrojonej na szeroką skalę dyskusji.

Ewentualna decyzja o zmianie Bohatera Hufca będzie jedną z najważniejszych decyzji, jaką będziemy podejmowali. Będzie miała wpływ na naszą przyszłą pracę. Być może odnajdziemy w naszym Bohaterze cechy, których do tej pory nie zauważaliśmy, a które nas do niego przybliżą. Jeżeli uda się zdobyć i upowszechnić wśród harcerzy taką wiedzę zaczniemy pracować z naszym dotychczasowym Bohaterem.
Wtedy cel zespołu istnienia będzie również spełniony.
Jeżeli jednak okaże się, że nie jest to możliwe do wykonania, wtedy zespół do spraw Bohatera zaproponuje Wam podjęcie decyzji o zmianie Bohatera.

Rzecz najważniejsza: decyzja należała będzie do Ciebie. Jeżeli chcesz mieć wpływ na efekty pracy tego zespołu – zapraszam do współpracy. Pod koniec maja zespół się ukonstytuuje i zacznie pracę. Być może Ty sam nie chcesz pracować w tym zespole ale masz w swoim otoczeniu kogoś, kogo nie może zabraknąć w tym zespole. Daj nam o tym znać. Jeżeli chcesz zostawić do wykonania ten kawałek pracy innym, to pamiętaj, że na końcu decyzja będzie należała i tak do Ciebie. Nikt nie będzie Ci narzucał Bohatera. Wybierzesz go sam.

Mirek Grodzki

’…tak jak noc po ciężkim dniu…’

Można czasem usłyszeć w radiu taką jedną piosenkę. Część jej refrenu brzmi jak te kilka słów powyżej.
I tak się właśnie zastanawiam, czy owe słowa rzeczywiście dobrze oddają temat tego, o czym chcę napisać… Bo noce były w sumie nie mniej ciężkie od dni…





Wszystko zaczęło się w środę od jednego telefonu i z pozoru prostego pytania: „Czy nie pojechałbym w ten weekend do Szadowa (jest to teren Uniwersytetu WOŚP) na szkolenie jako instruktorka?”- Hmm…Na początku szok, potem chwila zastanowienia (ja?), wykopanie się spod sterty książek, 3 telefony – by załatwić notatki z weekendowych zajęć, przekonanie nauczycieli, że „to, co mam zrobić w piątek równie dobrze pójdzie mi w poniedziałek” i mogłam (choć nie w pełni przekonana czy dobrze robię) oddzwonić, że: „w sumie czemu nie?” 🙂 Ale kaca moralnego miałam cały czas…


Tak więc po dowiedzeniu się, że wyjazd jest w czwartek wieczorem (co później okazało się godziną 14-tą), telepaniu się do szkoły (pierwszy raz od dłuższego czasu) ze sporym plecakiem, zabraniu z fundacji masy potrzebnych rzeczy i osób oraz 6-ciu godzinach w samochodzie przy muzyce z „Kotów” (naprawdę polecam!), przybyliśmy do miejsca, które chyba jako jedyne w Polsce tak wyraźnie i jednoznacznie kojarzy się z Pokojowym Patrolem -> Szadowa-Młyn.
Cel tego wyjazdu był jednak inny, niż odbywające się tam co 2 tygodnie szkolenia. Nie chodziło tym razem o przygotowanie osób do służby na Woodstock’u. Uczestnikami nie byli pełnoletni ludzie z różnych zakątków Polski, lecz dzieciaki z jednego z warszawskich gimnazjów. Było to szkolenie w ramach Uniwersytetu Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Głównymi celami była integracja klasy, pokonanie jakiś wewnętrznych antagonizmów i nauka pierwszej pomocy. Można to nazwać „szkołą przetrwania”, a sam przebieg szkolenia miał się od tradycyjnego – patrolowego – zbytnio nie różnić. Było dużo mniej zajęć z PCK i trochę łagodniejsze konkurencje niż dla PP, ale jeszcze mają czas :-)… Nacisk jak zwykle położony był nie na indywidualne działania, lecz współpracę całych patroli. Przejście przez wszystkie punkty, pokonanie wszystkich zadań było możliwe tylko przy zaangażowaniu wszystkich członków grupy – tak to też było przygotowane.





Patrole nie były duże – liczyły po 5 osób, ale dobierane były specjalnie przez Jurka, by spotkały się w nich osoby nie pałające do siebie największą sympatią… Było to możliwe dzięki wcześniejszym rozmowom z panią Ewą – wychowawczynią klasy i sprawdziło się niesamowicie. Osoby, które wcześniej omijały się szerokim łukiem, po czasie spędzonym razem w kajaku na nie najłatwiejszej rzece, musiały siłą rzeczy zacząć się dogadywać, jeśli nie chciały wylądować na jakimś pniu, czy wpakować się w szuwary… A po kolejnych kilku godzinach razem na drzewie, na linach, czy przy ognisku, ich stosunek do siebie nawzajem widocznie się odmienił.


