Co się stało z Kaktusińską

Teorie na temat tego, co się stało z Kaktusińską są różne. Jedno jest pewne: nikt jej nie widział od dosyć dawna. Ale jaka była przyczyna jej zniknięcia, można było tylko zgadywać. Każdy miał na ten temat inną teorię.


Komendant hufca twierdził, że zdefraudowała pieniądze ze składek harcerskich i obecnie żyje jak królowa w jakimś tropikalnym kraju, do którego jest zbyt daleko, aby grupa kwatermistrzowska mogła dotrzeć tam swoim pojazdem operacyjnym i przywlec przed oblicze Komisji Rewizyjnej.


Kwatermistrz miał podobne zdanie, tym razem jednak przedmiotem defraudacji miał być dziurawy namiot, który wyparował z hufcowego magazynu w noc urodzin magazyniera. Przyjaciele sądzili, że pewnie wyjechała gdzieś niekoniecznie daleko, aby ułożyć sobie życie z jakimś wartościowym człowiekiem, bo wreszcie zdecydowała się porzucić tego jełopa Ryszarda. Sam Ryszard w zależności od tego, w jakim był humorze skłaniał się ku zdaniu, że albo jakiś okrutny bandyta więzi jego rybeńkę w bliżej nieznanym miejscu i szykował się ku akcji odbicia jej, albo uznawał, że ta zła kobieta porzuciła go dla tego palanta w pomarańczowym polarze, z którym przyłapał ją dwa lata temu…


Co tymczasem działo się naprawdę? Prawdziwa przyczyna zniknięcia naszej bohaterki znajdowała się jak zwykle pośrodku. Owszem, była daleko, owszem, książka finansowa znowu się jej nie zgadzała, ale jej nieobecność nie miała związku z żadnymi mężczyznami. Po prostu Kaktusińska uznała, ze musi pobyć trochę sama i przemyśleć niektóre sprawy. Niestety, wynik tej działalności wypadł na niekorzyść wszystkich wspomnianych wcześniej osób… Kaktusińska doszła do wniosku, że potrzebuje odrobiny spokoju i dzwoniący do niej w środku nocy w sprawie składek komendant ani szpiegujący ja Ryszard wcale jej tego nie ułatwiali.


Ostatnie wakacje Kaktsińska spędziła dokładnie tak, jak chciała. I wreszcie poczuła się szczęśliwa. Wyciągnięte przez nią wnioski pewnie nie spodobałyby się władzom hufcowym, mianowicie Kaktusińska stwierdziła, że ma dosyć hufcowego środowiska i na dodatek tkwiła w nim o rok za długo, oszukując samą siebie i wszystkich dokoła. Dlatego też postanowiła się już nie ujawniać i kwestię jej dalszych losów pozostawić domysłom. Wiele osób poddawało w wątpliwość to, czy faktycznie jest szczęśliwa, jednak z punktu widzenia autorytetu jakim jest autor, który wykreowłą tę postać zapewniam was – jest bardzo szczęśliwa.


Aleksandara Kasperska

Alternatywa dla Przerwanek

Jeżeli nie masz wątpliwości co do słuszności tego, co robisz w harcerstwie, nie czytaj tego, nie psuj sobie nerwów i nie próbuj mnie przekonywać, że jestem zepsuta materialistką.


Od jakiegoś czasu miałam ochotę napisać coś odrobinę obrazoburczego, co dojrzewało we mnie od co najmniej dwóch lat. I chyba nadeszła na to najwyższa pora.  W zasadzie w tytule tego tekstu powinnam umieścić słowo samorozwój albo coś w tym stylu ale postaram się unikać tej nowowmowy, która w zasadzie nie wiadomo, co oznacza.


Zacznę od początku: mam 21 lat. W 2002 roku rozwiązałam swoją drużynę i odeszłam z harcerstwa. Studiuję na chyba najlepszej uczelni ekonomicznej w tym kraju, co stało się możliwe głównie dzięki wspomnianej decyzji – był to moment, w którym należało dokonać wyboru i zrobić coś dla siebie i swojej przyszłości. Nie chcę przez to powiedzieć, ze wszyscy mają tak robić. Pragnę jedynie zauważyć, że często bywa tak, że jak pojawiają się wątpliwości co do słuszności tego, co robimy, to sam fakt ich pojawienia się oznacza, że należy je rozwiązać na niekorzyść podejmowanego wcześniej działania. Chce przez to powiedzieć, że z perspektywy czasu stwierdzam, że dałam sobie spokój z harcerstwem o rok za późno.


Paradoksalnie, uświadomiłam to sobie w trakcie próby instruktorskiej. Po prostu dotarło do mnie, ze to nie dla mnie. Był to chyba największy paradoks, o jakim mogłam w tamtym czasie pomyśleć. W tej chwili poczucie winy, jakie mi towarzyszyło, wydaje mi się absolutnie irracjonalne. Pomyślmy o dwóch słowach-kluczach do każdego przedsięwzięcia harcerskiego: samorealizacja i rozwój. A co wtedy, kiedy harcerstwo przestaje nam to dawać? Tkwimy w czymś, co staje się tylko obowiązkiem, bo „co ludzie powiedzą”. Czysta hipokryzja. Podkreślam, że wszystko, o czym piszę, to moje osobiste przemyślenia i absolutnie rozumiem, jak ktoś się ze mną nie zgodzi. Ponieważ w mojej szkole podstawową wszystkiego jest ekonomia (już widzę, jak niektórzy się wzdragają) i towarzyszący jej rozsądek, chciałam wam zaprezentować coś, co nazywa się kosztem alternatywnym. 
Oszczędzając wam przydługiej definicji, jest to koszt utraconej możliwości, wynikający z zaangażowania środków w jakieś przedsięwzięcie i nie otrzymywania korzyści z innej działalności. Racjonalna jednostka dąży do minimalizacji tego kosztu. Spójrzmy teraz na koszt alternatywny z punktu widzenia naszego własnego życia. 


