Kurczak Mały – Ko Ko Ko!!!

Na pewno pamiętacie Shreka! A pozostałe super przeboje wujka Walta Disneya?
Najlepsza ekipa animowanego Hollywood powraca do akcji!
Domyślacie się już, o czym chcę opowiedzieć…?
Tak o Małym Kurczaku! (równy z niego kolo)
[Jakby tu zacząć…]

Dawno, dawno temu, za górami za lasami, za siedmioma dolinami…
NIE! Tak nie może być!


Spróbujmy tak:
Opowiem Ci bajkę, jak kot palił faj(…) O nie! Pomyliły mi się już wszystkie wstępy do bajek!
Może nie będę wydziwiać, opowiem jak trzeba, po bożemu, od początku!


Akcja filmu rozgrywa się w pięknym, małym miasteczku.
Żyją w nim różne zwierzątka, począwszy od żółwia, skończywszy na żyrafie…
Całe ZOO! Kurnik! Dżungla jakby z Afryki wzięta!
Mieszkańcy żyją w zgodzie. Współpracują, razem się bawią, uczą… Wręcz sielska atmosfera.
W miasteczku mieszkają różne, różniste rodziny. Jedne szczęśliwe, drugie – też!
Pod lupę weźmy jednego Koguta… Przyjrzyjmy mu się…
Wychodzi rano po gazetę, do najbliższego kiosku. Co się dzieje? Trasę 100 metrów chce pokonać Samochodem – Jajem?
Faktycznie. Nie dziwmy się. Jego gabaryty nie pozwalają mu na piesze wycieczki. Trwałoby to zbyt długo…
Kogut przecież musi zdążyć do pracy! Nie ma „to tamto” robota nie poczeka. Przeciez trzeba mieć, z czego utrzymać syna…
Syna… Tak, przyjrzyjmy się synowi Koguta…
Jak się domyślam to on jest tytułowym Małym Kurczakiem. Phi! Jak on mógłby się inaczej nazywać, przecież ma co najwyżej 20 cm wzrostu. Przy tacie wygląda jak kokos przy palmie!
Co się dzieje, co tam widać…?
Tata wraca z kiosku. Nie widzę w jego skrzydełkach prasy… Co?
A! Dziś niedziela! Nie idziemy do pracy. Nikt nie idzie do pracy! Kioskowa tez nie pracuje!
– Hahaha! Jak mogłem na to nie wpaść…?
– Tato..
– Na jajko kokoszki! Niezły numer…
– Tato..
– Co tam kokasz?
– Tato, nie pamietasz?
– Co? O czym mówisz? Znowu o czymś zapomniałem?
– Tak! Tato! Zawieź mnie szybko na przystanek ChickenBusa, bo Sor Struś znowu mnie zgdaka, że się spóźniłem
– …
– Nie! Dziś nie jest niedziela! Dziś Środa! A kiosk zamknięty, bo Kwoka poszła wysiadywać jaja.
– O..
– Szybko!
– U.. Zapomniałem..
– Wiesz, co tato sam pójdę! Tak, pójdę sam i nie potrzebuje Twojej pomocy!
– …
– Pa! Nie czekaj z obiadem!
Mały kurczak poszedł w stronę szkoły. Droga była długa. Postanowił odpocząć pod drzewem.
I co się stało…
Na głowę spadł mu kawałek nieba…


Karolina Grodzka

Wakacyjny przegląd filmowy

Chyba powoli staje się tradycją coroczna poobozowa wycieczka Leśnych do kina – koniecznie na bajkę! Tym razem padło na „Madagaskar”.

Większych nadziei na obejrzenie czegoś naprawdę dobrego nie miałam. Wystarczyło, żeby było w miarę zabawne, w końcu szłam po to, aby pośmiać się z przyjaciółmi, a nie skupiać na skomplikowanej fabule. Udało się.

Opowieść zaczyna się w nowojorskim zoo w Central Parku. Lew Alex, zebra Marty, żyrafa Melman i hipopotamica Gloria to stara, zgrana paczka przyjaciół, której życie zmienia się pewnego dnia z powodu wybryku Marty’ego. Trafiają na egzotyczną wyspę, gdzie poznają normalne inaczej lemury i dowiadują się o dzikiej naturze Alexa… A we wszystko zamieszane są pingwiny.
Film nie jest długi. Ogląda się go łatwo, lekko i przyjemnie. Kilka wpadających w ucho tekstów i przede wszystkim piosenka „Wyginam śmiało ciało” w wykonaniu Jarosława Boberka to niekwestionowane plusy „Madagaskaru”. Co więc mi się nie podobało? Niektóre typowo amerykańskie żarty były po prostu nie do zrozumienia dla polskiej widowni. A szkoda, bo po Shreku przyzwyczaiłam się już do fenomenalnych tłumaczeń.
Bajka typowo wakacyjna, ewentualnie na długie jesienne wieczory. Da się oglądać


„Wojna Światów” była filmem na tyle głośnym, że nie miałam wątpliwości co do tego, że mi się spodoba. Zaczęłam oglądać, ale z każdą sceną napięcie zamiast rosnąć spadało, aż w końcu pierwszy raz w życiu zasnęłam oglądając film. Po pierwsze więc nie świadczy to o nim najlepiej, a po drugie niewiele mogę o nim napisać…


Na pewno pamiętam Toma Cruise’a w roli rozwiedzionego mężczyzny niezbyt dbającego o dwójkę swoich dzieci. Podczas jednego z wspólnie spędzonych dni w pobliżu ich domu ma miejsce dziwna burza, której skutkiem jest atak obcych zasiadających w gigantycznych maszynach. Przez cały film ludzie uciekają, a kosmici strzelają do nich promieniami lasera. I to by było na tyle, nie licząc może jakże wzruszającej przemiany, którą przechodzi główny bohater – wreszcie pokazuje, że potrafi kochać i troszczyć się o swoje pociechy. I podobno o to właśnie w całym filmie chodzi. Dobrze, że ktoś mi to powiedział, bo szczerze mówiąc nie zwróciłabym uwagi.