Bywało ciężko, zadania były trudne, pojawiały się łzy i słowa, że mają dosyć. Jednak z chwilą, gdy mieli wyjeżdżać mało kto mówił, że cieszy się , że to już koniec i mało kto nie pytał o szkolenie dla patrolowców. Nie mogłam się powstrzymać od zapisania kilku tekstów usłyszanych w trakcie szkolenia – ale to dopiero na końcu. Najpierw napiszę, co takiego mieli oni robić przez całe dwa dni. I dwie noce oczywiście. Wszystko miało dla nich początek w piątek o 4 rano na Dworcu Centralnym (nie ma jak pozytywny początek dnia :-)). Przyjechali, śniadanie skonsumowali i od razu (przy mniejszych i większych sprzeciwach) musieli iść na polanę. Tam Jurek wszystkich powitał, powiedział, co ich czeka i tradycyjnie zapytał: „Kto chce się wycofać?” …cisza… No więc do akcji. Każdy musiał wdziać kask i uprząż – z czym były małe problemy- z poleceniem nie rozstawania się z nimi aż do niedzieli rana, oraz każdy dostał unikalną koszulkę (nie czerwoną) Uniwersytetu WOŚP. I się zaczęło… Rozdzielenie na grupy i cała masa zajęć pozwalających się w ich obrębie zintegrować. Niby jedna klasa, tylko 16 osób, ale tzw. „grupki” silnie usiłowały się wyobcować. Ale zadania były takie, że potrzebne były wszystkie pary rąk, nóg, głów i czego tam jeszcze. I (jak to powiedział Jacek) „wymagały używania tego, co jest pod kaskiem”. I nie chodzi tu o kaptur – jak to ktoś palnął. Nabiegali się, namęczyli, nawysilali szare komórki i co chwila padało pytanie „kiedy obiad?”.





Chyba poziom zmęczenia można mierzyć częstotliwością tego typu pytań. Po obiedzie, co bardzo ucieszyło co poniektórych, zajęcia bardziej statyczne – tzn. pierwsza pomoc. W dawce mocno skondensowanej – chodziło tylko o przybliżenie im tematu i pokazaniu co mają robić w najbardziej tendencyjnych (co nie zmienia faktu, iż groźnych) przypadkach. Było to również wprowadzenie do wieczornych zajęć. Po kolacji udali się na grę. Czekało ich m.in.: budowanie szałasów, pozoracja (to też mój punkt :-)) i genialny punkt, na którym 4 osoby z grupy miały zasłonięte oczy, a piąta musiała prowadzić ich po labiryncie oznaczonym taśmą między drzewami i krzakami, a pod nogami porozstawiane były różne kamienie, gałęzie itp. – nie powiem, świetny pomysł na sprawdzenie zaufania. Część nocna kończyła się punktem czarownicy – ogniskiem, które Jurek kazał oddalić jeszcze bardziej od miejsca noclegu niż chcieliśmy to zrobić. Nie muszę więc mówić, że trochę mieli dosyć. Pod koniec szli nie mając siły na gadanie, szurając nogami, myśląc zdaje się tylko o własnym łóżku. Ale cel został osiągnięty – w nocy było cicho jak makiem zasiał. Patrolowcy nie są tak sadystyczni jak harcerze i żadne alarmowo -budzące niespodzianki w środku nocy nie były przewidziane.





Następnego dnia wstawało się ciężko. Musieliśmy wstać niewyobrażalnie wczesną porą, by dograć jeszcze ostatnie punkty, przed śniadaniem. Sądząc po jękach przy schodzeniu ze schodów, poprzedniego dnia dostali nieźle w kość. Punkty tak jak poprzednio rozsiane były po różnych miejscach, a mapa (właściwie jej fragmenty) zdobyta przy ognisku sprawdzała ich orientację w terenie. Grupy musiały: pływać kajakami (mój punkt :-)); wciągnąć 1 osobę na linie na drzewo; siedząc obok siebie na belce zawieszonej na sznurkach i bujającej się, napełnić wiadro wodą podawaną w porządnie dziurawych kubkach z wiadra stojącego na ziemi; zjeżdżać na tyrolce z potężnej skarpy; przejść na „leniwca” nad rzeką po sznurze powiedzmy „nienajlepiej naciągniętym” oraz pokonać most zaufania (jest na zdjęciach) i wspiąć się na ścianę młyna (oczywiście z zabezpieczeniem). Nie powiem, żeby ich to nie zmęczyło, ale chyba stwierdzili, że nie ma już sensu pytać o obiad… Po obiedzie, w innych już grupach, czekały ich kolejne atrakcje, łącznie z rycerzami z tamtejszego bractwa, którzy przyjechali w pełnych zbrojach, z mieczami, które wzbudziły oczywiście największą sensację. W skrócie, pod koniec dnia wszyscy byli brudni, umazani błotem, większość mokra, albo częściowo mokra, zmęczona, ale zadowolona! I o to chodziło.





