O koszcie nieutraconym

W listopadowym numerze “Przecieku” mogliście przeczytać tekst Oli Kasperskiej o koszcie alternatywnym, w którym autorka pisała o możliwościach, które przechodzą nam koło nosa przez to, że jesteśmy aż tak mocno zaangażowani w harcerstwo. Otóż ja bym chciał napisać o możliwościach, które przechodzą nam koło nosa przez to, że nie wykorzystujemy tego, że jesteśmy aż tak mocno zaangażowani w harcerstwo.


Przykładem niech będzie kurs drużynowych, który właśnie trwa w naszym Hufcu. Jeżeli spojrzy się na taki kurs oczami osoby w niego niezaangażowanej, to zobaczy się coś, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Udział w takim kursie oraz to, co się będzie po kursie robiło może mieć decydujący wpływ na ciąg dalszy naszego, nie tylko harcerskiego, życia.
Tylko czy potrafimy wykorzystać owoce tego kursu?
Otóż. Jeżeli odejmiecie z tego kursu harcerstwo, to okaże się, że taki kurs jest bardzo dobrym kursem menadżerskim. Wystarczy zamienić słowo drużyna na firma, a okaże się, że na zajęciach uczycie się planowania działalności (plan pracy), zarządzania kadrą (praca z radą drużyny i zastępem zastępowych), motywacji pracowników (harcerzy), zarządzania finansami (pozyskiwanie sponsorów, akcje zarobkowe), rachunkowości (książka finansowa). O umiejętnościach organizatorskich i wychowawczych nie wspomnę.


Jeżeli wiedza zdobyta na takim kursie będzie potwierdzona pełnieniem funkcji drużynowego, przybocznego (czy nawet zastępowego) będziecie mogli śmiało powiedzieć, że już dawno przed wejściem w dorosłe życie zdobyliście doświadczenie zawodowe. Czyli coś, co Wasz przyszły pracodawca ceni najbardziej.


Podobnie sprawa się ma z innymi umiejętnościami, które przyswajamy w harcerstwie niejako „przy okazji” codziennej pracy. Wielu Waszych rówieśników musi z zazdrością patrzeć na to, co robicie. Rzeczy, z których nie zdajecie sobie sprawy są obiektem podziwu ludzi, którzy Was otaczają, a nie są w harcerstwo zaangażowani.


Kluczowa jest umiejętność wykorzystywania tych możliwości, jakie daje harcerstwo w taki sposób, żeby to %owało potem w dorosłym, pozaharcerskim życiu. Jeżeli np. do kursu drużynowych podejdziecie jak do nauki prowadzenia drużyny, to zapewne kilka weekendów spędzonych n kursie może być potem zaliczone do czasu straconego na coś, co się potem nie przydaje poza harcerstwem. Jeżeli jednak poszukacie podobnych analogii do prowadzenia drużyny jak to zrobiłem z prowadzeniem firmy, to okaże się, że to były bardzo pożytecznie spędzone dni. I wtedy udział w tym kursie nie będzie kosztem utraconej możliwości spędzenia tego czasu w pożyteczniejszy sposób. To właśnie nieobecność na nim będzie utraconą możliwością – rozwoju własnej osoby.


Wybór należy do Was.


Mirek Grodzki

Autorytety “drugiej kategorii”

Zacznijmy od tego, że myślenie jest czynnością bardzo złożoną, wymagającą dużych nakładów energii i silnej woli. Jeśli jednak podejmiemy ten wysiłek i zdecydujemy się coś przeanalizować przy pomocy naszego mózgu, możemy dojść do bardzo ciekawych wniosków. Ja, pewnego jesiennego wieczoru, do takowych doszłam…


Zastanawiałam się nad autorytetami w naszym życiu, ich rolą, znaczeniem i nad tym, w jaki sposób wpływają na nasze zachowania. Czy są ważne, czy nie? Czy zawsze się nimi kierujemy i co zdecydowało o wyborze takiego, czy innego autorytetu?
 
Pierwszą myślą, która mi się nasunęła, była odpowiedź na ostatnie z powyższych pytań, czyli DLACZEGO ON/ONA??? Oczywiście, dlatego że jest kimś „super”. Posiada niezwykłe umiejętności (oczywiście pozytywne), najczęściej te, których my nie możemy posiąść, mimo usilnych prób, cechy, które bardzo cenimy, a których nam brakuje i oczywiście dokonania, czyli cele, do których w mniejszym lub większym stopniu chcemy dążyć.  


Następną rzeczą, jaką sobie uświadomiłam był fakt, że nie mam jednego autorytetu. Jest ich kilka, podzielonych na dwie „kategorie”. Do pierwszej zaliczam te, które są ideałami, niedoścignionymi wzorami, uosobieniem cech, których nigdy nie uda mi się nabyć lub tych, które uwidaczniają się dopiero w bardzo specyficznych sytuacjach. Żeby zobrazować to „karkołomne zdanie” przedstawię to na przykładzie: Pewien harcerzyk, w zielonym mundurku, uwielbia historię. Zwłaszcza czasy, rycerzy, księżniczek i wielkich bitew. Dodatkowo jeździ konno i jest w bractwie rycerskim. Jednym słowem pasjonat. Jego autorytetem jest XVI-wieczny, wielki dowódca kawalerii. Nie trzeba dużego wysiłku, by stwierdzić, że nasz harcerzyk nigdy nie będzie dowodził konnymi oddziałami, ani nie uratuje królewny, czyli nie dorówna swojemu ideałowi. Oczywiście, można dyskutować, że będzie miał rycerska postawę, będzie się kierował takim czy innym kodeksem, ale jedno nie ulega wątpliwości- XVI-wiecznym rycerzem nie będzie!


W ten sposób doszliśmy do drugiej „kategorii” autorytetów. Do tej zaliczam osoby, które bardzo cenię, ale żyją obok mnie. Mają problemy i z nimi walczą, upadają, a potem wstają, jednym słowem, nie są IDEALNE! Właśnie taką postawa „dają nam możliwość dogonienia” ich. Pokazują, że nawet zwykli ludzie mogą osiągać swoje wymarzone szczyty, że każdy racjonalny cel jest do zrealizowania. Czyli nasz harcerzyk dowódcą nie zostanie, ale może być w przyszłości jakąś „szychą” w swoim bractwie lub zamiłowanym historykiem.