Wiem, że fajnie jest jechać do Przerwanek po raz setny, ale zanim wpiszecie sobie w kalendarz na przyszły rok „1-21.07 Turnus I”, zastanówcie się, co innego możecie w tym czasie zrobić. Może jest jakieś inne miejsce gdzie można jechać z drużyną? Wiąże się z tym więcej zamieszania ale może warto? A może okaże się, że lepszym wyborem okaże się zaangażowanie swoich sił w zorganizowanie np. wyjazdu zarobkowego do jakiegoś kraju UE? Znowu słyszę głosy sprzeciwu i słowo „materializm”. I znowu pewnie kogoś zaszokuję jak napiszę, że zamiast słowa „materializm” powinniście raczej usłyszeć „zdrowy rozsądek”.


Po prostu chodzi o dokonywanie słusznych wyborów, uwzględniających myślenie kategoriami dłuższej perspektywy. Jeśli masz przez pół roku organizując obóz wyklinasz pod niebiosa biurokrację i wszystkie przeszkody na swojej drodze a potem przez 3 tygodnie liczysz dni do jego końca, może to nie dla ciebie? Usiądź na spokojnie, wypij dobrą herbatę, zjedz pół litra lodów i pomyśl, do czego dążysz, co cię interesuje i w jaki sposób możesz te swoje zainteresowania wypełnić. Albo może po prostu jest jakaś istotna dziedzina, którą zaniedbujemy bo twierdzimy, że nie mamy na nią czasu. Przykład: w jakim stopniu znamy języki obce? Nie ma co się oszukiwać, żyjemy w takich czasach, kiedy brak dobrej znajomości chociaż jednego języka stawia nas w marnym położeniu i zwyczajnie świadczy o braku wykształcenia. A niestety, języka nie nauczymy się poświęcając na to dwie godziny w tygodniu…  A podobne przykłady można mnożyć.


Podsumowując: nie bądźmy bierni, nie podążajmy z prądem, podejmujmy świadome, zimno skalkulowane decyzje w oparciu o przewidywane ich skutki!! Życie mamy jedno i od nas zależy jak je przeżyjemy i  w jakich czasach. Bądźmy świadomi tego co robimy i decydujmy za siebie.


Aleksandra Kasperska

Projekt: “Życie z sensem”

NAZWA PROJEKTU: Życie z sensem


STOPIEŃ TRUDNOŚCI: Trudny


Hmm, trudne zadanie. Zleceniodawca jednak stawia je przed każdym. Nawet nie pyta, czy chcemy brać udział w projekcie. Płaci sowicie, w trakcie i po wykonaniu zadania.


CELE PROJEKTU:
– Osiągnąć dodatni wynik w bilansie na zakończenie projektu
– Wykorzystać, na miarę swoich możliwości każdą minutę trwania projektu
– Pozostawić po sobie ścieżkę świecącą w ciemności, aby mogli nią podążać inni
– Inne cele nieznane, trudne do określenia, ustalane indywidualnie z realizatorami


Realizacja tych celów jest niezwykle trudna. Jednak Zleceniodawca pomaga w realizacji tego projektu. Dokładne wytyczne, bezpłatne szkolenia, raz w tygodniu lub częściej, przez cały czas trwania projektu. Darmowe konsultacje. Delikatne wskazówki, bogata literatura i wiele przykładów gotowych do naśladowania. Ponadto daje kilka dodatkowych bonusów i ustępstw: w każdej chwili mamy możliwość modyfikacji projektu, gdy zarzucimy jego realizację na chwilkę, lub kilka lat nawet i zapomnimy o projekcie, w każdej chwili możemy podjąć jego realizację od nowa. Cokolwiek zepsujemy, możemy to naprawić robiąc coś innego, lepszego. Przy tych założeniach projekt nie przekracza możliwości każdego Człowieka.


MIEJSCE REALIZACJI PROJEKTU: Świat, przeciętnej urody.
Jednak, gdy mu się dobrze przyjrzeć, cudowny, pełen niespodzianek, bywa czarujący. Często fascynuje swoim pięknem i rozmiarem. Zleceniodawca przygotował go specjalnie dla realizatorów projektu. Wyposażył na miarę swoich możliwości – we wszystko.


CZAS ROZPOCZĘCIA: DD/MM/RRRR


PLANOWANY CZAS ZAKOŃCZENIA: nieokreślony
Czas zakończenia jest tu kryterium kluczowym. Nikt nie wie, kiedy projekt się zakończy i nastąpi moment bilansu. Co to oznacza w praktyce? Tu jest haczyk Zleceniodawcy: można projekt realizować lepiej lub gorzej, byle tak, aby na koniec mieć dodatni wynik, jednak nie wiedząc, kiedy jest koniec, warto przez cały czas realizować go dobrze. Tu dodam, że sama realizacja projektu jest przyjemna. I chciałoby się, aby trwał jak najdłużej. Odkrywanie Świata, przyrody, natury i piękna w nim i w każdym napotkanym człowieku jest bardzo ciekawe i fascynujące. Wielość możliwości pozwala nigdy się nie znudzić. Tylko trzeba zacząć z tego korzystać, to jedna ze wskazówek do realizacji celów. Dlatego jeden z celów podpowiada, żeby wykorzystać każdą minutę na dobrą realizację projektu. Jedną ze złych strategii jest bierność, nicnierobienie, pozwalanie na to, żeby czas przepływał nam przez palce. Dużo skuteczniejsze zaś jest działanie ukierunkowane na dobro innych ludzi i otaczającego ich świata. Nie trzeba od razu globalnie, o co to, to nie! Wystarczy zatroszczyć się o tyle zaledwie, ile możemy zobaczyć. O siebie, swoją rodzinę, najbliższych. O sąsiadów i jeszcze kawałek podwórka. Jeżeli ktoś ma taką możliwość, powinien wejść na szczyt, zobaczyć więcej i zatroszczyć się o więcej. Ważne żeby coś, nie ważne jak dużo.