Ale najważniejsze jeszcze przed nimi. Tak jak ukoronowaniem szkolenia PP jest nocna gra z poważną pozoracją, tak samo było i tu. Wybuchy, płonący samochód, świece dymne, wrzaski, krzyki o pomoc, krew, masa przypadkowych i przeszkadzających gapiów, pijany kierowca, dwóch niesfornych kamerzystów, nieprzytomni poszkodowani – to wszystko musiała opanować grupa 15 dzieciaków! I poszło im wcale, wcale. Co prawda w ratownictwie muszą się jeszcze sporo nauczyć, ale postępy z poprzedniego dnia było widać!


A jaka satysfakcja na koniec! – gdy Jurek wręczał oprawione zdjęcia (wydrukowane 10 minut wcześniej :-)) i dla wyróżniającej się grupy i osób – breloki z orkiestrową dwuzłotówką i misie. Wszyscy byli podekscytowani, ale już po tym jak siedliśmy przy ognisku z kiełbaską na kiju – widać było wszechobecne i ogarniające wszystkich zmęczenie. Po kilkunastu minutach i paru piosenkach połowa osób zasypiała siedząc, a ci co stali zaczynali się kiwać i atmosfera robiła się mocno senna. Nie powiem – my też mieliśmy nieźle dość, więc tylko uprzątnęliśmy pozorację i tuż po nich wróciliśmy do szkoły, aby choć na chwilę się położyć. Wszyscy jeszcze smacznie spali, gdy musieliśmy jakimś nadludzkim wysiłkiem zwlec się i pojechać sprzątać teren młyna. Stanowiska linowe, karabinki, liny, kaski, kajaki – wszystko trzeba było poskładać i zdążyć jeszcze na śniadanie i pożegnanie całej grupy. Nie wiem jak, ale jakoś nam się to udało i zdążyliśmy przyjechać przed autokarem. Wszyscy niezwykle zmęczeni, ale również bardzo zadowoleni pytali się” kiedy znów mogą przyjechać”? I „dlaczego muszą jeszcze tyle czekać aby być w PP?” Aż miło było to słyszeć, że nasz wysiłek nie poszedł na marne. A jeśli czegoś się przy tym jeszcze nauczyli – to czegoż chcieć więcej?… 🙂

Ania /z burzą loków/ ;)))



* * *


A oto, tak jak pisałam, jedne z lepszych tekstów, jakie udało się nam usłyszeć na punktach:
– gdy dostali fragmenty mapy i musieli trafić na jeden z punktów jedna z dziewczyn od początku niezbyt pozytywnie do tego nastawiona:-(…)„Wiesz, bo ja się nie zgubię tylko w Galerii Mokotów i Centrum Wola.” (…)


– kolejna osoba stwierdziła: „Do lasu??? Ja w lesie ostatni raz to byłam w wakacje!”


– jeden chłopak (ubrany w moro, z opaską na czole, nożem i nie wiem, czym jeszcze) pod koniec trasy kajakowej miał kryzys, powiedział, że dalej nie płynie, bolą go ręce, chce mu się spać, nie ma siły i, że nigdy nie dostał tak w tyłek.. Że na Żadnym obozie harcerskim tak w tyłek nie dostał…”






Tak to jest, jak dzieciaki są wychowywane wyłącznie w Warszawie, wyłącznie w centrach handlowych. Na szczęście nie była ich większość, raczej mniejszość – zaledwie kilka osób – może 1/5 całości. Mam tylko nadzieję, że to proporcje nie zaczną się za szybko przechylać na drugą stronę.
Ale po raz kolejny potwierdza się to, co znane od wieków – że dzieciaki, które mają coś wspólnego z harcerstwem, żeglarstwem, turystyką, czy czymś podobnym, są dużo dużo bardziej sprawne, mniej marudne, zorganizowane, umieją sobie radzić, kombinować, wymyślać, pomagać sobie nawzajem, wejść w spodniach i butach po kolana do wody, błota, by pomóc odblokować kajak, nie stać z boku, na pozoracjach są pierwsi przy poszkodowanych, nie stoją jak słupy z rękami w kieszeniach, każde zadanie traktują jak wyzwanie, przygodę, a nie: „o rany.. znowu trzeba coś robić.” No i przede wszystkim znają całą masę piosenek i umieją nimi rozładować każdą bardziej stresową sytuację, czy zadanie. I oczywiście zakończyć nimi dzień (lub raczej powitać go :-)) przy ognisku…







Foto: Milkee, Ziaba, Jurek Owsiak.