Nie mogłam się doczekać obejrzenia „Sin City. Miasta Grzechu”. Nie dość, że nakręcony na podstawie komiksu, to jeszcze z udziałem plejady gwiazd, w tym Bruce’a Willisa (!) i Elijaha Wooda (!!). Z przyjemnością obejrzałam, ale do dzisiaj nie bardzo wiem o co chodzi.


Morderstwa, przestępstwa, porwania, skorumpowana policja, dzielnica prawie-czerwonych-latarni i mnóstwo krwi (o dziwnym kolorze). To tak w skrócie. A mówiąc mniej ogólnie – obserwujemy mieszkańców tytułowego miasta i ich przygody, które w pewnych momentach mają ze sobą coś wspólnego. Jest brutalnie i smutno.


Ekranizacja komiksu z jednej strony daje produkcji niepowtarzalny klimat. Z drugiej jednak nie przeczytawszy wcześniej żadnej jego części nie byłam w stanie połapać się w fabule. Jednak biorąc pod uwagę całość i spoglądając na to z większej perspektywy czasu… nie jest źle.


Aleksandra Bieńko

Chirurgiczna dokładność

Witam wszystkich czytelników „Przecieku”. Zdaję się, że przez jakiś czas będę na łamach tego szacownego miesięcznika prowadził mini kącik muzyczny.


Będę dla was relacjonował koncerty, recenzował płyty, przybliżał sylwetki artystów. Może czasem wpadnie mi do głowy jakiś inny, zupełnie nie muzyczny pomysł…


Wszystko, co napisze, będzie całkowicie subiektywne. Nie będę tolerował żadnej krytyki, nawet tej konstruktywnej. Jeżeli chodzi o świat muzyki, będziemy poruszać się w klimatach około jazzowych i nie tylko. Może nie będzie, to stricte jazz, a raczej muzyka „jakaś”, z jazzu czerpiąca.


Na początek: Skalpel – formacja didżejsko – producencka, tworzona przez dwóch Wrocławian: Marcina Cichego i Igora Pudło. Swoją karierę zaczynali jako didżeje. Najpierw w Polsce potem w Anglii. Ich talent dostrzegł DJ Vadim, który zdecydował się z nimi zagrać trasę po Polsce. Po audycjach radiowych Ninja Solid Steel z udziałem Polaków i wydaniu dema Polish Jazz, Skalpel podpisał kontrakt z londyńskim labelem Ninja Tune  – najważniejszą na rynku wytwórnią płytową, wydającą nowo brzmieniowych artystów (w tym DJ Vadima).


 Skalpel przez długi czas tworzył największą kolekcję, najbardziej ekscytujących sampli wydawnictwa Polish Jazz. Z tego materiału powstały ich dwa longplaye. To dzięki Polish Jazz przenosimy się do zadymionych jazzowych klubów lat 60 i 70 minionego stulecia. Przed oczami staje nam grupka jamująch jazzmanów w starych garniturach. Atmosfera raczej ponura, dekadencka, gęsta od mocnych fajek. Ciężki dźwięk kontrabasu i rzadko gdzie spotykana, tak charakterystyczna perkusja. Taka właśnie jest muzyka Skalpela – ot, taki wschodnio – europejski egzystencjalizm lat sześćdziesiątych.


Ich pierwsza płyta (Skalpel) była wielkim sukcesem. Zwłaszcza w U.K.. Jakiś czas temu  pojawiło się Jazz Breaks 1958 zawierające remixy utworów z ich debiutanckiego krążka. Polacy zdecydowanie większą karierę robią w Anglii aniżeli we własnej ojczyźnie. Oto wypowiedź dziennikarza z radia BBC: „1958 Breaks Jazz. Świetny. Skalpel to ostatni projekt Ninja Tune, w skład którego wchodzą polscy producenci /DJ-e Marcin Cichy i Igor Pudło. Muzycznie lokują się gdzieś w okolicach The Cinematic Orchestra, ale idą w bardziej minimalistycznym, wschodnio-europejskim kierunku. Dryfujące klimatyczności i poszukujące basy zagarniane są w odpowiednim kierunku przez konkretną, wiodącą prym perkusję. Kojarzy mi się z dymem i kurzem, z muzykami ubranymi w garnitury lub smokingi. To Jazz, naprawdę dobry”.


Piszę o Skalpelu nie bez powodu. Kilka tygodni temu wyszła ich druga autorska płyta Konfusion. Miała ona stanowić o ich być, albo nie być w Ninja Tune. Po doskonałej pierwszej płycie nie mogli sobie pozwolić na coś poprawnego lub nawet dobrego. Konfusion sprostał oczekiwaniom fanów i jest utrzymany w podobnej, lecz nieco głębszej i mroczniejszej stylistyce co płyta poprzednia. Trzeba przyznać, że chłopaki z Wrocławia składają dźwięki z chirurgiczną dokładnością (może stąd ich nazwa?).


Kompakt zawiera dziesięć równych utworów. Wszystko bardzo ładnie się buja. Nie ma momentów lepszych i gorszych. Od początku do końca słyszymy inteligentnie przeniesiony stary jazz w teraźniejszy świat elektroniki. Doskonały remastering, pozwala nam się zatopić w niezwykle soczystych barwach kontrabasu, perkusji, trąbki, saksofonu, syntezatorów i przeróżnych przeszkadzajek. Ze swojej strony mogę polecić kompozycję Deep Breath z tajemniczym, szczątkowym wokalem. Płyta idealnie nadaje się na nadchodzące jesienne wieczory. Nic tylko wcisnąć play i słuchać.