UCZESTNICY:
– Zleceniodawca,
– Realizator projektu
– i wszyscy, których spotka na swojej drodze


WYPOSAŻENIE I PAKIET STARTOWY:
Dla każdego inne. Na początku każdego wyposaża w pewne możliwości. Jednym daje siłę fizyczną, innym urodę, innym jeszcze wielkie serce. Każdy swój projekt rozpoczyna w innym miejscu i czasie. Tak naprawdę bez znaczenia w ostatecznym rozrachunku. Choć rzeczywiście jednym żyć jest zdecydowanie łatwiej niż innym, to w ostatecznym bilansie nie życie a sens się liczy. Nie liczy się wyposażenie i pakiet startowy, a to, co się z nimi zrobiło.


WSKAZÓWKI I SZKOLENIA: znacznie ułatwiają sprawę. Jest 10 + 1 dokładnych wytycznych, które mówią jak zrealizować projekt i czego się wystrzegać. Dla tych, którym trudno to przełożyć na konkretne działanie co dzień, a szczególnie co tydzień odbywają się szkolenia, konsultacje. W każdym momencie można znaleźć kogoś, kto pomoże ocenić stopień realizacji projektu i wskaże drogę, w którą należy się skierować, aby naprawić te błędy, które zrobiliśmy po drodze. Są tacy ludzie, którzy znają kryteria oceny i pomagają w realizacji projektu. Pewnie można i bez konsultacji, szkoleń, rozmów z tymi, którzy znają kryteria oceny. Ale z nimi jest dużo łatwiej. Szczególnie podczas szkoleń, ale i w każdym momencie możliwa jest rozmowa ze Zleceniodawcą. Trochę trudno go zrozumieć, ale jak się człowiek dobrze wsłucha, to pojmie, czego konkretnie powinien dotyczyć jego projekt. Tylko trzeba zacząć uważnie słuchać.


Anna Michalina Nowakowska

SOYADABA

Na Soyadę zbierało się już od co najmniej dwóch miesięcy. W zasadzie była naturalną konsekwencją rozwoju Otwockiej Grupy Rowerowej. Wspólne wycieczki weekendowe i przejażdżki w środku tygodnia są oczywiście szalenie miłe, ale nie ma to jak porządna rywalizacja.


Nazwa bynajmniej nie jest przypadkowa. Od czasu wspólnej wycieczki do Kozienic, kiedy to poznaliśmy gusta kulinarne Rysia (na marginesie – ma na imię Michał o czym dowiaduje się z niejakim zdumieniem, ale takich niespodzianek wśród OGR jest bez liku) odtąd zwanego Sojowym, soja odmieniana w najróżniejszych przypadkach, jest najczęściej używanym słowem wśród OGR. Na określenie wszystkiego! Może nawet wyprze popularne, choć cieszące się całkowicie niezasłużona popularnością słowo zaje…. ?
Trzon grupy pochodzi z Otwocka, a każdy szanujący się biker, nawet ten niedzielny, przeczesał już dokładnie lasy wokół bunkrów i torfów. Zaszła więc potrzeba znalezienia nowego terenu do eksploracji. Pomysł na Gliniankę wyszedł od Rysia, który jest tam kimś w rodzaju rezydenta
 i szarej eminencji. 😉
Na jakimś ze spotkań rzucił mimochodem propozycje zorganizowania zawodów na orientację w swojej okolicy. Pomysł od razy przypadł wszystkim do gustu i jedyne wątpliwości wzbudził fakt, że Rysio obiecał zająć się wszystkim sam i nawet nie potrzebował nikogo do pomocy. Patrząc na jego bynajmniej nie gladiatorską posturę, można by się obawiać, czy temu podoła. Jednak znając jego niebywały entuzjazm, którym mógłby obdzielić co najmniej połowę OGR, ujawniający się niemal na każdej hopce i potwierdzony bezapelacyjnie imponującą postawą w zawodach XC, o organizację można było być spokojnym. Tym bardzie, że Rysio na wszystkie pytania odpowiadał
z wrodzoną sobie skromnością „spoko” i „daje radę’.
Trzeba przyznać, że z zawodów na zawody, organizacja staje się coraz bardziej profesjonalna. Tym razem nie zabrakło reklamy w postaci ulotek, plakatów i całej akcji reklamowej podczas Masy Krytycznej, czy innych imprezach. Pierwsze efekty można było już zauważyć na zbiórce w parku przed zawodami, bo zjawiło się kilkanaście osób w tym kilka zupełnie nowych.
Mały peletonik szybko dotarł na miejsce startu w Gliniance i tu czekała kolejna niespodzianka: na boisku szkolnym oczekiwała już co najmniej równie liczna grupa zawodników, a kiedy zaczęły podjeżdżać samochody
z rowerami na dachu – powiało wielkim profesjonalnym światem bikerów! 😉
Zanim opowiem o swoim udziale, parę refleksji przedstartowych. Już dawno wywietrzały mi z głowy myśli o rywalizacji o pierwsze miejsca w zawodach. Po ostatniej kompromitacji natury intelektualnej w Alleykacie II [pisaliśmy o tym w czerwcowym numerze – o II Alleycat’cie, nie o porażce Leo], moim jedynym celem było dojechanie do mety w miarę znośnym czasie i zaliczenie choć kilku punktów. Założyłem plan minimum gdyż od jakiegoś czasu jestem zupełnie bez formy, tej fizycznej i już nawet trudno nazwać mnie jeźdźcem bez głowy, bo generalnie poruszam się w zwolnionym tempie, a ten jedyny etap Transcarpatii [relacja na www.otwock.org.pl] w którym wziąłem udział mocno nadszarpnął moją psychikę i nadwątlił siły. Nie bez wpływu na ostateczna postawę pozostał fakt, że rano podczas pakowania zrezygnowałem z zabrania kolorowej mapy terenów wyścigu przyjmując założenie, że muszę się oprzeć na tym, co dostane od organizatora. Cóż, nigdy nie byłem dobrym nawigatorem, generalnie nie zaginąłem jeszcze w akcji, ale błędy zawsze kosztują mnie kupę dodatkowych kilometrów i stratę dobrego miejsca. Tym razem czarno biały świat wokół Glinianki był dla mnie czarną magią. Co z tego np. że przegoniłem na dojeździe do pierwszego PK bikerów z Góry Kalwarii, gdy nie skręciłem we właściwą drogę błąkając się w okolicy punktu i tracąc czas oraz energię. Potem było już tylko gorzej, każdy punkt był chybiony i okupiony kilometrami błądzenia.