Z niedawnej przeszłości Warszawy

Znowu zaserwuję Wam parę wycinków prasowych sprzed przeszło stu lat. Dla lepszego zorientowania się w opisywanych warszawskich rewirach do tekstu dołączam fragment współczesnego planu miasta. W razie, gdyby jej nie było, to znaczy, że redakcja dostanie wciry (znaczy się – po uszach) – Adrianna Mól

(…) Jak dalece Warszawa zmieniła się, skutkiem szczególnie rozrostu, w ciągu ostatnich czterdziestu lat, to przekonywa, tak gorąco zajmujące wszystkich, zamierzone przeniesienie szpitala Dzieciątka Jezus, dzisiaj zupełnie domami otoczonego ze wszystkich stron.

W r. 1855 szpital miał jeszcze na terytorium swojem od ulicy Zgoda, wiatrak holenderski na swój użytek domowy; dopiero, gdy na ulicy Marszałkowskiej stanął dom, oznaczony Nr. 1396/120, trzypiętrowy, i zabrał wiatrakowi wiatr zachodni, najlepszy, nieczynny sprzęt gospodarski rozebrano, a w jego podmurowaniu piętrowem urządzono kaplicę i sąsiadujący z nią amfiteatr anatomiczny, na użytek prosektorium uniwersyteckiego. Mieszkałem wonczas przy ulicy Marszałkowskiej w domu tym pod Nr. 1396 a, od dziedzińca, i z okna mając widok na wiatrak, wyrysowałem go w całym szeregu rysunków, co dnia przez rozbiórkę odsłaniające się części składowe konstrukcyi zaznaczając. (…)

Najważniejszą wszakże stroną tego wspomnienia jest nbauka, jaka z niego płynie, a która da się w następujący sposób zreasumować:

W 1855 cała połać przedmieścia Warszawy, od ulicy Marszałkowskiej ku zachodowi, była zapełniona ogrodami i małymi domkami, które dawały szpitalowi dostęp powietrza, a wiatrakowi motor jego naturalny, ale w tym właśnie roku ten stan rzeczy ustał, wiatrak trzeba było rozebrać, a przedmieście stało się w ciągu lat 40 niezmiernie zaludnionem i ożywionem na odległości wiorsty od ulicy Marszałkowskiej i wiatraka. (…)



Piecyki elektryczne przedstawiają się oku mile, ba, są nawet wykonane z pewnym artyzmem. (…)
Szkoda tylko, że wobec dzisiejszych sposobów wytwarzania elektryczności, jest ona jeszcze zbyt drogą, aby piece elektryczne mogły się rozpowszechnić.

Kaloryfer średnich rozmiarów (…) zużywa na godzinę prądu za 18 kop.; jest to stanowczo zbytkowy opał, na który starczą tylko kieszenie bogaczów. Ten stan rzeczy nie potrwa jednak długo; niebawem nauczymy się produkować elektryczność bardzo tanio, używając do poruszania machin parowych, lecz siły wiatru, wodospadów i przypływów morskich. W Ameryce zaprzęgnięto już do tej pracy kataraktę Niagary, w Szwajcaryi istnieje spora liczba elektrycznych (w tym zdaniu nie pominięto żadnego rzeczownika red.), z których prąd rozsyła się do miast poblizkich (Genewa).

Metoda ta była stosowaną w ostatniej podróży Nansena, który dzięki wiatrakowi miał przez całą noc polarną bezpłatne światło. Skoro wejdzie ona w ogólną praktykę, wygodne i hygieniczne piece elektryczne, ukażą się w każdem większem mieście, a nawet na wsi.

źródło: Tygodnik Illustrowany nr 48, listopad 1896 r.

Biała Sowa w Europie

Piszę te słowa na kilka godzin przed wejściem Polski do Unii Europejskiej.
Pamiętam słowa Papieża Polaka: ” Od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej”. Czy cieszyć się, czy smucić? Przykro mi, że posłowie Ligi Polskich Rodzin opuścili zebranie posłów i senatorów zorganizowane w przededniu tego ważnego wydarzenia.