A jak Skalpelowi wychodzi granie na żywo? Mogłem się o tym przekonać w 15 listopada w Traffic Clubie. Zagrali tam jedyny koncert promujący ich najnowsze dzieło. Wyposażeni w trzy laptopy, dwa miksery i sekwencery przystąpili do składania starych zapomnianych melodii. Pierwsze 20 minut w moim mniemaniu było mistrzowskie. Prezentowali materiał zarówno z drugiej jak i pierwszej płyty. Później na czyjeś hasło – dajcie coś do tańczenia! – postanowili zagrać raczej tanecznie i żywiołowo miksując bardziej współczesną muzykę. I właśnie wtedy, kiedy koncert wszedł w klimaty mocno funkowe i elektroniczne, czasami nawet house’owe stracił swój klimat. Klimat pewnej intymności stworzonej dzięki starym nagraniom. Muzyce towarzyszyła video projekcja – zmontowana z pomysłem i poczuciem humoru. Fragmenty przeróżnych starych czarno-białych, koncertów i filmów bardzo sympatycznie zgrywały się z muzyką. Zmiksowany The Quantic zakończył około półtorej godzinny koncert. Po Skalpelu odbyła się projekcja rosyjskiego filmu (tytułu niestety nie pamiętam) oprawionego muzyką The Cinematic Orchestra  – o nich też może kiedyś napisze.


Podsumowując: Skalpel, to coś dla ludzi lubiących stare rzeczy w nowym wydaniu. Lubiących posiedzieć i delektować się spokojną, background’ową muzyką. Gorąco polecam! Do nabycia w dobrych sklepach muzycznych.


Paweł Iwiński

Nieskończona krucjata Wojaczka

Kim był Rafał Wojaczek? Czym jest jego poezja? Jakie było jego życie? Dlaczego warto go poznać? Dlaczego…?


Wojaczek był poetą z czasów PRL-owskiej Polski. Żył i tworzył w mniej więcej tym samym czasie, co Edward Stachura. Dlaczego jest to postać tak mało popularna i często pomijana? Może ma to związek ze stylem życia jaki prowadził Wojaczek i tym jak pisał? Trudno jednoznacznie określić.


Poezja Stachury, mimo że tak jak Wojaczek należał do pokolenia poetów „przeklętych” i wyrażał bunt przeciwko urbanistycznej dezintegracji osoby ludzkiej, jest bardzo ugrzeczniona i przyjemna w czytaniu. Natomiast Wojaczek był awanturnikiem. Jego burzliwe życie, w którym brakowało wiary w istnienie jakichkolwiek wartości wykraczających po za ludzkie poznanie, znalazło odbicie w twórczości. Jego wiersze przedstawiają schizofreniczny obraz świata; rozdwojenie psychiczne podkreśla poczucie alienacji, bezsens istnienia, przypadkowość wszelkich wartości i życie jako absurd. Ze względu na odmienność tego poety i jego twórczości, pragnę przybliżyć czytelnikom jego osobę.
Rafał Wojaczek urodził się w Mikołowie. Zanim rozpoczął naukę, w jednym z pokoi urządził sobie warsztat stolarski. Niespełna piętnaście lat później warsztat zamienił się na ciemnię fotograficzną. Sam wywoływał, kadrował i powiększał swoje zdjęcia, które zwykle przedstawiają ponure, zabrudzone ulice Mikołowa. Szukał najczęściej obiektów przypadkowych i dziwnych.


Zaczął pisać w szkole średniej, ale także wtedy zaczął pić popadając w alkoholizm. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nie trwało to jednak długo. Nie zaliczył semestru z łaciny i rzucił studia. Ponadto poddał się badaniom, z których wynikało, iż ma psychopatyczną osobowość, co dodatkowo wpłynęło na jego decyzję. Przeniósł się do Wrocławia, gdzie mieszkał do końca swego życia.


Wojaczek gardził sobą. Nienawidził siebie i życia. Kilkakrotnie podejmował się próby odebrania sobie życia. Jedna z nich kończy się powodzeniem. Rafał Wojaczek umiera śmiercią samobójczą po zaledwie 26 latach życia, w nocy z 11 na 12 maja 1971 roku. Przedawkował środki nasenne.


Jako poeta zadebiutował mając dwadzieścia lat. Jego poezję cechują wulgaryzmy, trywializmy i słownictwo fizjologiczno-seksuologiczne. Często w swoich wierszach opluwa samego siebie. Tęsknił do samobójstwa. Jego wiersze to jego życie. Zrezygnował z pięknych fraz, co czyni jego twórczość tak niezwykle pociągającą. Ale jego wiersze to nie tylko obsceniczność, wulgaryzm, krew, naga kobieta, alkohol i seks. To także smutek. Tęsknota do czegoś nieuchwytnego, nieosiągalnego.
Jego poezja może być dla każdego, o ile tylko zainteresuje się choć trochę jego życiem i spróbuje zrozumieć i odpowiedzieć na pytanie: dlaczego? Co było w tym człowieku, że był tak niespokojny i tak nim pogardzano, mimo jego geniuszu? Czytając jego wiersze warto zastanowić się skąd w nim tyle goryczy i smutku. Skąd ta nienawiść i pragnienie śmierci.


Tym, których zainteresowała postać Rafała Wojaczka polecam film Lecha Majewskiego pod tytułem „Wojaczek”.


Nieskończona krucjata
Zostało jeszcze tamtą Ostatnią już Zaspę
Przeskoczyć Siódmą górę Wodę siódmej rzeki
Już prawie piły konie gdy Mieliśmy właśnie
Na cuglach folgę im dać Po brzuchy ugrzęzły


Ale to nie jest wina perszeronów W metrum
Dyszla nie tylko skrzydeł Koń nawet pamięci
Lotnej pozbyć się mógł Z ślepi patrzy mu żal W mleko
Fermentująca krew wnet żyły mu rozerwie


Ale co to Widzimy Jakby w śnieg już w glebę
Całe zapadły Z uchem przy ziemi czekamy
Gdy z drugiej strony globu dojdzie krzyk my Pewni
Że do Belgii przeciekły już Pójdziemy dalej