Odnosząc teraz te rozważania do harcerskiego życia, nie ukrywam, że mam swoje „idealne” autorytety. Na pewno w pierwszej kolejności zaliczę do nich Baden-Powella, który zawsze był skarbnicą nowych pomysłów, zawsze miał motywację do dalszego działania, a co najważniejsze od zera wymyślił to, co my harcerze kontynuujemy, czyli Skauting. Wiadomo, że nie doścignę kogoś takiego, bo brak mi tak wielu cech, umiejętności, które posiadał B-P, ale mogą za wszelką cenę starać się rozwijać na drodze wskazanej przez mój idealny autorytet. Mogę go traktować bardziej jak drogowskaz, a nie jak cel. Jak wskazówkę, nie metę!


Natomiast realne zamierzenia na przyszłość wyznaczają mi „Ci Drugiej Kategorii”. To właśnie Oni pokazują mi, że mogę starać się, by moja praca w ZHP-ie była cegiełką budującą coraz lepsza organizację, bym moje pozytywne cechy wykorzystywała w najlepszy z możliwych sposobów i walczyła ze swoimi słabościami. Są wzorem i motywacją, mimo, że są to (pozornie) zwykli ludzie, których znam, Ci, którzy są drużynowymi i przybocznymi działających drużyn, ludzie, którym „się chce”.
Uważam, że takie autorytety powinniśmy wybierać i stawiać sobie za cele, te, które możemy osiągnąć, bo to one w dużo większym stopniu motywują nas do działania…


Marysia Lipińska

W poszukiwaniu Ducha

Dziś widziałem słowika. Widziałem i… słyszałem. Słowik to taki ptak którego trzeba słuchać. Widząc go można jedynie stwierdzić: cóż jeszcze jedno stworzenie Boże… ale słuchając i słysząc…

Oczywiście są ludzie dla których ptasie trele nic nie znaczą, są po prostu przeszkadzającym hałasem. Jednak ten, kto naprawdę się wsłucha, usłyszy pieśń wiosny, pieśń budzącej się z zimowego odrętwienia przyrody. Jeśli do tego dojdzie jeszcze doświadczenie to w śpiewie tym usłyszy już tchnienie rozgrzanej ziemi. Słowik, jeśli mu nie przeszkadzać, będzie snuł swą opowieść będącą zapowiedzią cudownego życia jakie będzie wiódł wkrótce. Podobnie jest z ludźmi. Raz na jakiś czas pojawia się wśród nas Człowiek Który Wie.


Czasem człowiek ten odczuwa w sobie przemożną potrzebę przekazania innym ludziom swej wiedzy. Potrzeba ta, zrazu ukryta, rośnie z czasem. Wzrasta ona wraz z człowiekiem. Wędruje z nim po polach i łąkach, pływa kajakiem po jeziorach wśród pięknych wschodów i zachodów słońca. I rośnie. Piękno otaczającego człowieka świata jest jej pożywką, swoistymi „drożdżami” dzięki którym rośnie. W przypadku pewnego człowieka największą chyba pożywką były nasze góry. Zwłaszcza wśród nich rosła potrzeba mówienia innym. Potrzeba bycia przewodnikiem w ludzkiej wędrówce na górę poznania. Wzrastał Człowiek z czasem, stawał się coraz większy. Jego mądrość była zauważana nie tylko przez najbliższych Mu, lecz także przez coraz większe rzesze ludzi. Stawał się Autorytetem.


Człowiek ten śpiewał swą pieśń coraz piękniej, śpiewał dla tych którzy słuchali i dla tych którzy woleli inne pieśni. Czas płynął, a Człowiek śpiewał swą pieśń coraz pewniej i coraz głośniej. Aż w końcu słało się. Inni śpiewacy uznali, że właśnie On ma w sobie Ducha najpiękniejszego i najmocniejszego ze wszystkich. I od tej pory Przewodnik mógł śpiewać dla wszystkich. Pomimo, że byli tacy którzy chcieli zagłuszyć Jego głos, ha gamonie wynajęli nawet kłusownika, Jego głosu nie dało się stłumić, a Duch czuwający nad Nim pozwolił mu ujść sprzed łap zbrodniarza. Choć zraniony, wkrótce ozdrowiał i ze zdwojoną siłą kontynuował swą misję. 


Czas płynął jednak nieubłaganie urywając wciąż minuty i godziny z Jego życia. Lecz co dziwnym jest, głos jego choć wydawał się słabszy miał wciąż większą moc, moc zapadania w ludzkie dusze. Gdy śpiew stawał się problemem – pisał. Pisał przewodniki. Pisał je dla tych którzy słyszeli Jego śpiew, ale również dla tych którym nie było dane tego dostąpić. Pisał je również z myślą o potomnych którzy pojawią się gdy Jego już nie stanie. Aż pewnego dnia, w zimny wiosenny wieczór, zamilkł śpiew.
Człowiek odszedł… Wszyscy którzy do tej pory słuchali zatrzymali się w zadumie.


Nadszedł ranek po nieprzespanej nocy, nocy żalu i zadumy, nocy niepewności i łez. Właściwie to nim słońce wstało już było słychać dźwięk. Pierwej pojedynczy z czasem dołączyły inne, to … słowiki. Słowiki obudziły słońce które wzeszło, i dziwna rzecz, znana nam pieśń Przewodnika wzeszła razem ze słońcem, pojawiła się w słowiczych trelach budząc oddźwięk w naszych duszach. Z pierwszymi promykami słońca umykał z nich mrok i chłód. I przyszło zrozumienie. Zrozumienie, że teraz gdy Jego zabrakło my jesteśmy przewodnikami. Mamy wielką księgę przyrody w której zapisane jest wszystko. Mamy Jego wskazówki, mamy nasze Prawo i Przyrzeczenie. Mamy siebie, leśną mądrość spisaną na kartach dziennika, mamy o wiele więcej więc na cóż czekać ? Tak Duch został zauważony. Duch ten wzrasta w nas od zawsze, wzrasta szczególnie mocno podczas gdy jesteśmy rzuceni „na pola, do lasów, na jeziora, by tam w codziennym trudzie hartować swe dusze”. Rośnie gdy patrząc zaczynamy widzieć i słyszeć. Słyszeć jak Pan do nas mówi w śpiewie słowików i grzmocie błyskawic pokazując nam wielkość wszechświata migotaniem rojów gwiazd. Doświadczając nas cudem w którym uczestniczymy widząc narodziny dziecka i wreszcie czując Jego dotyk w muśnięciu motylich skrzydeł. Wszystkie te rzeczy czynią nas ludźmi świadomymi i silnymi duchem.  Tym duchem który umacniając nas w przyrzeczeniowym postanowieniu przestrzegania 10 praw zmienia oblicze ziemi, tej ziemi.