Prawdziwa porażkę poniosłem w okolicach PK 15. Usiłowałem z PK 1 [w okolicach Malcanowa] przedrzeć się do PK 15 w okolicy miejscowości Górki
i wylądowałem na autentycznych górkach tyle, że
w środku lasu i po kolana w piachu. Kiedy tak brnąłem
w koleinach, jadąc drogą do nikąd, pełen autodestrukcyjnych myśli, olśniło mnie, że przecież
w gruncie rzeczy dobrze się bawię. Jest piękny, październikowy, słoneczny dzień, gdzieś w pobliżu mnie kręci się kupa lekko postrzelonych rowerzystów i nawet jeśli wyjadę z tego lasu w okolicy Garwolina to i tak wkrótce spotkam się z nimi na wspólnym ognisku i będzie dobra zabawa – nawet moim kosztem, bo moje nawigatorskie pomysły stały się kanwą żartów i mogą już rywalizować z soją Rysia.
Od chwili uświadomienia sobie tego faktu jechało mi się znacznie radośniej, a kiedy na jednym z PK okazało się, że mam zbieżne plany z Robertem (naszym gościem
z Tarchomina) i możemy jechać we dwójkę poczułem się znacznie pewniej choć obaj… dalej błądziliśmy. Niestety nie udało się nam zaliczyć dwóch ostatnich PK, których jemu brakowało do kompletu. W każdym razie metę osiągnąłem pogodzony z wynikiem i głodny jak wilk.
Obiecana przez Rysia sojowa wyżerka okazała się takim samym hitem, jak i cała impreza. Dwie miski wege-przysmaków postawiło mnie na nogi – choć popite litrem wody mineralnej sprawiły, że ledwo dowlokłem się
z powrotem do domu – dużo później, bo ognisko
i niewątpliwie jeden z najbardziej udanych wieczorów w tym roku mocno się przeciągnęły. Zresztą wcale mnie to nie dziwi. To co mi się najbardziej podoba w OGR to atmosfera w grupie. Na trasie rywalizujemy ze sobą ostro
i choć się o tym głośno nie mówi jest presja wyniku
i zajętego miejsca, sam jej zresztą ulegam. Sądzę jednak, że nikomu to nie przesłania przyjemności wspólnego spędzania czasu. Wydaje mi się, że każdy znalazł swoje miejsce w grupie i jest zauważany. Począwszy od najmłodszego Huntera, a skończywszy na mnie.
Najlepszym przykładem niech będzie Matildae, która podczas zawodów nad Mienią ukradkiem podróżowała drugą stroną rzeki i nie dała się skusić na towarzystwo,
 a dziś jest autentyczną liderką grupy, wyrasta nam na nowego cyborga. 😉
A propos cyborgów to Brothers [Edi i Czarek], zwycięzcy Soyady oraz większości naszych zawodów, potrafią zamieszać nawet wśród zawodowców i muszę przyznać, że jestem pełen podziwu dla ich osiągnięć! Ciekawe czego dokonają na Harpie [tj. Harpaganie], lecz coś czuję, że będę dumny mogąc się pochwalić przynależnością do tej samej Grupy Rowerowej!
Reasumując! Było SOYOWO! I niech ten wyraz oznacza odtąd doskonale, wzorowo, wręcz perfekcyjnie! Jeszcze raz Rysiu dzięki i wielki RESPECT!
Ps. Żebyście tylko nie myśleli, że piszę tak, bo Rysio dwa razy załatwił mi hak do przerzutki, czy przywiózł mi go całkowicie bezinteresownie do domu. 🙂 Bo Rysio i nie tylko Rysio w grupie OGR taki jest i tyle. 🙂


Pozdro, Leo

„Rozbitkowie” – kurs zastępowych

Spokojne morze, szum fal i gorące słońce wprawiające wszystkich uczestników rejsu w błogi stan. Nagle, zza wschodniej burty widać zbliżające się czarne, potężne chmury które nie wróżą nic dobrego.


Na turystycznym statku wszyscy pasażerowie chowają się do swoich kajut a kapitan chwyta za ster aby ominąć zbliżające się nieszczęście. Jednak żywioł jest szybszy i nad statkiem rozpętuje się straszliwa burza. Morze natychmiastowo opętane przez wiatr, wybrzusza się, tworząc kilkumetrowe fale które kołyszą statek we wszystkie strony róży wiatrów, aż w końcu spycha go na nieznany ląd o którego skalisty brzeg rozbija się roztrzaskując na niezliczona ilość części.