Chcieli tym aktem wyrazić swój sceptycyzm. Często zastanawiałem się; co będzie lepsze dla mojego państwa? Czy samotnie borykać się z przeciwnościami, czy włączyć się do organizującej się społeczności europejskiej?
Zastanawiałem się krótko, bo odpowiedź nasuwa się sama. Samotnemu zawsze wiatr w oczy, a w zespole raźniej.

Czy moje przypuszczenia okażą się słuszne? Pożyjemy, zobaczymy. Ja wiem jedno. W krajach Unii nie będę się czuł przyjezdnym z kraju drugiej kategorii. Będę szedł przejściem dla obywateli Unii z podniesioną głową. Oto jestem synem kraju, który wbrew zakusom wszystkich sąsiadów i nie tylko (z Tatarami nie sąsiadowaliśmy nigdy, ze Szwedami przez Bałtyk, tak), mimo 123 letniej niewoli, politycznego niebytu, odrodził się jak feniks z popiołów w roku 1918.

Po dwudziestu latach samodzielności, osamotniony uległ hitlerowskiej przemocy, by odrodzić się w 1945, a na dobre w 1989 roku. Ostatni obcy żołnierze opuścili mój kraj w 1993 roku.

Wystarczyło 11 lat niepodległości, by otrzymać szansę równego wśród równych. Malkontentom mogę powiedzieć jedno: masz szansę! Czy ją wykorzystasz? To zależy głównie od ciebie. Czy chodzisz do szkoły, by chodzić?, by spędzić czas? a może chodzisz do szkoły, by w oparciu o zdobytą wiedzę być lepszym od innych, być najlepszym?!
W jakich językach potrafisz się porozumieć? Nie mówię tu a angielskim, bo dzisiaj to już nie język obcy, to normalny język średnio wykształconego człowieka na całym świecie! Co z niemieckim, włoskim, francuskim, hiszpańskim, rosyjskim?

Czy spędzasz czas czytając, kształcąc wyobraźnię, czy marnujesz czas oglądając ciąg obrazów w swoim telewizorze, czy w grach komputerowych? Czy tracisz czas na wątpliwej jakości imprezach, czy jako instruktor uczysz się trudnej sztuki kierowania zespołami ludzkimi, jakże przydatnej przyszłym dyrektorom i kierownikom? Pomyśl! Naprawdę warto!

Polska wchodzi do Unii, Leszek Miller i jego ekipa odchodzą z Rządu Rzeczypospolitej. Już pojutrze ich ławy rządowe będą puste.

Reprezentanci koalicji SLD i UP, na których oddało głosy 41% uprawnionych do głosowania, zawiedli społeczeństwo. Szkoda, że to co było oczywiste dla mojego środowiska, że głos oddany na tych ludzi jest głosem zmarnowanym, dotarło do wyborców tak późno.

Szkoda, że zmarnowano dwa lata na psucie reformy zdrowia i oświaty, na niszczenie korpusu służby cywilnej, manipulowanie przy ustawie o radiofonii i telewizji, na epatowanie społeczeństwa pustymi gestami. Partia władzy pokazała swoją prawdziwą twarz. Szydło skrajnego egoizmu, prywaty i pospolitych przestępstw wyszło z worka obietnic.
Chciałoby się krzyknąć wielkim głosem WIWAT WOLNE MEDIA!!! To ich zasługą jest ukazanie prawdziwego oblicza rządzących.

Jesteś, lub wkrótce będziesz wyborcą. Nie daj się oszukać pięknym, lecz pustym hasłom. Przypatruj się kandydatom do Sejmu i Senatu. Bądź mądry przed szkodą!

Wasza, już we Wspólnocie Europejskiej, ale zawsze polska,
Biała Sowa

Na siagę (MTO 2004)

Zamiast obszernej i może dla niektórych nieco nudnej relacji z wyprawy zastępu wędrowniczego 5 D.H. „Leśni” w okolice Radomia postanowiłem przedstawić Wam same wnioski i nasze spostrzeżenia. Dotyczyć one będą spraw należących zarówno do organizatorów, jak i uczestników.


1
Podczas organizowania imprez ogólnopolskich nie warto ściągać ludzi na 13:00 w piątek, jeżeli nie macie czegoś świetnego do zaproponowania. Pewnie, że miło jest się zwolnić z pracy, albo szkoły, ale nie każdemu i nie zawsze się to uda. My pojawiliśmy się w radomskiej straży pożarnej o 14:00, rozwinęliśmy dwa węże, połączyliśmy je, psiknęliśmy gaśnicą (to wszystko zajęło może 5 minut razem ze zwijaniem), a potem mieliśmy 4 godziny na dotarcie na następny punkt (pół godziny autobusem).