Koniec świata
To mogło być we wtorek albo w piątek
Niewykluczone też że w poniedziałek lub w środę
A również dobrze w czwartek sobotę czy niedzielę
W styczniu lecz także w lipcu zgódźmy się
Że to przecież nie jest takie ważne
W roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym
Zdaje się – którymś rano lub o zmierzchu
W samo południe albo o północy
W pogodę słoneczną może w deszcz może w czas zamieci
Na własnym pasku powiesił się
Na czymś stosownym czy nie na rurze od bojlera
Dwudziestoiluśtamletni skończony alkoholik
Rafał Wojaczek syn
Edwarda i Elżbiety z domu Sobeckiej


Karina Zielińska

Zemsta Sithów

Wszystkie części „gwiezdnej sagi” obejrzeć po prostu wypada. Dlatego właśnie pewnego pięknego niedzielnego popołudnia zarezerwowałam bilety i poszłam. Pomijając przygodę z autobusem, który – jak okazało się dopiero na przystanku – kursował co pół godziny oraz zerwaną taśmę, która zapewniła mi dziesięciominutową przerwę pomiędzy reklamami wycieczka się udała. Ale…

Film, jak wiadomo, robiony był na dość dużą skalę i nastawiony na masową publiczność. Dlatego efekty specjalne i hm… „nastrojowe ujęcia” przysłoniły to, na co wszyscy oczekiwali – historię przemiany Luke’a Skywalkera (Hayden Christensen) w Dartha Vadera. Bo, według autorów, ważniejsze jest to, co dzieje się w tym czasie z Padme (Natalie Portman), Yodą (Frank Oz – głos) i piętnastoma innymi osobami. Racja – dzieje się sporo (i mogę chyba trochę opowiedzieć, skoro i tak każdy zna wszystkie poprzednie i następne części). Świeżo poślubiona żona Luke’a zachodzi w ciążę, która zagraża jej życiu. Kanclerz Palpatine (Ian McDiarmid), który okazuje się Imperatorem wmawia mu, że jedynym sposobem na uratowanie Amidali jest przejście na ciemną stronę Mocy. A potem już tylko masakra. Połowa postaci umiera, a główny bohater płonie żywcem, czego tym bardziej wrażliwym nie radzę oglądać.
A jeśli już wspomniałam o patrzeniu, to jedną z tych rzeczy, na które zwróciłam specjalną uwagę był wzrok Skywalkera wtedy, kiedy budził się w nim „ten zły”. Wiem, pewnie wszystko robione komputerowo, ale efekt naprawdę super.
Kolejna sprawa, o której nie sposób nie wspomnieć – muzyka, muzyka, muzyka! Któż nie zna tej słynnej melodii wprowadzającej nas w międzygalaktyczny nastrój? Marsz Imperatora też chyba nie jest Wam obcy. No co tu dużo mówić, jak w każdej innej części „Gwiezdnych Wojen” wszystko jest idealnie dopasowane i wywołuje niezły klimacik.

Muszę przyznać, że jednym z plusów „Zemsty Sithów” jest generał Grevious. Może do ideału trochę mu brakuje (szczególnie pod względem charakteru), ale ta dodatkowa para rączek, gładka skóra i miękkie serce robią swoje i kiedy podczas projekcji pojawiał się na ekranie muszę przyznać, że prawie się przestraszyłam. A pod koniec filmu mało brakowało, a łzy pociekłyby mi z oczu. Za dużo martwych, zranionych i zawiedzionych jak na moje nerwy.
Zaraz po rozpoczęciu filmu starałam się zwracać uwagę jedynie na bohaterów i próbowałam wyszukać tych ulubionych – Chewbacccę i Hana Solo. Udało się tylko w połowie. A szkoda. Miło byłoby obejrzeć jak twórcy filmu wyobrażają sobie młodego Harrisona Forda.

Pomimo wielu zalet: świetnej muzyki, ciekawych efektów, wzroku Christensena, zwinności Yody Zemsta Sithów to jednak tylko kolejny element sagi. Pewnie, że fajne, nawet wciąga, a jak się nie obejrzy to czasem trochę wstyd, ale jakoś tak nie bardzo zostawia po sobie ślad w umyśle. Bo, jak już wiele razy się przekonałam druga część pierwszej (czyli w tym przypadku nowa starej) do pięt nie dosięga. A najbardziej już zmartwiło mnie to, co zrobili z Obi-wanem Kenobi. Straszny im wyszedł nudziarz i sztywniak. Ale obejrzyjcie. Tylko na zbyt wiele proszę się nie nastawiać, bo rozczarowanie może być niemiłe. Ot, „Gwiezdne Wojny”…

Niech Moc będzie z Wami!
Ola Bieńko
5 DHS “LESNI”

Tłumaczka w ONZ

Słyszę: “thriller”. Pierwsze skojarzenie: „Siedem”. Psychopata, morderstwa i trochę (czyli tyle, żebym się potem w nocy nie bała iść do toalety) strachu. A ponieważ bać się nie za bardzo lubię, to wcale nie byłam pewna, czy mam chęć oglądać „Tłumaczkę”.

Nic ciekawszego jednak nie wpadło mi w oko (chociaż wahałam się, czy nie wybrać może „Zebry z klasą”) i film zobaczyłam. A co!
Jak już wspominałam, miał być thriller. Ale gdzie miałam dygotać (z ang. thrill) ze strachu nie wiem. Może nie zauważyłam? Się zdarza… Nie wspominając już o tym, że żadnych bliżej określonych emocji „Tłumaczka” we mnie nie wzbudziła. Ot, obejrzałam, chwilę chyba podumałam nad biedą w Afryce i całość jakoś sama wyleciała mi z głowy. A wszystko, jak mi się wydaje, z powodu Nicole Kidman, odtwórczyni głównej roli, która cały czas miała taką samą minę. I strasznie mi się nie podobała.