Jest 14 października 2005 r. Słońce wysoko na niebie, ogrzewa złoty piasek na ciągnącej się wzdłuż brzegu plaży. Pasażerowie statku zbierają się w grupkę, przetrwali jednak nieliczni. 17 osobowa grupa, pozbawiona jedzenia i schronienia musi przetrwać w gęstwinie wyspy. Nagle z puszczy wyłaniają się smukłe postacie z wymalowanymi twarzami i dłońmi. Wyglądają przyjaźnie ale nic nigdy nie wiadomo co mogą zrobić.
Jeden z nich, przemówił cichym opanowanym głosem :”To nasza wyspa i my jesteśmy jej panami. Pomożemy wam jeśli posiądziecie część naszej wiedzy i przejdziecie próby. Ale pamiętajcie… jesteście INTRUZAMI!”
Rozbitków zaproszono do tubylczej wioski, dano im strawę i legowiska a następnie w magiczny sposób przedstawiono im dawne dzieje przenoszone z pokolenia na pokolenie – „film”.


W ten sposób rozpoczęła się przygoda młodych rozbitków.


Następnego dnia wraz ze wschodem słońca po zjedzeniu strawy i innych czynnościach porannych rozpoczęło się zdobywanie wiedzy. Podzielono ich na 3 zastępy.
Jako pierwsza zabrała grupkę rozbitków młoda kobieta będąca ważną osobą w radzie tubylców – Monika Rybitwa. Zaczęła od przybliżenia im co to są stopnie i sprawności. Rozbitkowie mając już jako takie pojęcie na ten temat starali się być aktywni. Mieszając wiele rzeczy i nie znając wielu pojęć mimo wszystko okazali się być bardzo pomysłowi i kreatywni.
Następnie grupę przejął wysoki smukły mężczyzna – Maciej Siarkiewicz – o przyjaznym wyglądzie. Tym razem skupiono się na systemie zastępowych. Z pośród wcześniej powstałych 3 zastępów „smukły” przekazał im wiedzę jak wybrać zastępowego oraz jak stać się „idealnym zastępem”. Grupa sprawowała sie dobrze, jednak w pewnej chwili stworzyła małe zamieszanie, ale to nie przeszkodziło w dalszym prowadzeniu zajęć. Kolejnym „wykładowcą” był najsilniejszy chyba z rady plemienia, cały czas obecny, obserwujący i pilnujący porządku w wiosce – Michał Dymkowski. Przekazał on im wiedzę dotycząca dyscypliny, przeganiając rozbitków z jednego końca wyspy na drugi.
Po wyczerpującej połowie dnia odbyła się wielka uczta – „tubylcza mega pizza z przysmakami”.
Następne zajęcia po odpoczynku rozpoczęła bardzo rozpromieniona tubylczyni – Sylwia Żabicka.
Dotyczyły one konfliktów w zastępie. Na nowo porywając do działania rozbitków w sprawny sposób przekazała im swoją wiedzę (po tych zajęciach na wyspie nie wystąpiły żadne konflikty :p).
Następnie odbyły się zajęcia na temat zadań zespołowych prowadzonych przez Kube Borowego, Agatę Brzezińską i Dorotę Lutyk.


Pod wieczór zapoznano rozbitków z 1000 pomysłów na ucieczkę, czyli co zrobić z zastępem aby było ciekawie. Te zajęcia były prowadzone przez kolejnych członków rady plemienia czyli Łukasza Lutoborskiego i Agnieszkę.
Za to późnym już wieczorem, przy świetle księżyca i przy migotających płomieniach ognia,
zapoznani zostali przez szamana -Michała Łabudzkiego – z obrzędowością wyspy.
Po tych ostatnich już tego dnia zajęciach rozbitkowie udali się do swoich legowisk, zapadając w głęboki sen.


Kolejnego ranka czekały już rozbitków ostatnie zajęcia dotyczące planowania pracy zastępu oraz zasad dobrej zbiórki, które przeprowadził – Piotr Jaskółkowski – doskonały rybak z plemienia. Na tych zajęciach rozbitkowie również wykazali się pomysłowością i sprytem a także wiedzą. Tego dnia w zajęciach brała udział również rada plemienia :P.
Już wkrótce rozbitków czeka prawdziwe wyzwanie – Turniej Wodza… Czy rozbitkom uda się wydostać z wsypy?? Relacja w grudniowym „Przecieku”


Do zobaczenia!


Rada Plemienia Tubylców

Mamy 5 lat!!

Dokładnie 20 września 2000 roku w szkole podstawowej nr 1 w Józefowie odbyła się pierwsza zbiórka naszej gromady. Wtedy na pierwszą zbiórkę i na nasz pierwszy wyjazd na Start Harcerski do Starej Wsi przyszła 15 fantastycznych, małych rozrabiaków.


Przestraszone, ale zaciekawione maluchy wpatrywały się w nasze mundury. Szybko poczuły magię obrzędów i tajemnic gromady, ze zbiórki na zbiórkę przychodziło ich coraz więcej, nasza gromada rozpoczęła swoją działalność pełną parą. W grudniu na uroczystej wigilii z rodzicami i zaprzyjaźnionymi harcerzami i instruktorami komendant hufca przyznał nam numer 3 oraz nazwę „Zawiszątka”, i tak właśnie trwamy aż do tej pory. Przez te pięć lat zmieniło się wiele w naszej gromadzie, pojawiały się nowe zuchy, zdobywaliśmy nowe sprawności, zuchy starsze przekazywane były do drużyny harcerskiej, a co najważniejsze pojawiły się nowe przyboczne, które maja wiele ciekawych pomysłów i zapału do pracy.


Zbiórka urodzinowa odbyła się w naszej szkole, przyszli rodzice zuchów i zaproszeni goście. Mimo, że pogoda nam nie sprzyjała zabawa była świetna, a urodzinowy tort pyszny. Mam nadzieję, ze pomyślane życzenia się spełnią i za następne pięć lat obchodzić będziemy 10 urodziny w jeszcze większym gronie i może nie będzie padać deszcz.