Janusz Sikorski, Tychy 03-04-2005

Widmo Kaczyzmu krąży po Polsce

Widmo krąży po Polsce, widmo kaczyzmu…”. Tą parafrazą inwokacji do Manifestu Komunistycznego Karola Marksa i Fryderyka Engelsa posłanka, wiceprzewodnicząca SLD, Joanna Senyszyn rozpoczęła swoja wypowiedź w jednym z programów telewizyjnych.


Pozwólcie, że przypomnę. Widmem krążącym po XIX – wiecznej Europie było widmo komunizmu. Systemu, który zostawił po sobie dziesiątki milionów trupów od Rosji po Gwatemalę. Wystarczy wziąć do ręki „Czarną księgę komunizmu”.  Obraz, który wyłania się z Czarnej księgi…, całkowicie usprawiedliwia jej tytuł. Według ustaleń dokonanych przez autorów liczba ofiar sięga 100 mln! Oczywiście wiele zależy od kryteriów, które się przyjmie: w powyższej liczbie ponad połowę stanowiły ofiary głodów wywołanych politycznymi decyzjami władz (kolektywizacja, „rozkułaczanie”, ” wielki skok”). A wyobrażenie o tych wielkościach zależy od proporcji demograficznych: 65 mln Chińczyków to „mniej” niż 2 mln mieszkańców Kambodży – w pierwszym przypadku to „zaledwie” 1/20, w drugim 1/4 ludności.


Nawet gdyby przyjąć kryteria zawężające i uwzględnić tylko straconych (jawnie i skrycie), zabitych w czasie akcji pacyfikacyjnych, zmarłych w czasie śledztwa, w więzieniach, obozach czy podczas masowych deportacji, liczba ofiar przekracza 40 mln. To tak jakby wymazać z listy żywych wszystkich mieszkańców dzisiejszej Polski i jeszcze dodać mieszkańców małego kraju. To więcej niż straty, które przyniosła II wojna światowa, najbardziej krwawa w dziejach ludzkości i toczona na największym obszarze. A przecież pamiętać trzeba o tych, którzy zostali kalekami, i cierpieniach tych, którzy wyszli cało. Tak czy inaczej: nieprawdopodobny koszmar, prawdziwe morze, ocean cały, zbrodni.


Jak wielkie musi być przerażenie Pani posłanki i wielu jej podobnych  działaczy tzw. lewicy, zarówno politycznej jak i intelektualnej, że oto nastały rządy „braci Kaczyńskich”.


Towarzyszą jej inni. Pan poseł Jan Maria  Rokita roztoczył wizję aresztowań o piątej nad ranem, pan poseł Daniel Tusk jest przerażony „próbą opanowania mediów publicznych”, jak nazywa starania o odpartyjnienie tychże mediów, itd., itp. A tymczasem minister obrony narodowej Radek Sikorki odtajnia dokumenty Układu Warszawskiego, zakładające m.in., że w wyniku działań trzeciej wojny światowej rozpętanej przez ZSRR zginą dwa miliony Polaków,  Instytut Pamięci Narodowej ukazuje coraz dobitniej prawdę o PRL, prawdę o sobie zmuszony jest wysłuchiwać Wojciech Jaruzelski. W coraz większych opałach jest „grupa trzymająca władzę”, a człowiek, który od Leszka Millera usłyszał „pan jest zerem panie Ziobro” jest ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym. I tu jest powód wielkiego przerażenia naszej „elity rozumu i nowoczesności europejskiej” i dotychczasowej władzy, że Czwarta Rzeczpospolita nie będzie bezwolnym narzędziem w rękach układu okrągłostołowego, a władze przejmą  MOHEROWE BERETY podjudzane przez herszta Rydzyka z bandy Radia Maryja.


Nasza lewica nie mogąc spełnić swoich obietnic wyborczych składanych zarówno przez jej czołowego przedstawiciela Aleksandra Kwaśniewskiego, jak Leszka Millera i im podobnych populistów i demagogów, wpadła na pomysł pomocy środowiskom homoseksualnym. Kiedy piszę te słowa, w całym kraju rozlega się  wezwanie do  manifestacji kochających inaczej, wspieranych przez naszych „intelektualistów” i „ europejczyków”, a  PiS notuje 43% poparcia.


Cześć! Idę kupić moherowy beret!
Wasza, jeszcze bez beretu Biała Sowa!


P.S. Z  ostatniej chwili!
Decyzję o zakazie manifestowania w Poznaniu wydał Prezydent Poznania z Platformy Obywatelskiej, a zatwierdził Wojewoda Poznański z SLD!!!???


Policjanci wykonali rozkaz!
O co tu chodzi? Czyżby kolejna prowokacja w celu zohydzenia PiS-u?


Dzisiaj, 27-go listopada 2005 oglądałem W TV transparent niesiony przez „OBROŃCÓW DEMOKRACJI”: Dobry, lepszy, najlepszy: FRANCO, PINOCHET, KACZYŃSKI.
NO COMMENTS!  BEZ KOMENTARZY!


Biała Sowa

i’m hatin’ it

Koleżanka podsunęła mi pomysł, aby opowiedzieć swoje niedawne doświadczenia związane z McDonald’s Polska Sp. z.o.o. Artykuł będzie raczej ku przestrodze i proszę nie iść w moje ślady.