A skoro już o tej aktorce wspomniałam, to warto może byłoby napisać, że grana przez nią bohaterka – Silvia Broome – nie jest chyba zbyt zrównoważona psychicznie. Utrzymuje w każdym razie, że słyszała, jak ktoś planował zamach na jednego z afrykańskich przywódców (nie dowiedziałam się w końcu czy mówiła prawdę, czy był to tylko wymysł tej mniej zdrowej części jej wyobraźni). Sprawą przewidywanego morderstwa interesuje się Secret Service nakłaniając do wkroczenia do akcji Tobina Kellera (Sean Penn) i jego partnerkę. I to na tyle, jeśli chodzi o te zrozumiałe elementy. Reszta to zagmatwane historie rodzinne dwójki głównych bohaterów, które po kawałeczku poznajemy. A i tak pod koniec nie wszystko jest jasne.

Jest jednak coś, co przykuło moją uwagę jak mało który film. Muzyka! Wydaje mi się nawet, że przez cały czas był to jeden i ten sam utwór, ale w każdym razie zauważyłam jego obecność i stwierdziłam, że pasuje. Jak ulał.

Co jeszcze? Cały obraz można uznać za mocno antywojenny. Demonstracje przeciw zabijaniu niewinnych, mordercy mordujący morderców… A wszystko na tle problemów politycznych Afryki, walki o władzę w imię dobra i zmianie zamiarów zaraz po jej uzyskaniu. Pięknie, pięknie, ale dlaczego wszystko w tak mało ciekawej kryminalnej otoczce? A te pełne mądrości zdania o miłości do bliźniego i przebaczaniu, dzięki którym ludzie przestają mierzyć z pistoletu do swoich ofiar! Wzruszające, ale mało, kurcze, realne. Ja dziękuję, ale nie uwierzyłam
Może wybrałam zły czas na ambitne kino. Może ja na ten temat jestem po prostu za młoda. A może film wcale nie jest na tyle dobry, na ile wskazywałaby reżyseria i obsada. Chociaż jeśli chodzi o to drugie, to Kidman bym zmieniła. Nie mówię, że cała produkcja jest zła, ale nie o tym myślałam, kiedy wyboru filmu dokonywałam :-). Bo po słowie „thriller” oczekiwałam chyba niezbyt wymagającej myślenia rozrywki, a nie dość, że jej nie znalazłam, to jeszcze nieźle się wynudziłam.

Ale tłumaczką w ONZ chyba nie zostanę, bo to rzeczywiście trochę stresujący zawód musi być.
A wspominałam już, że przestałam lubić Nicole Kidman?

Ogółem: jestem na NIE.
Ola Bieńko
5 DHS “LEŚNI”

Tam, gdzie kończy się baśń

Co sprawia, że literatura fantasy jest tak popularna? Aby móc odpowiedzieć na to pytanie, muszę najpierw wyjaśnić, czym jest fantasy, kiedy powstała i co sprawia, że jest ona tak odmienna i niezwykła.

Otóż, fantasy jest, obok science-fiction i fantastyki grozy, kolejną odmianą literatury fantastycznej. Trudno jednoznacznie określić, kiedy dokładnie powstała. Według Andrzeja Sapkowskiego, podgatunek ten zapoczątkował niejaki Winsor McCay, około roku 1905. Zaczął on drukować do tak zwanych pulp-magazines swój komiks pod tytułem „Biały Nil”, którego akcja rozgrywała się w dziwnej krainie Neverland zwanej przez autora Slumbrlandem. Dwadzieścia pięć lat później Robert Howard kreuje postać bohatera osiłka Conana z Cimerii. W 1950 roku Clive Samples Lewis wydaje „Opowieści z Narni”, jednak dopiero sześćdziesięciodwuletni John Ronald Ruel Tolkien, angielski filolog-germanista, podbija świat w 1954 roku „Władcą pierścieni”. Z powodu tak wielkiej popularności „Władcy pierścieni”, angielski profesor uważany jest często za twórcę i prekursora fantasy.

Wiele łączy ten gatunek z baśnią. Czerpie z niej liczne motywy, wątki oraz typy postaci. Odwołuje się również do tradycji wczesnośredniowiecznych legend, mitów i sag germańskich, celtyckich bądź nordyckich. Ale podobny zestaw elementów wykorzystuje w odmienny sposób. Przestrzeń, w której osadzone są zdarzenia nie jest tak wyraźnie zredukowana do konwencjonalnego tła. Podstawową cechą odróżniającą fantasy od baśni jest związek z realnym tu i teraz. Świat kreowany przez fantasy jest na ogół w całości pozbawiony tych związków. Dysponuje własną historią i jest samowystarczalny; tworzy pewną swoistą całość i jest całkowicie niezależny, a jedyne zasady, jakim podlega, to zasady fantazji. Natomiast w baśni przestrzeń ma zawsze jakiś bezpośredni związek z realnością, jest zawsze otwarta na rzeczywistość.

Brak jednoznacznych zasad, czy ograniczeń w kreowaniu świata przedstawionego otwiera w utworach fantasy różnorodne możliwości, następują szokujące zestawienia i swobodna gra wyobraźni. Czary i nauka, empiria obok magii stają się pułapką ułatwień, które często prowadzą do myślowej i literacko-artystycznej tandety. Jednak w poetyce utworów fantasy jest coś atrakcyjnego dla odbiorcy, coś, co przyczyniło się do ogromnej popularności tej literatury. Cóż to takiego? Otóż w sposobie opowiadania oraz konstrukcji świata, czytelnik może odnaleźć odbicie własnej świadomości, która jest produktem współczesnej literatury masowej. Fantasy oferuje świat, który ma zabawić, świat łatwy w odbiorze, nie zmuszający nas do myślenia, jeśli tego nie chcemy. Świat sprowadzony do prostych odpowiedników realności, co niejednokrotnie zbliża fantasy do kiczu literackiego i czemu zawdzięcza ona znaczną część swej popularności.