2
Poza tym godziny meldowania się na pierwszym punkcie powinny być dostosowane do odległości, jaką patrol musi pokonać, aby dotrzeć na bieg/ rajd/ cokolwiek. Nie może być tak, że ściągacie ludzi z Gdańska na 11:00, a drużyny lokalne mają zameldować się dopiero o 19:00. Musicie dbać PRZEDE WSZYSTKIM o gości, dopiero potem o „swoich”.


3
Nieźle by było poinformować przyjezdnych o cenach przejazdów środkami komunikacji lokalnej i różnicach między tymi dojazdami. Pociągiem szybciej, ale drożej, w tej linii bilety kupuje się u kierowcy, a w tamtej kasujecie te kupione w kiosku itp.


4
Może warto w mailu od organizatora napisać, że społeczność lokalna jest średnio przyjazna dla harcerzy i lepiej przemknąć się raczej ciszej, niż głośniej. My maszerowaliśmy w mundurach i z pomalowanymi twarzami, i chyba nigdy w życiu nie czułem takiej wrogości w stosunku do harcerzy, jak tego dnia w Radomiu.


5
Fajnie by było jakoś wylewniej powitać gości, niż tylko „rozbijcie sobie szałas gdzieś na terenie, o 20 będzie ognisko”. „A gdzie jest oboźny?” – pytasz druha małomównego, „Hmmm… to ja”. „Mieliśmy pokazać nasze papiery: ubezpieczenie, kartę biwaku…” „Aha… to ktoś tam później sprawdzi” I tyle. Nie sprawdzili i wcale nie jestem pewien, czy wszyscy mieli te dokumenty. A mogły by się niestety przydać.


6
Po co kazać ludziom budować szałasy z suchych liści? Albo budujesz budę z suszków, która tylko wygląda jak szałas, ale przepuszcza wodę jak sito, albo budujesz prawdziwy szałas z trochę mniej zgodnych z wymogami ochrony środowiska i poszanowaniem przyrody materiałów, ale jesteś pewien, że jest OK. To zadanie było infantylne. Na dodatek nie mogliśmy wykorzystać pałatek. „Jak zacznie padać, to sobie przykryjecie.” Czyli z założenia przyjmujemy, że nasz szałas jest do bani. Zbudowaliśmy nasz daszek starannie, nie waham się stwierdzić, że najlepiej ze wszystkich, ale i tak był dziurawy. Takie zadania tylko mnie drażnią.


7
Była gorąca woda na kolację, ale nikt nam o tym w odpowiednim czasie nie powiedział. Niespodzianka. Od tego jest oboźny, żeby wszyscy wiedzieli, o co chodzi.


8
Pobudka o 3:30. Była gorąca herbata (plusik), a my o wszystkim wiedzieliśmy po odprawie, która odbyła się o 23:00 (drugi plusik).


9
Pierwszy punkt po trzygodzinnym, szybkim marszu (4:00 7:00). Dostajemy karteczkę, na której stoi jak byk, że mamy wrócić do punktu, który leżał na drodze naszego przemarszu (jakieś 70% trasy z powrotem). Ludzi trafia szlag i słusznie. Do bani z takim punktem i do bani z trasą, która wyklucza powrót inną drogą. W ogóle takie wracanie to kiepski pomysł. Nie lepiej po okręgu? Ponieważ od dwóch godzin pada jesteśmy już troszkę mokrzy. Sytuację ratuje właścicielka sklepu, w którym dostaliśmy karteczkę. Oferuje wrzątek i suchy garaż (w sklepie za mało miejsca). Korzystamy, tracąc umyślnie pół godziny na śniadanie.


10
Na następny punkt daleko i mało czasu. Raczej nie zdążymy, bo niektórzy już lekko wysiadają. Zastanawiamy się, czy się nie rozdzielić (część mogła by pojechać PKS em), ale trafiamy stopa (Żuk) i za złotówkę od łebka jedziemy na sam punkt). Jesteśmy pół godziny przed czasem.


11
Jakieś druhny stoją nad uroczą rzeką Pacynką, ale nie tam, gdzie zaznaczony został punkt na mapie (liczbą 13). Nie wiedzą, czy są punktem 13. Chyba raczej 3. Poszukaliśmy innego miejsca, ale to było jednak tamto. Jacyś dziwni ci organizatorzy. Dlaczego na punktach ludzie nie wiedzą, jak są oznaczeni?


12
Zadanie: oskubać kurczaka bez głowy, wypatroszyć, przyrządzić. 2 godziny. Na moment przestaje padać. Kurczak jest jadalny tylko 2mm z wierzchu. Zostawiamy go psu. Czy śmierć kurczaka warta była tego punktu. Chyba nie.