Wszystko zaczęło się bardzo miło i przyjemnie. Nic nie zwiastowało koszmaru, który miał niebawem nastąpić. Zaraz po tym jak załatwiłem wszystkie formalności związane ze szkołą, postanowiłem znaleźć pracę, co by nie obciążać zbytnio kieszeni rodziców. Nie wiele myśląc – bo tak najłatwiej – poszedłem do Centrum Pracy McDonald’s z siedzibą gdzieś na Al. Jerozolimskich. Siedziały tam oczywiście przesympatyczne, bezgranicznie miłe i  uśmiechnięte od ucha do ucha panie. Słodycz biła na 10 metrów. Usiadłem, powiedziałem, że chciałbym pracować w McDonald’s, panie na to, że oczywiście, że nie ma problemu, spytały o zainteresowania, przydzieliły mnie do restauracji „Sezam” (róg Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej), powiedziały, że musze wyrobić sobie Książeczkę Zdrowia do celów sanitarno-epidemiologicznych – pieniążki oczywiście zwróci McDonald’s. Stawka godzinowa: 7, 50 zł (brutto oczywiście). Poczęstowałem się mini – cukiereczkami i wyszedłem zadowolony z myślą, że jestem samodzielnym, młodym człowiekiem.


Kiedy już miałem książeczkę, umówiłem się na podpisanie umowy w przyszłym miejscu pracy. Zanim złożyłem podpis, przez ponad półtorej godziny musiałem się zapoznawać z zasadami BHP, kodeksem pracy McDonald’s, prawami obowiązującymi w restauracji itd. Zawarcie umowy nastąpiło 17.10.2005 r., pracowałem w wymiarze 1 etatu we wtorki, środy i czwartki, średnio 8 godzin dziennie.


Pierwszy dzień pracy zaczął się od oprowadzenia po całym dobytku. Pokazania, co, gdzie i dlaczego. Później odbyć się miało szkolenie na jednym ze stanowisk. W udziale przypaść mi mogło stanowisko na grillu – stanowisko, które wydaje się najbardziej hard-core’owe – polega na staniu przy ogromnym, gorącym blacie i smażeniu non-stop kotletów i przygotowywaniu waszych ulubionych hambuxów i innych kanapek w tempie przekraczającym możliwości przeciętnego człowieka. Kolejne stanowisko, to tzw. smażone, czyli smażenie w wielkich frytkownicach wszelkich produktów związanych z kurczakiem: nuggetsów, skrzydełek i kotletów do McChickena oraz McPremiera jak również robienie dwóch rodzajów kanapek, sałatek i jogurtów. Pracą najspokojniejszą wydawała się praca na serwisie, czyli przy kasie – mnie niestety nie dane było tam pracować. Ostatni rodzaj pracy, to praca na sali: zbieranie tacek, przecieranie stolików, mopowanie podłogi, wymienianie koszy na śmieci. Ostatecznie przeszkolono mnie na smażonych i tam najczęściej pracowałem.


Całe, to smażenie nie wydawało się takie straszne, gdy stałem ze szkolącym mnie instruktorem. Jednak kolejny dzień pokazał jak wygląda prawdziwa praca w McDonald’s. Zdany na samego siebie, pozostawiony na łaskę i niełaskę smażyłem setki nuggets’ów i skrzydełek, przyrządzałem McChickeny, sałatki szefa i sałatki z kurą, co chwila słysząc: Co z tymi czykenami!?, Gdzie te skrzydełka!?, Szybciej z tymi premierami!?, Nagetsy idą!?. Co jakiś czas dostając ostrą reprymendę od szefa kuchni, że kładę za dużo sałaty, że sos ma być centralnie, że coś tam… I tak przez osiem godzin z półgodzinną przerwą.
Mniej wyczerpująca psychicznie była praca na sali. Jednak po ośmiu godzinach biegania w tę i z powrotem, na dół i na górę z tackami lub bez nich, nie miałem siły na nic. W myślach błagałem tylko, żeby nie kazali mi stać przy grillu. Ale jednak…stało się. Na szczęście moja niechęć i nieporadność zwyciężyła i odesłali mnie z powrotem do smażenia kurczaków.


Jako pracownik McDonald’s niestety nie miałem jedzenia za darmo, a jedynie zniżkę, na co poniektóre kanapki, lody i frytki. Jedyne, co miałem za darmo, to picie i niemiłą, nerwową atmosferę. W końcu doszło do tego, że pewnej nocy przyśniła mi się praca. I nie był to miły sen. Raczej był to koszmar. Obudziłem się zlany potem, szczęśliwy, że już po wszystkim. Po minucie uświadomiłem sobie, że wcale nie jest po wszystkim…Ja tam naprawdę pracuję!


Rozmawiając z tamtejszymi pracownikami coś zrozumiałem: McDonald’s to pułapka! Ludzie, którzy tam pracują po prostu nie mają ani czasu, ani tym bardziej siły żeby znaleźć coś innego. Po jakichś dwóch tygodniach poprosiłem o rozwiązanie umowy o pracę za wypowiedzeniem przez pracownika (art. 30 § 1 p. 2 K. p.), które trwało kolejne 14 dni.
Chciałbym przy okazji zdementować plotki o nieprzestrzeganiu higieny i rzekomych niespodziankach w jedzeniu. Higiena stoi na naprawdę wysokim poziomie i o żadnych niespodziankowych shake’ach nie ma mowy.


Reasumując praca w McDonald’s, to niewyobrażalna harówa za ok. 5 zł/h wśród ludzi, którzy zbyt poważnie traktują przyrządzanie hamburgerów, lubiących się wyżywać (oczywiście są miłe wyjątki) na nowych pracownikach. Ze swojej strony absolutnie nie polecam. Przypominam tylko, że jestem całkowicie subiektywny i może znajdą się wśród was tacy, którym takie warunki by odpowiadały.


Paweł Iwiński

Zza stosu chusteczek

W dzisiejszym świecie trudno być kimś, jeśli nie daje się z siebie wszystkiego. Dlatego biegniemy przez życie, szarpiemy się z codziennością, robimy wszystko żeby wyrwać dla siebie jak najwięcej. Te spokojne czasy, gdy przez życie można było przejść spacerkiem, albo przynajmniej przystanąć i zadumać się nad refleksem świetlnym w kropli rosy, gdy cieszyły nas rzeczy małe, minęły bezpowrotnie. Czy aby na pewno?