Literaturę fantasy można rozpatrywać na różnych płaszczyznach, pod różnymi względami, różnie klasyfikować i postrzegać. Skorzystam z tej możliwości i na początek podzielę fantasy na dwa typy. Pierwszy typ, to opowieści o bezmyślnych osiłkach, wymachujących mieczami i ratujących roznegliżowane kobiety. Tego typu powieści nie brakuje. Nie brakuje tandety powielającej schemat i nie wnoszącej nic nowego, ani nic wartościowego. Ten typ nazwę fantasy jarmarczną, pisaną dla pieniędzy. Nie jest ona godna większej uwagi, jeśli szukamy czegoś ambitniejszego. Dlatego zajmę się drugim typem, który pozwolę sobie nazwać fantasy ambitną. Według mnie ten typ zapoczątkował Tolkien, a kontynuują między innymi: Andrzej Sapkowski, Ursula LeGuin, Tracy Hickman oraz Margaret Weis. Natomiast William King jest pisarzem z pogranicza obu tych typów.
Mogłabym spróbować rozpatrywać fantasy na płaszczyźnie literackiej i zapytać: „Jakie zabiegi literacko-artystyczne oraz stylistyczne wpłynęły na niezwykłość, a zarazem popularność tej odmiany literatury?” Jednak wolę sięgnąć głębiej i pytam: „Czy literatura fantasy to obraz współczesnego społeczeństwa, czy współczesne chansons de geste?”

Wiele cech fantasy przemawia za tym, że ten stosunkowo nowy gatunek, zwany również niekiedy baśnią dla dorosłych, jest współczesną formą średniowiecznej pieśni o czynach. Współczesną, bo dość odmienną od klasycznego schematu. Mimo iż przestrzeń, w której osadzeni są bohaterowie i wydarzenia, bardzo przypomina średniowiecze, to jednak popełnimy błąd mówiąc, że akcja na przykład „Wiedźmina”, osadzona jest w czasach średniowiecza. Świat ten jest odmienny nie tylko ze względu na występujące w nim mityczne i baśniowe stwory oraz inne niż człowiek rasy inteligentne. Rzeczywistość powieści fantasy umieszczona jest w czasach po za historią człowieka, a więc niemożliwych do określenia. Jest to świat po za światem, Kraina Nigdy-nigdy.

Ale w fantasy nie tylko świat jest inny. Inni są również bohaterowie. Bohaterowie kreowani w chansons de geste, to rycerze bez skazy walczący i umierający za wiarę, ojczyznę, czy dla innego szczytnego celu. Są oni idealni. Postacie przedstawiane w powieściach fantasy są bliższe nam, zwykłym ludziom. Geralt z Rivii, Felix Jager, Frodo Baggins, czy Sam Gamgee, mają swoje przyziemne troski i namiętności. Nie są wolni od wątpliwości i rozterek, a niektórzy z nich nawet nie są odważni, czy bohaterscy i najchętniej nie wychodziliby po za miejsce, w którym żyją, gdyby los ich do tego nie pchnął. Nie są idealni. Są ludzcy i dlatego tak nam bliscy.

Utwory fantasy rzadko kiedy odwołują się do wydarzeń politycznych. Skupiają się raczej na warstwie duchowej. Najczęstszym motywem w powieściach fantasy jest lęk o to, co przyniesie przyszłość. Bohaterowie walczą o to, by ta przyszłość była jak najlepsza. By na świecie zapanował ład i spokój. Chcą wygnać zło, by nareszcie móc spać spokojnie. Jednak wciąż nie są pewni co przyszłość tak naprawdę przyniesie. Jaka ona będzie i czy jej dożyją. Są to również rozterki właściwe współczesnemu człowiekowi.

Fantasy jest niewątpliwie kluczem do innego świata. Świata fantazji, w którym możemy się zanurzyć, by na chwilę zapomnieć o tym co nas trapi. A po za tym? A po za tym jest literaturą dla każdego. Dzięki swojej różnorodności tematów, motywów i ujęć każdy może znaleźć tu coś dla siebie. Coś, co go zafascynuje, bądź zainspiruje, albo po prostu zainteresuje. Fantasy jest chyba najwszechstronniejszym z gatunków, jakie znam i dlatego moim zdaniem jest tak popularna.

Tekst jest skrótem pracy maturalnej Kariny Zielińskiej.

Historia – cz. 4

Nie podobało mu się to. Nie dość, że nie znał tej czarodziejki, to jeszcze miał z nią jechać Bóg wie gdzie. Co do wroga, chyba się domyślał kto nim jest. Ale tak czy siak nie ufał jej. Widać znów nie zadecyduje o swoim losie.

-No więc? Zgadzasz się? Jej delikatny głos niczym melodia rozniósł się po pokoju. Powoli podszedł do niej. Chyba przestraszona odsunęła się pod ścianę. Jednak on podszedł do niej powoli. Zbliżył do niej rękę i dłonią z buławą uniósł broń czarodziejki. Ta szybko wzięła broń i schowała w magicznej próżni, jakby ją składając.
– Zgadzam się jednak. Mam jeden warunek – myśl przyszła nagle jak błyskawica. Nie chciał jej, ale nie mógł się już wycofać. Zauważył w jej oczach błysk, którego nie mógł sprecyzować. Patrzył się jej w oczy szukając w nich oznak strachu lub jakiegoś innego uczucia. Ale nic nie dostrzegł. Pierwszy raz od wielu lat w końcu zobaczył, że ktoś może się go nie bać. Nagle jednak nić porozumienia została zerwana. Opuściła głowę by się zastanowić. Tylko czasami jej błękitne oczy błyszczały zza niesfornych kosmyków, które opadały jej na czoło.
– Jaki?
– Na koniec twojego zadania, dasz wypić mi twoją krew.

Kiedy usłyszała jego warunek naprawdę się przestraszyła. Tu właśnie w tej tawernie naprawdę zaczęła się bać. Doszukiwała się w tym podstępu. Wielokrotnie słyszała o tym, jacy są ludzie podobni temu, który stał przy niej. Teraz w pełnym zakresie czuła jak straszny może być chłód, gdy rozmawia i przebywa z tymi istotami.