13
Znowu 2 godziny marszu (ale skracamy stopem i PKS’em). Kolejny punkt znowu nie tam, gdzie wskazuje mapa. Zadanie: rozstawić szpital polowy przy terenie skażonym chemicznie. Do dyspozycji macie 10 kanadyjek w stanie rozpadu wraz z kocami i prześcieradłami, “dychę” i NS’a, biało czerwoną taśmę, 2 “opieki”, 2 wiadra i 2 miski. Znowu jest tak infantylnie, że mdło się robi. Kto w naszych czasach rozstawiłby taki pseudo szpital? Nikt. Po co to robić? Chyba w informatorze harcerskim sprzed 20 lat ktoś coś takiego zobaczył i się mu przed tym MTO przez mgłę przypomniało. Coś tam tworzymy, mamy dobry czas i idziemy dalej.


14
Gubimy się, a raczej ja gubię nasz patrol. Mapa wydrukowana z internetu, powiększona i oczywiście czarno – biała. Nie zauważam drugiego szlaku i idziemy przez pół godziny w złym kierunku (szlak to szlak po co sprawdzać kompas ?). Jak można było temu zapobiec? Po prostu trasę powinny kontrolować przynajmniej dwie osoby. Potem trzeba ciąć na azymut przez las i podmokłe łąki. Ludzi znowu trafia szlag. Czy warto się tak mordować? Zwalniamy. Po drodze sklep podnosi morale, ale stopy mamy w takim stanie, że zamiast zakładanego przez organizatorów tempa 5km/h idziemy chyba 2km/h. Tego też nie przewidzieli – trzeba się jednak spodziewać, że ludzie z dużymi plecakami się męczą. Poza tym po drodze zjedliśmy kilka kanapek i to nas też opóźniło. Przerwy na posiłki też trzeba wliczać w czas trasy. Na punkt dochodzimy z ponad dwugodzinnym spóźnieniem. Ale dochodzimy. Jestem dumny z naszego patrolu.


15
Zaczyna się robić burzowo. Bardzo burzowo. Trasa zostaje zamknięta. Czekamy na transport awaryjny do noclegu, który zamiast w lesie ma być w ośrodku hufca Radom Miasto. Czekamy długo, ale w końcu po nas przyjeżdżają. Godne pochwały, choć może nie zrobione idealnie. Takie sytuacje trzeba przewidywać i mieć odpowiednią liczbę zarezerwowanych samochodów. Ale i tak bosko, że po nas przyjechali. Nie dalibyśmy rady wrócić pieszo przed ranem. Spalibyśmy w lesie w naszym namiocie, a tak ciepła sala kominkowa i ciepły posiłek białego barszczu ile dusza zapragnie.


16
Apel następnego dnia w porządku. Miło. No i zajęliśmy drugie miejsce na 8 patroli wędrowniczych (3 w ogóle się wycofały). To był prawdziwy wyczyn. Cały weekend padało, a my przetrwaliśmy. Może za rok będzie lepiej? A może pojedziemy gdzie indziej? Jeszcze w trasie przysięgaliśmy sobie, że “nigdy więcej”, ale w pociągu do domu okazało się, że większość z nas chce jechać w przyszłym roku. I pewnie o to chodzi z tym wyczynem.

Marek Rudnicki

Podsumowanie kursu zastępowych

„Gdybym dziś mógł wybierać miejsce, które chciałbym zajmować w Ruchu, to chciałbym być zastępowym”
Robert Baden-Powell, Lord of Giwell



Z pewnością nie muszę Was przekonywać jak ogromne jest znaczenie zastępu w metodzie harcerskiej. Roland E. Philips, stwierdził nawet, że „system zastępowy nie jest jedną z wielu metod organizowania pracy skautowej, lecz że jest on jedyną metodą”


Przynależność do zastępu, czyli do grupy 7-8 osobowej, często będącej paczką dobrych przyjaciół, daje naszym harcerzom poczucie bezpieczeństwa i przynależności oraz poczucie wspólnoty. Często zaspokaja ich potrzebę samorealizacji, bycia potrzebnym, zauważonym, docenionym. Sprzyja rozwijaniu pewnych cech i umiejętności – wrażliwości, odpowiedzialności, umiejętności wzajemnej pomocy, podejmowania decyzji i wielu innych. Z kolei nam, kadrze druzyn, umożliwia sprawną organizację drużyny poprzez podział zadań i koordynowanie pracy drużyny poprzez zastępowych. No właśnie, nasi zastępowi …


Zastępowym zostaje harcerz, który ma pewne cechy, wyróżniające go spośród innych. Wybór zastępowego może odbyć się na podstawie dwóch schematów:
1. drużynowy powierza jednemu z harcerzy, który odznacza się pewnymi cechami, zadanie stworzenia nowego zastępu
2. z grupy harcerzy podczas pracy wyróżnia się jeden. To on najczęściej kieruje działaniami, najwięcej wie, ma największy autorytet wśród reszty grupy i to właśnie jego drużynowy mianuje zastępowym.