Każdy z nasz gdzieś się uczy, czy pracuje. Chcemy być najlepsi, a przynajmniej na tyle dobrzy, by nie być gorszymi od innych. Biegniemy przez życie nie oglądając się za siebie, bo nauczyli nas, że życie, to wyścig szczurów. Od najmłodszych lat nas do tego wyścigu przygotowują. Ilu z nas potrafi teraz tak po prostu przystanąć, rozejrzeć się i powiedzieć: „Boże! Jak tu pięknie! Dokąd ja tak pędzę?!” Chyba bardzo nie wielu. Za bardzo pochłania nas szkoła, uczelnia czy praca. Codzienne obowiązki przytłaczają nas i zawężają nasze pole widzenia (nie tylko to fizyczne).


“Live as if you were to die tommorow.
Learn as if you were to live forever.”
Mahatma Gandhi


Sama złapałam się na tym, że nie potrafię już oddzielić czasu na naukę od czasu na życie i wszystko, co powinno się w nim zawierać po za pracą i nauką. Zatracamy się w tym naszym codziennym pędzie i gubimy wiele cennych chwil i nie tylko, w tym nasze życie. Czasami choroba (nie koniecznie ciężka), czasami coś innego, sprawia, że się opamiętujemy. Zwalniamy tempa i zaczynamy żyć. Czasami jednak jest już za późno. Opamiętujemy się już po ostatniej chwili, a wtedy jest już za późno. Tracimy wszystko i to nie odwołalnie.
O ileż piękniejsze byłoby nasze życie, gdybyśmy wychodząc rano z domu, zwrócili uwagę jak pięknie wygląda krzak przysypany śniegiem, czy że drzewa wcale nie są nagie i ponure, ale że są pokryte białym puchem skrzącym się w słońcu, zamiast narzekać, że znowu jest ślisko i od rana psuć sobie dzień. Albo czy nie warto pójść jesienią do parku, popatrzeć na kolorowe liście na drzewach, poobserwować buszujące wiewiórki i poszurać nogami w opadłych liściach (i zostawcie tą gazetę! nie przyszliście tu czytać o sytuacji gospodarczej czy politycznej w kraju i na świecie! no zostawcie, ona nie ucieknie!)? Spotkajcie się z przyjacielem. (Nie, nie z kumplami od piwa, czy koleżankami od plotek. Przyjaciel to ten, z którym rozmawiasz tak naprawdę szczerze.) Powspominajcie razem dawne czasy, oderwijcie się od codzienności. Przypomnijcie sobie jak to było kiedyś, kiedy byliście mali. Porozmawiajcie o swoich marzeniach. Tych spełnionych i tych czekających na spełnienie i tych, które nigdy się nie spełnią, ale które i tak warto mieć. Przypomnijcie sobie, jakie życie jest piękne i jak to jest żyć.


Pozdrawiam z za stosu chusteczek.


Karina Zielińska

To sleep or not to sleep?

– that’s the question


Z czysto biologicznego punktu widzenia sen „jest odwracalnym stanem nieświadomości, który charakteryzuje się obniżoną aktywnością kory mózgowej. (…) Potrzeba snu należy do podstawowych potrzeb biologicznych ustroju, dlatego też po dłuższym okresie czuwania i aktywności, nawet w absorbujących uwagę okolicznościach, daremnie próbujemy przezwyciężyć uczucie senności i prędzej czy później, lecz nieuchronnie zapadamy w sen.” Tak brzmi definicja snu z „Biologii” Villee’go.


Chciałabym jednak temat jeszcze odrobinę rozwinąć… Wydawać się może, że skoro ciało śpi, to mózg też. W rzeczywistości jednak, istnieje taki stan podczas snu, kiedy nasz mózg przejawia niezwykłą aktywność. Należy jednak zacząć od podziału snu na dwie szczególne fazy: fazę wolnofalowego snu (SEM lub Non-REM), wolnych ruchów gałek ocznych (Slow Eyes Movement) zajmującą około 76 – 80% snu oraz fazę snu paradoksalnego (REM), szybkich ruchów gałek ocznych (Rapid Eyes Movement). Podczas snu wolnofalowego nasz organizm wypoczywa, by na chwilę znów uaktywnić się podczas trwania snu paradoksalnego. To właśnie w fazie REM mózg jest szczególnie aktywny. Jest to niezwykły element naszego nocnego życia. Podczas jego trwania świadomość jest wyłączona, a mimo to łatwo się z tego snu wybudzić, (ponieważ mózg w tym czasie bardzo aktywnie pracuje poza naszą świadomością). Kiedy już się wybudzimy, pamiętamy to, co się nam przed chwilą śniło. Dlatego REM nazywany jest też snem z marzeniami sennymi. Poza tym towarzyszy mu całkowite zwiotczenie mięśni, a co najciekawsze w trakcie REM nie działa ośrodek termoregulacji organizmu, innymi słowy przestajemy reagować na zmiany temperatury otoczenia. Można nas wynieść na mróz i nawet nie dostaniemy gęsiej skórki!!!
W czasie snu nasz organizm regeneruje swoje siły, wypoczywa, trawi to, co pochłonęliśmy minionego dnia/wieczoru z zapałem oraz załatwia mnóstwo innych spraw nie cierpiących zwłoki np. regeneracji funkcji psychicznych! Jak jednak trzeba się postarać, aby po przebudzeniu lub pobudce z mała pomocą znienawidzonego przez nas sygnału alarmowego czuć się jak po przebiegnięciu maratonu?! Hmmm…
Zamiast ciepłych myśli o nadchodzącym dniu, zaczynamy się zastanawiać któż ów maraton wygrał…? Szkoda byłoby, bowiem tego wysiłku, tylu lat ćwiczeń… Ej, zresztą, o czym ja mówię…?! Brak snu albo sen krótki, płytki i męczący to są dopiero wrogowie nie do pokonania! Co zrobić, bowiem w momencie, kiedy przesypiamy odpowiednią ilość czasu, lecz nadal czujemy się jak ledwo wyjęci z pralki nastawionej na wirowanie? Ciężkie powieki, ciężka jak ołów głowa, ociężały krok. Organizm wzywa, żąda poddania się grawitacji, rzucenia się na najbliższą płaską powierzchnię. Nie musi być ona nawet miękka… W takim razie: „Budzikom śmierć”! Tymczasem, co byśmy zrobili bez budzików? Toż to byłaby jedna wielka katastrofa!!! Gdyby ludzie spali tyle, ile powinni, szkoły nie miałyby sensu, nie mówiąc już o tym, kto zarabiałby na nas pieniądze… Chyba cierpiący na bezsenność! Kto w dzisiejszych czasach tak naprawdę się wysypia…? Problem niedoboru snu jest coraz częstszy i coraz bardziej fatalny w skutkach. Niedługo całe miasta będą wypełnione po brzegi „bezmózgimi zombe”… Niewyspany człowiek nie myśli jak należy, nie je tak, jak powinien, nie mówiąc już o tym, że jest także nieprzyjazny dla otoczenia (tak jest w większości wypadków) lub po prostu dla niego nieobecny (zasypia gdzieś w kącie lub na stojąco w kolejce po bułki do sklepu)… Długo trwający brak snu powoduje rozdrażnienie, agresję, pogorszenie wszelkich wyników testów, czyli dramatyczny wzrost ilości popełnianych błędów, utrudnienia w skupianiu równowagi. Przyczynia się także do problemów zdrowotnych takich jak zaburzenia pracy serca, czy upośledzenie aktywności układu immunologicznego. Z tego wynika, że każda utracona godzina snu prędzej czy później zaowocuje szeregiem negatywnych skutków! Godzina…