Patrzyła w jego dwukolorowe oczy. Jedno – białe – patrzyło na nią łagodnie, prawie z uczuciem. Drugie – ciemne- pochłaniało ją bez reszty. Kusiło i próbowało zaprosić. Z trudem oderwała od jego wzroku swoje oczy. Jego długie czarne włosy świeciły od migotliwego światła księżyca. Były proste aż za ramiona i wydawały się ruchliwe w tym świetle, jakie padało zza okna. A raczej z tego, co z okna zostało. Gdy tak oceniała nieznajomego odniosła wrażenie, że czyta jej w myślach. Ale na szczęście bronił ja amulet ojca, który jaśniał w obecności Istot Cienia. Zauważyła, że Wojownik – jej przyszły ochroniarz – był dość dobrze zbudowany. Szerokie ramiona dawały niegdyś uczucie bezpieczeństwa, silne i jednocześnie delikatne dłonie dawały ukojenie.

Nagle spuściła głowę i skarciła się, że nie powinna była tak myśleć. Westchnęła i odgarnęła kosmyki, które opadły jej na czoło. Szukając w głowie odpowiedzi. Podniosła znów powoli spojrzenie na wojownika.
– Zgadzam się, ale mam pytanie. Czuje tu podstęp, czyżbyś chciał mnie wykorzystać później do swoich celów?
– Nie. Nie kryje nic w zanadrzu. Po prostu przerwałaś mi dzisiaj ucztę, bo zamiast dziewki, którą mieli mi przysłać przyszłaś ty! Więc w zamian chce napić się twojej krwi.
– No ładnie! Rozwiałeś moje wątpliwości. Żebyś nie marnował słów ja zaraz rozwieje twoje. Teraz już pewnie usiadła i nie spuszczała wzroku z Istoty Cienia. Chciała mieć pewność, że jej wszystkie słowa dotrą do słuchacza. Jeszcze raz odgarnęła opadające niesfornie włosy i zaczęła opowiadać historię o niej i jej dziadku.
– Kiedy miałam siedemnaście wiosen do mojego miasta przyjechała dziwna postać zwana przez nas Grabarzem. Na początku nikt do niej się nie zbliżał. Ale z czasem zaczął zdobywać poparcie w naszym mieście niewiadomo jak… I został prawą ręka mojego dziadka. Już wtedy burmistrza. Wtedy zaczęłam go nienawidzić. Pałałam taka nienawiścią, że odmówiłam, gdy miałam wyjść za proponowanego małżonka. Uciekłam do lasu i przyłączyłam się do amazonek. W tym czasie w moim mieście Grabarz wszczął kłótnie między wielkimi rodzinami. Aż do tego by się wybiły. Już wtedy odsuwał mojego dziadka od władzy. Po zdobyciu doświadczenia w zorganizowanej bandzie zbójeckiej amazonek. Postanowiłam iść do szkoły magii, bo w między czasie dowiedziałam się, że w mieście były zamieszki, a nawet plotkowano o rzezi wojska Grabarza. Podobno już wtedy krążyły plotki o zamordowaniu mojego dziadka. Gdy zakończyłam szkolenie w szkole magii, postanowiłam się zemścić na Grabarzu. Ale gdy dojechałam całe miasto było zniszczone, co dziwne nie było żadnych ciał nawet mojego dziadka.. Wtedy poprzysięgłam sobie odnaleźć i zabić Grabarza.

W pokoju zaległa cisza, poczuła jak spadł jej ciężar z serca. Patrzyła nadal w jego oczy szukając w nich błysku zrozumienia. Ale jej myśli błądziły wokół innych kierunków rozmowy. Nie mogła oderwać oczu od ciała słuchacza. Przez jej głowę przelatywały setki myśli, tak, że kręciło się jej w głowie o tym, co mogliby robić.. Ale bała się tego. Tych myśli tak, że serce jej biło szybciej. Tylko umysł podpowiadał jej, by się opanowała się i zapomniała jak najszybciej. Znów spuściła wzrok i nerwowo zaczęła przebierać palcami by zająć czymś myśli.
– Dlaczego chcesz bym ja był twoim ochroniarzem?
Spojrzała na niego i już pewna swego. Odpowiedziała bez wahania.
-Bo Grabarz i twój wróg to jedna osoba! Wiem, bo to sprawdziłam. Zresztą przyda mi się ochroniarz znający naturę i możliwości naszego wroga.
C.D.N.
Wiktor Gdowski

„Za wszelką cenę”

Jak na obecne standardy film dość krótki. I chwała mu za to. Bo chociaż od połowy oglądało mi się suuper, to pierwsza godzinka się trochę dłużyła. Ale nic to, jakiś wstęp przecież musi być. A skoro już wspomniałam o budowie, to podobało mi się wprowadzenie wszechwiedzącego narratora. Oryginalne i niespotykane.

Szczególnie, że był on jednocześnie jednym z głównych bohaterów i to tym najbardziej pozytywnym, do czego grający go aktor (Morgan Freeman) chyba powinien już przywyknąć, bo właśnie z takimi rolami go kojarzę.
Postać Freemana to Scrap – były bokser pracujący i mieszkający aktualnie w siłowni , gdzie pomaga swojemu byłemu trenerowi, Frankie’emu (Clint Eastwood). Ten drugi zawodu nie zmienił, cały czas szuka nowych talentów i ćwiczy przyszłych mistrzów – pięściarzy jednocześnie dbając o ich bezpieczeństwo. Czasem nawet aż za bardzo. To dlatego właśnie opuszcza go Willy (Mike Colter), gwiazda ringu. W trakcie filmu poznajemy także Dangera, który „walczy sercem” i, przede wszystkim, Maggie Fitzgerald (Hilary Swank). Ta trzydziestoletnia kobieta po przejściach ma tylko jedno marzenie. Chce osiągnąć sukces w damskim boksie zawodowym pod okiem trenera, którego sobie wybrała. Problem w tym, że jego nie bardzo cięgnie do trenowania przedstawicielek płci ładniejszej.