Wybrany na zastępowego harcerz powinien charakteryzować się pewnymi cechami:
– zdolnościami przywódczymi i organizacyjnymi
– odpowiedzialnością
– pomysłowością, inicjatywą, twórczym myśleniem
– umiejętnością podejmowania decyzji
– umiejętnością ciekawego przekazywania wiadomości
– szerokimi zainteresowaniami, dużą wiedzą ogólną, a również(szczególnie!) harcerską.
– umiejętnością dotarcia do każdego członka zastępu i zaprzyjaźnienia się z nim
A jaki jest zastępowy naszego hufca? Czym się charakteryzuje? Jakie ma problemy? Czego się obawia: z czym sobie świetnie radzi, co „idzie” mu troszkę gorzej? Jak pracuje ze swoim zastępem, a jak chciałby pracować? Jakie ma pomysły na zbiórki? Czy zdobywa stopnie i sprawności dając tym samym przykład swoim harcerzom? O tym wszystkim i o wielu, wielu innych problemach i kwestiach dyskutowaliśmy i prowadziliśmy zajęcia na Kursie Zastępowych. A jak to wszystko się przedstawia – spójrzcie poniżej


Zastępowy Hufca Otwock to zastępowy:·
– spostrzegawczy
– odpowiedzialny
– sprawiedliwy
– samodzielny
– pomysłowy
– pracowity
– wytrwały
– pogodny
– rycerski
– ambitny
– karny


Problemy i wybory, przed jakimi stoją nasi zastępowi:
– konflikty z kadrą
– niezrozumienie przez przybocznych
– wybór funkcji
– konflikt z drużynowym
– nieprzychodzenie na zbiórki harcerzy
– nieporozumienia miedzy drużynami
– rywalizacja o funkcję zastępowego
– niewykonywanie poleceń przez członków zastępu
– niedocenianie przez członków zastępu- nieporozumienia w zastępach


Z czym nasi zastępowi spotkali się po raz pierwszy:
– stopnie harcerskie (możliwość ich oznaczania, a przede wszystkim MOŻLIWOŚĆ ich zdobywania!)- sposoby rozwiązywania konfliktów
– dokładna struktura Hufca Otwock
– konspekt zbiórki; cyt. „ (…) fajnie, że coś takiego istnieje …”
– obrzędy i tradycje drużyny i zastępu


Kurs Zastępowych dobiegł już końca. Patenty i dyplomy przyznane, rozkaz komendanta rozwiązujący komendę kursu „już się pisze”. Ale kurs nie odbyłby się bez pracy i wysiłku sztabu ludzi, którzy przez cały czas nam, Kasi Stolarskiej i mi, pomagali.
Jak powiedział Karol Wojtyła „Człowiek jest wielki nie przez to, co ma, nie przez to, kim jest, lecz przez to, czym potrafi dzielić się z innymi” – sobą, swym czasem, zaangażowaniem, ogromnym wysiłkiem i pracą podzielili się z nami Julita i Piotrek. Bez Was, waszego uśmiechu, zapału i pracy, jaką włożyliście, nie dałybyśmy rady.
Dziękuję za wsparcie i motywację, ciepłe słowa i otuchę, wielką pomoc i cenne wskazówki Magdzie. Dziękuję również Tomkowi (G) – główny sponsor kursu (wydruki, kserokopie, materiały – „ful-serwis”:-)


Ogromne dzięki wszystkim osobom, które prowadziły zajęcia – Mirkowi (Mirku, dziękuję za „patronat medialny” kursu 🙂 i Karolinie Śluzek, Sylwii Żabickiej, Ilonie, Michałowi (dziękujemy też za materiały i płyty), Izie (dziękuję również za cenne rady), Monice i Markowi, Druhnie Uli i Druhowi Zbyszkowi. Dzięki pomysłom Piotrka Zadrożnego, przy pomocy Łukasza, Maćka, Ramba i Piotrka Trąbińskiego odbyć się mogła gra podsumowująca. Dziękuję Jurkowi za wypożyczenie sprzętu oraz projekt i wydruk dyplomów i patentów oraz Tomkowi Kępce, za pomoc w organizacji sprzętu.
Bardzo serdecznie Wam WSZYSTKIM dziękuję!

Monika Rybitwa