Sylwia Żabicka

Na Azytut!

W piątek 28 października 2005 roku rozpoczął się kurs drużynowych i przybocznych „AZYMUT”.  Trzydziestoosobowa grupa śmiałków podjęła się niełatwej wyprawy z Równika na Biegun Północny.


Nie każdy może zdobyć Biegun, nie każdy pała tak dużym zapałem i ma tyle chęci, a także możliwości, aby go osiągnąć. Trzeba się dobrze przygotować, co wymaga od uczestników dużego zaangażowania .. Nie ten będzie zwycięzcą, co przetrwa.. ale ten, który przed wszystkim zdobędzie odpowiednią wiedzę i umiejętności


Odbyliśmy już pierwszą podróż, pierwsze kilka dni, które zbliżyły nas do celu. Przed nami takich wypraw jeszcze kilka.. Jednak już dziś wiemy, co to jest wspólnota hufca, na czym oparta jest cała nasza praca w gromadach, drużynach  harcerski system wychowawczy, rozumiemy, że każdy ma swoja „czapkę”, która przeszkadza w codziennych działaniach, która jest niezrozumiała dla otoczenia. Nauczyliśmy się również, jak od samego początku uczyć nasze zuchy oraz harcerzy tolerancji dla „czapek”, tych które noszą inni otaczający nas ludzie.
Przez całą wyprawę pomaga wyznaczony przez nas azymut  Prawo Harcerskie, a także azymut wyznaczony przez każdego indywidualnie.


Mamy nadzieję, że 30 grudnia osiągniemy nasz cel – Biegun Północny, czego z całego serca życzymy zarówno Wam jak i sobie.
Kadra kursu

Słowotok ze sportem w tytule

Jadąc wczoraj pociągiem, moim ulubionym zresztą środkiem transportu, jeśli już miałbym go w jakikolwiek sposób klasyfikować, doznałam olśnienia! Mianowicie piastując w dłoni zwiniętą w ciasny rulonik, charakterystyczną dla porannej pory w Warszawie i konkurującą tym samym w „braniu” – ulotką, gazetę, zdałam sobie sprawę z dokonanego przeze mnie przeoczenia.


Zorientowałam się, że na ostatniej stronie owej lektury (nie tkniętej zresztą przeze mnie od momentu otrzymania) widnieje małe, granatowe zaproszenie na mecz koszykówki mężczyzn, a konkretniej POLONII SPEC WARSZAWA. Prawda uderzyła we mnie jak mokry ręcznik, z czego zapewne wiadomo, jak nie trudno wywnioskować, bolało, ale była to radosna euforia, gdyż ową dyscyplinę sportu uwielbiam! Nie mówiąc już, że w męskim wydaniu jest ona nie lada widowiskiem. Z miejsca postanowiłam się na niego wybrać. Jak wiadomo każdy ma jakieś obsesje…


Cała hala zapchana po brzegi ludźmi jak na czarno-białych filmach obrazujących mecze bokserskie; to znaczy: ludzie na trybunach, ludzie w przejściach między trybunami, ludzie w kolejkach do WC, całe tłumy rozwrzeszczanych, roześmianych i głodnych wrażeń fanów sportu oraz tych, którzy się po drodze z nimi zaplątali. Straszny hałas, szum, harmider, gwizdy, nieśmiertelne plastikowe trąby wydające przeraźliwe dźwięki, piszczałki, krzyki, no i przede wszystkim zdecydowanie niekontrolowane głośne rozmowy. To wszystko skupione dookoła małego prostokątnego poletka, wybiegu, na którym szaleją wypuszczone na gwizdek upragnione istoty… A kto…? Koszykarze!!! Stada spoconych męskich ciał… Hmmm… Jak tu nie kochać meczów na żywo?!


Te emocje wzrastające wraz z postępem gry, radosna, bądź nie, wrzawa na trybunach i solidarność pomiędzy… Kibicami tej samej drużyny! No a jak?! To wszystko składa się na jedno słowo: MECZ i temu wydarzeniu towarzyszy. Tak jednak odczuwają go prawdziwi fascynaci… Reszta może pamiętać także zadeptane na śmierć nowe buty, jedzenie rozpływające się… we włosach, gardło wysłane papierem ściernym… Zawsze jednak to nie to samo, co wrażenie cudownego uniknięcia nisko przelatującego kija baseballowego po meczu piłkarskim… Nieee… Ja wcale nie kpię ze współczesnego fanatyzmu kibiców polskiej piłki nożnej niższej klasy… Takie wydarzenia zawsze napawają mnie masą pozytywnej energii! Już sama świadomość, że się na taki mecz wybieram działa jak pozytywny zastrzyk energii – bezpośrednio, dożylnie, aż „miłe ciepełko” rozchodzi się po całym ciele.