Co się dzieje jednak, gdy tych jednostek czasu w ciągu doby tracimy więcej? Albo lepiej: Kiedy ich nie tracimy, bo wcale nie zasypiamy?! Zdecydowanie cykl 48-godzinny nie jest zdrowy, ani przyjemny… Nieodzownym wynikiem braku snu jest… Senność! A tak na poważnie: dreszcze, na przemian ciepłe i zimne, otępienie intelektualne jak i emocjonalne, poczucie „wyprania” – jest się ociężałym (z kolei jak nie odwirowane jeans’y nasiąknięte wodą) i najlepiej by się po prostu położyło… Gorzej jednak, kiedy takiej możliwości nie mamy, kiedy ktoś lub coś po jakiejś obfitej we wrażenia nocy każe nam wytężać mózg i pracować! Ooo… Bunt! I jak tu być aktywnym?! Takie rzeczy są możliwe tylko ona filmach, gdzie głównemu bohaterowi raczej nie zdarza się sypiać i jakoś nie sprawia mu to większych kłopotów… Nadal jest rześki i z wielką gracją i swobodą koordynuje swoje ruchy, czego nie można powiedzieć o postawionego na drugiej szali człowieka niewyspanego…


No i co w związku? Co zrobić, kiedy jest się wiecznie niewyspanym? Abstrahując od wielce ambitnych porad typu: należy się po prostu wyspać, czy tych z jeszcze niższej półki zahaczających o dowcip w stylu „nie spać, zwiedzać”, nie umiem odpowiedzieć na to pytanie… Nie nazywam się Ewa Nowak i nie prowadzę „Kącika Porad”. Wiem natomiast, co to znaczy „zarwać noc” i jak sobie z tym radzić! Na minionym kursie drużynowych i przybocznych tak dobrze się bawiłam, że nie zauważyłam, kiedy dzień zamienił się w noc i kiedy noc szybciutko znowu stała się dniem… Zrozumiałam jednak, że jedyna chwila na odpoczynek minęła mi jak z bicza strzelił. Postanowiłam, więc nie poddawać się i nie zasnąć na zajęciach… Kawa to chyba jakiś „chwyt marketingowy”… Kto powiedział, że działa?! Póki się rozmawia, chodzi, tańczy… sama nie wiem co jeszcze, to da się wytrzymać, ale wystarczy usiąść na chwilę, by zrozumieć, że sen dopadł nas w swoje szpony…! Znaleźć sobie zajęcie – autentycznie niezawodny sposób! Szkoda tylko, że na krótką chwilę… Reasumując. Sen – zjawisko niebywale potrzebne. Jakość samego snu zależy od trybu naszego życia, częstotliwości i jakości spożywanych posiłków, warunków spania oraz naszego wieku. Skutki niedoboru snu, jak każdy wie z własnego doświadczenia, są tragiczne… Brak snu (lub sen kiepskiej jakości) – to nasz wróg!!! Bezsprzecznie i bezapelacyjnie! Jak z nim walczyć? Proponuję poduszką i kołdrą w bawełnianej zbroi w modne w tym sezonie kwiatki.


Daria Ładna

Moje typy pociągowe

Coraz więcej w Internecie lokalnych stron. Na jednej z nich można było znaleźć post na forum, który przytaczam w całości. Jest to zapis obserwacji poczynionych podczas podróżowania pociągiem. Ciekawy jestem czy ktoś z Was rozpozna wśród opisanych typów siebie…

Uczeń/licealista – zazwyczaj występuje stadnie. Typ damsko-męski rozwalający się bezpardonowo na siedzeniach, w życiu nie ustąpi miejsca starszej osobie. Przebywa czasem na pomostach ćmiąc papierosy i wysyłając esemesy do poznanych przypadkiem przedstawicieli płci przeciwnej. Często dyskutuje z innymi osobnikami tego typu o melanżach, zajebistych kawałkach ściągniętych z netu albo po prostu odrabia pracę domową. Ubiór: od rastafariańskich czapeczek, dredów i glanów do szerokich spodni, bluz Lonsdale i butów vansów. Generalnie niegroźny, czasem podpala pociągi.