Film zaczęłam oglądać nie wiedząc właściwie czego oczekiwać. Słyszałam, że „o bokserach” i już. I zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona. Bo rzeczywiście, zapowiada się dość sztywno. Ot, produkcja dla maniaków walenia po buźce. Już zaczynałam ziewać, kiedy w końcu pojawiła się bohaterka, która cały film rozkręca i zmienia w coś więcej, niż tylko obraz brudnych, spoconych i krwawiących facetów. Zmienia mianowicie w obraz brudnych, spoconych i krwawiących kobiet dodając jeszcze trochę uczucia i uporu. Uczucie jednak inne od tych zwykle spotykanych w kinie. Nikt nie jest szczęśliwie / nieszczęśliwie zakochany, żadne małżeństwo się nie rozpada, wszystko dotyczy zwykłej, najbardziej znanej miłości do bliźniego – rodziców, czy ludzi, którzy nam w życiu pomagają. I to jest niespodzianka numer jeden.

Drugą niespodzianką było dla mnie to, co dzieje się właściwie już pod koniec filmu. Nie takiego zakończenia się spodziewałam. Pomijam fakt, że trochę się przeciągnęło, ale to było naprawdę… coś. Dumna jestem z siebie, że się nie poryczałam, bo… No opisać nie potrafię. Nawet jeśli nie macie czasu na zobaczenie całego filmu, to rzućcie okiem chociaż na ostatnie 40 minut. To po prostu warte jest obejrzenia. I można przy okazji pouczyć się języków obcych dowiadując się co znaczy celtycki zwrot ‘mo cuishle’.

Tak sobie myślę, że napisanie recenzji trzeba było zostawić na następny dzień. Bo za dużo emocji nie bardzo jej chyba służy. Ale termin goni ( 😉 ), a ja bez wylania na papier (nawet ten wirtualny) swojego zdania na temat filmu pewnie bym nie zasnęła gryząc się z myślami. Bo porusza mnóstwo problemów: od samotności starszych ludzi i trudności w spełnianiu swoich marzeń w dzisiejszym świecie przy braku pieniędzy przez wykorzystywanie pracy własnych dzieci aż po tak ostatnio „modną” eutanazję. Jest też trochę o tym, że nie wszystko kręci się wokół pieniędzy i że (o… tu mi się „Zły Mikołaj” przypomina) ludzie się zmieniają. Szczególnie pod wpływem innych.
Iść, oczywiście, warto. Jestem trzy razy na TAK, polecam i wysyłam do kina. Szczególnie, że to tylko dwie godzinki i to spędzone w towarzystwie doborowej ekipy aktorskiej. Więcej takich filmów poproszę!

Ola Bieńko
5 DHS „LEŚNI”

Ps: Recenzja pisana na specjalne życzenie zgłoszone podczas kursu zastępowych starszoharcerskich. Jeśli ktoś ma propozycje co do następnych, proszę się kontaktować. Ja tam wszystko obejrzę.

Bake Rollsy w wersji kinowej (Skarb Narodów)

„Indiana Jones” fajny? Książki Dana Browna fajne? To i Skarb Narodów będzie się podobać. Przygoda, trochę humoru i ciekawe efekty to jest to, co miłośnicy wyżej wymienionych pozycji lubią najbardziej. A że obie nie są mi obojętne, to na film musiałam się wybrać. I przyznam szczerze, że się nie zawiodłam.

Jest główny i pozytywny, ma się rozumieć bohater (Nicolas Cage w roli Benjamina Franklina Gatesa), jest czarny charakter grany przez Seana Beana (czy, jak kto woli, Boromira), jest i wątek miłosny, czyli młoda blondynka w postaci inteligentnej, choć odrobinę rozhisteryzowanej pani archeolog (granej przez Diane Kruger), która, jak łatwo można się domyślić, wkrótce się zakochuje. W całą sprawę zamieszani są także ojciec oraz przyjaciel Bena poszukiwacza legendarnego skarbu, którego tajemnica przekazywana była w jego rodzinie z pokolenia na pokolenie. Swoją drogą trochę jednak dziwi fakt, że wcześniej nikt nie wpadł na pomysł gdzie owo cudo może się znajdować, bo pan Franklin wszystkie związane z nim zagadki rozwiązuje z niewiarygodną wręcz szybkością.

Wspomniałam już o efektach specjalnych, ale napiszę jeszcze raz, bo według mnie są naprawdę godne uwagi. A przynajmniej mam nadzieję, że nie tylko mnie zachwyciły ujęcia w bibliotece. Równie interesująca jest jedna z postaci, a właściwie to, co mówi. Bo może wiedza nie jest mocną stroną tej osoby, ale poczucie humoru na pewno. Ale o kim mowa nie zdradzę. Miejcie chociaż jedną niespodziankę. Albo (łaskawa dzisiaj jestem) nawet dwie, ponieważ zakończenie również zostanie tajemnicą. Powiem tylko, że… podwójnie pieczone. Jak Bake Rollsy .

A teraz krytykujemy. Ambitne kino to nie jest. Oryginalne też na pewno nie. Znów bowiem wracamy do porównania z podwójnie pieczonym pieczywkiem. Nic nowego się tam nie znajdzie każdy fragment był już kiedyś wykorzystany i został po prostu na nowo odgrzany. Co jeszcze? Bohaterowie są zdecydowanie zbyt… bohaterscy i wszystko jakoś za łatwo im przychodzi. No i powiedzmy sobie szczerze twórcy filmu nawet nie zadali sobie trudu, żeby całość wyglądała choć trochę realnie. Bo niby wiadomo, że takie przygody się nie zdarzają, ale film mógłby trochę zadziałać na wyobraźnię. Żeby chciało się po wyjściu z seansu pogrzebać w ziemi i znaleźć nawet te 2 złote.

Ocena ogólna: na rozrywkę intelektualną nie liczcie. Typowa amerykańska produkcja nie wymagająca użycia szarych komórek podczas projekcji. Film po prostu do obejrzenia. Ale w moich oczach wcale nie odbiera mu to wartości, bo rozrywka naprawdę niezła i miejscami potrafi trzymać w napięciu. A Sean Bean naprawdę pasuje do roli „tego złego”.

Ola Bieńko
5 DHS „LEŚNI”