Nieco mniejsze emocje wzbudzają mecze w telewizji, chyba, że mowa o takich, w których polska reprezentacja gra i… WYGRYWA!!! Wspominam w tym wypadku o niedawnym, bo sprzed niespełna miesiąca, sukcesie polskich siatkarek w Mistrzostwach Europy, które… Co tu dużo mówić: Polki wygrały z klasą! Wygrywając 3:1 z Włoszkami w finale zapewniły sobie miejsce w historii oraz sercach milionów Polaków. Nie mówiąc już o sondażach, które ukazały się w licznych gazetach następnego dnia, przedstawiających za pomocą barwnych wykresów słupkowych oglądalność wyborów parlamentarnych oraz owego meczu. Nie trudno się domyślić, jak przedstawiały się wyniki. Doskonałym tego przykładem jest choćby frekwencja Polaków biorących udział w wyborach… Grupka zwykłych kobiet poświęcających się temu, co kochają robić, z dnia na dzień stała się „złotkami” Polski. Z dnia na dzień, a może efektem wieloletniej pracy…? Echem… Co się tak naprawdę liczy? Widoczny sukces! Tego zaś tegorocznym mistrzyniom nie możemy odmówić. Mimo żem pełna uznania dla rodaczek nie mogę pozbyć się ironicznego grymasu z twarzy… Czas spojrzeć prawdzie w oczy. To Polki, a nie Polacy odnoszą sukcesy… Polskie siatkarki, florecistki, pływaczki (gwoli ścisłości: pływaczka)… Czy to zabrzmiało feministycznie? Odrobinę prowokacyjnie? Taaak… Nie myślałam o niczym innym, jak o urażeniu męskiej ambicji… Ale nie o feminizmie mowa! Niestety prawda jest smutna… Nie chodzi mi w tym momencie o fakt, czy to kobiety, czy mężczyźni wygrywają zawody, ale o to, że nie mamy (my – Polacy) zbyt wielu powodów do dumy, jeśli chodzi o sportowe osiągnięcia w naszym kraju… Osoby często i chętnie uprawiające różnego rodzaju sporty oraz te, które aktywnie udzielają się w sporcie z pilotem w ręku mogą ponarzekać na brak wrażeń na skalę… dajmy na to: narodową. Nie możemy się pochwalić super-sportowcami, to cieszmy się, chociaż z lokalnych zwycięstw.


Najbardziej jednak emocjonujące są mecze, w których sami możemy brać udział. Mecze, podczas których boleśnie odczuwamy każdy zryw w kierunku piłki, podczas których na własnej skórze możemy się przekonać ile radości może dać nic nie znaczące podanie, bądź zagranie. Takie wydarzenia sportowe zawsze zostawiają swoje „piętno”… Czy to świadomość zwycięstwa, czy porażki, może bolesne siniaki i potłuczone kończyny (jak to drastycznie zabrzmiało). Masując bolące od dwóch dni kolano i spoglądając na zaproszenie na mecz koszykówki smętnie wiszące nad biurkiem, muszę w końcu zadać sobie to pytanie… Po co ja to robię?! Dlaczego w taki, a nie inny sposób wiążę silnie swoje zainteresowania ze sportem? Biologicznie rzecz ujmując: być może potrzeba mi endorfin? Humanistycznie myśląc: może w kręgu moich idiosynkrazji istnieje potrzeba nieuzasadnionej pogoni za piłką? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że… piłka jest okrągła.


Daria Ładna

Mamy nowego Protektora *)

Nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach, nie brałem pod uwagę, że Prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej, wybranym w powszechnych wyborach będzie działacz antykomuni-stycznej opozycji. Z niej bowiem wywodzi się Lech Kaczyński.


Mimo ośmieszania tej kandydatury, straszenia nią i wszechstronnego zachwalania jego rywala przez wiele programów telewizyjnych,  Gazetę Wyborczą i inne pisma, przewaga Kaczyńskiego była przygniatająca.


Teraz, po wyborach, kiedy prezydent – elekt ma czas do 23 grudnia na formalne objęcie stanowiska, próbuje się ukazać go jako prezydenta nie wszystkich Polaków, ale tych mniej wykształconych, z małych miasteczek i wsi, manipulowanych przez takiego potwora, jakim jest Radio Maryja. Jego partię, Prawo i Sprawiedliwość ukazuje się, jak zbiór ludzi zaścianka, pałających nienawiścią, kierujących się żądzą odwetu i pod każdym innym względem okropnych. Co innego Platforma Obywatelska! Ukazywana jako jedyna poważna i rozsądna siła, jedyna mająca pomysł na wyjście z kryzysu państwa i mogąca zreformować gospodarkę.
Osobiście bardzo przezywam ten konflikt między dwoma gałęziami tego samego drzewa, zwanego dotąd opozycją demokratyczną, czy w Polsce Ludowej antykomunistyczną. Zawsze uważałem i jestem przekonany do dzisiaj, że i PiS i PO powinny razem naprawiać państwo i budować Czwartą Rzeczpospolitą. Wielu kpi sobie z tego określenia państwa. Według mnie nie ma w tym nic dziwnego. Należy odciąć się w sposób zdecydowany i konsekwentny od pozostałości po układzie Okrągłego Stołu, których ewidentnym przykładem jest prezydentura Aleksandra Kwaśniewskiego. To on umacniał i wspierał w swoich poczynaniach, wcale tego nie ukrywając,  tzw. układ okrągłostołowy.


Wyrażało się to zarówno w doborze ludzi do kancelarii Prezydenta, często rekrutujących się z dawnych tajnych współpracowników służby bezpieczeństwa Polski Ludowej, jak też powoływania np. członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, jak choćby  osławionego  Roberta Kwiatkowskiego, któremu wielokrotnie zarzucano,  że uczynił TVP propagandowym narzędziem SLD, (od połowy lat 80., jeszcze jako student, był członkiem PZPR.
Gdy inni studenci zapisywali się do Niezależnego Zrzeszenia Studentów, Kwiatkowski wstąpił do Socjalistycznego Związku Studentów Polskich. Jego ojciec, Stanisław Kwiatkowski, był doradcą Wojciecha Jaruzelskiego Robił błyskawiczną karierę w Zrzeszeniu Studentów Polskich, gdzie poznał wielu dzisiejszych politycznych i biznesowych przyjaciół. Po 1989 r. pracował w reklamie, przez kilka lat omijając szerokim łukiem świat polityki i nielubianej wówczas lewicy. Powrócił, gdy przed SLD otworzyły się szanse na sukces. Opinia publiczna poznała go jako czołowego twórcę pierwszej kampanii wyborczej Aleksandra Kwaśniewskiego),  czy kontynuatorkę jego dzieła, Danutę Waniek,  
Była ona posłanką na Sejm I, II i III kadencji z ramienia Sojuszy Lewicy Demokratycznej (od 1991). W latach 1967-1990 należała do PZPR. W 1995 była szefem Sztabu Wyborczego Aleksandra Kwaśniewskiego w kampanii prezydenckiej. W latach 1995-1997 kierowała Kancelarią Prezydenta RP.