Student – ubiór podobnie jak u ucznia w szerokiej gamie, jednak elementem charakterystycznym bywa u studenta rozciągnięty studencki sweter (najlepiej w kolorze czarnym). Często ma długie włosy i posępne spojrzenie. Nie występuje w grupach jak uczeń; to bardziej indywidualista. Czyta książki albo ambitna prasę. Kiedy jednak się spotka z drugim zaprzyjaźnionym typem studenckim, najczęściej rozmawiają o porypanych wykładowcach, ćwiczeniowcach, sesji niezaliczonej oraz odjechanych imprezach w akademiku na Kickiego. Częściej niż u ucznia występuje u niego atrybut walkmana. Typ wybitnie pokojowy.



Więcej zdjęc…

Mecenas/ekonomista – typ niegroźny, zindywidualizowany. Grupę dla niego mogą stanowić wyłącznie żony, kochanki mecenaski/ ekonomistki, ewentualnie koledzy z branży. Jedzie do pracy i pracuje. Czyta żółte strony Rzepy albo Financial Times, czasem anglojęzyczną literaturę fachową. Telefon komórkowy nie jest szpanem, tak jak u ucznia; ten typ prędzej wyjmie na kolanka laptopa i trochę sobie postuka wysyłając maile via komórka (użycie ma swój cel racjonalny). Typ okresowy – w pociągu dorwać go można wyłącznie w porannym i popołudniowym szczycie. Żelaznodrożny środek transportu wybiera tylko ze względu na korki. W garażu ma przecież wypasioną skodę fabię.


Inżynier – ubiór standardowy, jak w służbach milicyjnych: spodnie dżinsy denimowe, kurtka parka w kolorze oliwkowym, beret albo czapka z daszkiem. korzysta z wody toaletowej Wars (Pollena Warszawa). Człowiek korpulentny, uprzejmy, chętnie pomaga podróżnym. Zna na pamięć rozkład jazdy, zawsze można się go spytać, do jakiej stacji dojeżdżamy; rozpoznaje aktualną lokalizacje pociągu po stukocie kół, a jeździ już do roboty ze 20 lat. Czyta najczęściej SuperExpress albo Fakt (czasem Nasz Dziennik). Pani inżynier natomiast liczy anteny satelitarne na trasie.


Pielęgniarka – kobieta w wieku średnim, ubrana ciepło, ale w pełnej tęczy barw. Niedomyte paznokcie z warstwą dawno startego lakieru i buty skórzane ze stadionu. Rozmawia z koleżankami o pracy i przekrętach dyrektora szpitala. Częściej jednak nie rozmawia, tylko śpi z otwarta buzią regenerując się po wyczerpującym dyżurze. Najbardziej okupowane przez ten typ stacje to Międzylesie i Anin.


Kolejarz – poznasz go po zapachu przetrawionego alkoholu i czosnku. Ubiór kolejarza stanowią: buty skórzane ocieplane ze stadionu, spodnie materiałowe na kancik dawno kancika pozbawione (albo dżinsy zaprasowane na kancik), sweter turecki typu „team boys”, obowiązkowa czapka (model dowolny)oraz kurtka skórzana tzw. cinkciara. Fizys, zmaltretowany przez żonę, kolegów z pracy, alkohol i fajki marki fajrant, zdobi często dwudniowa szczecina. Bywa, że kolejarz jedzie ubrany w służbowy mundur i kurtkę z misiem, standardowo (jak na kolejarza przystało) wymięte i poplamione. Wsiada najczęściej na Olszynce Grochowskiej i kieruje się do tzw. służbówki, gdzie w gronie towarzyszy tego samego typu poddaje się rozrywkom klasy karty, wódeczka i zagrycha (od ostatniej dekady wódeczka przegrywa z tanim piwem). Najbardziej nie cierpi kolesi z Renomy i Żydów.


Grzybiarz – typ zbliżony do kolejarza w stroju cywilnym, jadący pociągiem o 5.20 na grzyby pod Chrosnę. W przeciwieństwie do kojejarza woli przebywać samotnie. Charakteryzuje się pokorną postawa przy wysiadaniu i zawsze ma wykupiony bilet powrotny. Występuje okresowo w sezonie urlopowym w pociągach kończących bieg w Pilawie.


Dresiarz – tu nic w sferze ubioru nie trzeba tłumaczyć. Osobnik wybitnie agresywny o standardowym zasobie słownictwa: „skąd jesteś” „wyskakuj z hajsu”. Dresiarze permanentnie przebywają w służbówkach oraz okupują pomosty, z których na postojach filują na kanarów i potencjalne ofiary. Lubią też ubikacje, które służą im do przetrząsania zrabowanych torebek damskich i portfeli; czasem dzwonią z nich dla niepoznaki po kumpli. Jest to typ nocny lub wieczorny, występujący stadnie. W pojedynkę starają się być niewidoczni. W przedziałach innych niż służbowe dresiarze pojawiają się przechodząc zamaszystym krokiem dla zbadania terenu potencjalnych działań operacyjnych. Często bywa, że dresiarz okazuje się kanarem z Renomy.


Typu autobusowe są zbliżone do pociągowych. jest jednak jeden typ autobusowy, który ewidentnie mnie wkurza, ze względu na zagęszczenie miejsca w autobusie. Ten typ to:


Puszkarz – osobnik będący krzyżówką kolejarza, dresiarza i ucznia. Pod względem ubioru można go zaliczyć do powyższych kategorii ze 100% pewnością. Cecha charakterystyczną jest manewr natychmiastowego przejścia na tył autobusu i otwarcia puszki z piwem. Mało go obchodzi wysokie prawdopodobieństwo wylania zawartości piwa innym pasażerom za kołnierz. Fetor browarny, jaki rozlewa się natychmiast po pojeździe, jest nie do wytrzymania zważywszy na gatunek spożywanego przez puszkarza piwa. Do tego dochodzą wydechy skiepowanej tuż przed wejściem do autobusu fajki typu męskie oraz odór niemytych od pół roku zębów. Na uwagę pod jego adresem, że w miejscu publicznym picie alkoholu jest zabronione, ma przygotowana standardowa odpowiedź: „sp…dalaj!”. Po zakończeniu konsumpcji najczęściej otwiera kolejna puszkę a tuz przed przystankiem swojego przeznaczenia pozbywa się opakowań rzutem na podłogę.