Prezydentura Lecha Kaczyńskiego daje nam gwarancję, że tacy działacze znikną z firmamentu władzy w Polsce. I to mnie cieszy najbardziej.


Biała Sowa


*) – urząd Prezydenta RP łączy się z funkcją Protektora ZHP, jaki funkcjonował przed wojną i został przywrócony za prezydentury Lecha Wałęsy.

Nieskończona krucjata Wojaczka

Kim był Rafał Wojaczek? Czym jest jego poezja? Jakie było jego życie? Dlaczego warto go poznać? Dlaczego…?


Wojaczek był poetą z czasów PRL-owskiej Polski. Żył i tworzył w mniej więcej tym samym czasie, co Edward Stachura. Dlaczego jest to postać tak mało popularna i często pomijana? Może ma to związek ze stylem życia jaki prowadził Wojaczek i tym jak pisał? Trudno jednoznacznie określić.


Poezja Stachury, mimo że tak jak Wojaczek należał do pokolenia poetów „przeklętych” i wyrażał bunt przeciwko urbanistycznej dezintegracji osoby ludzkiej, jest bardzo ugrzeczniona i przyjemna w czytaniu. Natomiast Wojaczek był awanturnikiem. Jego burzliwe życie, w którym brakowało wiary w istnienie jakichkolwiek wartości wykraczających po za ludzkie poznanie, znalazło odbicie w twórczości. Jego wiersze przedstawiają schizofreniczny obraz świata; rozdwojenie psychiczne podkreśla poczucie alienacji, bezsens istnienia, przypadkowość wszelkich wartości i życie jako absurd. Ze względu na odmienność tego poety i jego twórczości, pragnę przybliżyć czytelnikom jego osobę.
Rafał Wojaczek urodził się w Mikołowie. Zanim rozpoczął naukę, w jednym z pokoi urządził sobie warsztat stolarski. Niespełna piętnaście lat później warsztat zamienił się na ciemnię fotograficzną. Sam wywoływał, kadrował i powiększał swoje zdjęcia, które zwykle przedstawiają ponure, zabrudzone ulice Mikołowa. Szukał najczęściej obiektów przypadkowych i dziwnych.


Zaczął pisać w szkole średniej, ale także wtedy zaczął pić popadając w alkoholizm. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nie trwało to jednak długo. Nie zaliczył semestru z łaciny i rzucił studia. Ponadto poddał się badaniom, z których wynikało, iż ma psychopatyczną osobowość, co dodatkowo wpłynęło na jego decyzję. Przeniósł się do Wrocławia, gdzie mieszkał do końca swego życia.


Wojaczek gardził sobą. Nienawidził siebie i życia. Kilkakrotnie podejmował się próby odebrania sobie życia. Jedna z nich kończy się powodzeniem. Rafał Wojaczek umiera śmiercią samobójczą po zaledwie 26 latach życia, w nocy z 11 na 12 maja 1971 roku. Przedawkował środki nasenne.


Jako poeta zadebiutował mając dwadzieścia lat. Jego poezję cechują wulgaryzmy, trywializmy i słownictwo fizjologiczno-seksuologiczne. Często w swoich wierszach opluwa samego siebie. Tęsknił do samobójstwa. Jego wiersze to jego życie. Zrezygnował z pięknych fraz, co czyni jego twórczość tak niezwykle pociągającą. Ale jego wiersze to nie tylko obsceniczność, wulgaryzm, krew, naga kobieta, alkohol i seks. To także smutek. Tęsknota do czegoś nieuchwytnego, nieosiągalnego.
Jego poezja może być dla każdego, o ile tylko zainteresuje się choć trochę jego życiem i spróbuje zrozumieć i odpowiedzieć na pytanie: dlaczego? Co było w tym człowieku, że był tak niespokojny i tak nim pogardzano, mimo jego geniuszu? Czytając jego wiersze warto zastanowić się skąd w nim tyle goryczy i smutku. Skąd ta nienawiść i pragnienie śmierci.


Tym, których zainteresowała postać Rafała Wojaczka polecam film Lecha Majewskiego pod tytułem „Wojaczek”.


Nieskończona krucjata
Zostało jeszcze tamtą Ostatnią już Zaspę
Przeskoczyć Siódmą górę Wodę siódmej rzeki
Już prawie piły konie gdy Mieliśmy właśnie
Na cuglach folgę im dać Po brzuchy ugrzęzły


Ale to nie jest wina perszeronów W metrum
Dyszla nie tylko skrzydeł Koń nawet pamięci
Lotnej pozbyć się mógł Z ślepi patrzy mu żal W mleko
Fermentująca krew wnet żyły mu rozerwie


Ale co to Widzimy Jakby w śnieg już w glebę
Całe zapadły Z uchem przy ziemi czekamy
Gdy z drugiej strony globu dojdzie krzyk my Pewni
Że do Belgii przeciekły już Pójdziemy dalej


Koniec świata
To mogło być we wtorek albo w piątek
Niewykluczone też że w poniedziałek lub w środę
A również dobrze w czwartek sobotę czy niedzielę
W styczniu lecz także w lipcu zgódźmy się
Że to przecież nie jest takie ważne
W roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym
Zdaje się – którymś rano lub o zmierzchu
W samo południe albo o północy
W pogodę słoneczną może w deszcz może w czas zamieci
Na własnym pasku powiesił się
Na czymś stosownym czy nie na rurze od bojlera
Dwudziestoiluśtamletni skończony alkoholik
Rafał Wojaczek syn
Edwarda i Elżbiety z domu Sobeckiej


Karina Zielińska