Chiste@


Więcej na http://forum.gazeta.pl/forum/71,1.html?f=15342

Projekt: “Życie z sensem”

NAZWA PROJEKTU: Życie z sensem


STOPIEŃ TRUDNOŚCI: Trudny


Hmm, trudne zadanie. Zleceniodawca jednak stawia je przed każdym. Nawet nie pyta, czy chcemy brać udział w projekcie. Płaci sowicie, w trakcie i po wykonaniu zadania.


CELE PROJEKTU:
– Osiągnąć dodatni wynik w bilansie na zakończenie projektu
– Wykorzystać, na miarę swoich możliwości każdą minutę trwania projektu
– Pozostawić po sobie ścieżkę świecącą w ciemności, aby mogli nią podążać inni
– Inne cele nieznane, trudne do określenia, ustalane indywidualnie z realizatorami


Realizacja tych celów jest niezwykle trudna. Jednak Zleceniodawca pomaga w realizacji tego projektu. Dokładne wytyczne, bezpłatne szkolenia, raz w tygodniu lub częściej, przez cały czas trwania projektu. Darmowe konsultacje. Delikatne wskazówki, bogata literatura i wiele przykładów gotowych do naśladowania. Ponadto daje kilka dodatkowych bonusów i ustępstw: w każdej chwili mamy możliwość modyfikacji projektu, gdy zarzucimy jego realizację na chwilkę, lub kilka lat nawet i zapomnimy o projekcie, w każdej chwili możemy podjąć jego realizację od nowa. Cokolwiek zepsujemy, możemy to naprawić robiąc coś innego, lepszego. Przy tych założeniach projekt nie przekracza możliwości każdego Człowieka.


MIEJSCE REALIZACJI PROJEKTU: Świat, przeciętnej urody.
Jednak, gdy mu się dobrze przyjrzeć, cudowny, pełen niespodzianek, bywa czarujący. Często fascynuje swoim pięknem i rozmiarem. Zleceniodawca przygotował go specjalnie dla realizatorów projektu. Wyposażył na miarę swoich możliwości – we wszystko.


CZAS ROZPOCZĘCIA: DD/MM/RRRR


PLANOWANY CZAS ZAKOŃCZENIA: nieokreślony
Czas zakończenia jest tu kryterium kluczowym. Nikt nie wie, kiedy projekt się zakończy i nastąpi moment bilansu. Co to oznacza w praktyce? Tu jest haczyk Zleceniodawcy: można projekt realizować lepiej lub gorzej, byle tak, aby na koniec mieć dodatni wynik, jednak nie wiedząc, kiedy jest koniec, warto przez cały czas realizować go dobrze. Tu dodam, że sama realizacja projektu jest przyjemna. I chciałoby się, aby trwał jak najdłużej. Odkrywanie Świata, przyrody, natury i piękna w nim i w każdym napotkanym człowieku jest bardzo ciekawe i fascynujące. Wielość możliwości pozwala nigdy się nie znudzić. Tylko trzeba zacząć z tego korzystać, to jedna ze wskazówek do realizacji celów. Dlatego jeden z celów podpowiada, żeby wykorzystać każdą minutę na dobrą realizację projektu. Jedną ze złych strategii jest bierność, nicnierobienie, pozwalanie na to, żeby czas przepływał nam przez palce. Dużo skuteczniejsze zaś jest działanie ukierunkowane na dobro innych ludzi i otaczającego ich świata. Nie trzeba od razu globalnie, o co to, to nie! Wystarczy zatroszczyć się o tyle zaledwie, ile możemy zobaczyć. O siebie, swoją rodzinę, najbliższych. O sąsiadów i jeszcze kawałek podwórka. Jeżeli ktoś ma taką możliwość, powinien wejść na szczyt, zobaczyć więcej i zatroszczyć się o więcej. Ważne żeby coś, nie ważne jak dużo.


UCZESTNICY:
– Zleceniodawca,
– Realizator projektu
– i wszyscy, których spotka na swojej drodze


WYPOSAŻENIE I PAKIET STARTOWY:
Dla każdego inne. Na początku każdego wyposaża w pewne możliwości. Jednym daje siłę fizyczną, innym urodę, innym jeszcze wielkie serce. Każdy swój projekt rozpoczyna w innym miejscu i czasie. Tak naprawdę bez znaczenia w ostatecznym rozrachunku. Choć rzeczywiście jednym żyć jest zdecydowanie łatwiej niż innym, to w ostatecznym bilansie nie życie a sens się liczy. Nie liczy się wyposażenie i pakiet startowy, a to, co się z nimi zrobiło.


WSKAZÓWKI I SZKOLENIA: znacznie ułatwiają sprawę. Jest 10 + 1 dokładnych wytycznych, które mówią jak zrealizować projekt i czego się wystrzegać. Dla tych, którym trudno to przełożyć na konkretne działanie co dzień, a szczególnie co tydzień odbywają się szkolenia, konsultacje. W każdym momencie można znaleźć kogoś, kto pomoże ocenić stopień realizacji projektu i wskaże drogę, w którą należy się skierować, aby naprawić te błędy, które zrobiliśmy po drodze. Są tacy ludzie, którzy znają kryteria oceny i pomagają w realizacji projektu. Pewnie można i bez konsultacji, szkoleń, rozmów z tymi, którzy znają kryteria oceny. Ale z nimi jest dużo łatwiej. Szczególnie podczas szkoleń, ale i w każdym momencie możliwa jest rozmowa ze Zleceniodawcą. Trochę trudno go zrozumieć, ale jak się człowiek dobrze wsłucha, to pojmie, czego konkretnie powinien dotyczyć jego projekt. Tylko trzeba zacząć uważnie słuchać.


Anna Michalina Nowakowska

Alternatywa dla Przerwanek

Jeżeli nie masz wątpliwości co do słuszności tego, co robisz w harcerstwie, nie czytaj tego, nie psuj sobie nerwów i nie próbuj mnie przekonywać, że jestem zepsuta materialistką.


Od jakiegoś czasu miałam ochotę napisać coś odrobinę obrazoburczego, co dojrzewało we mnie od co najmniej dwóch lat. I chyba nadeszła na to najwyższa pora.  W zasadzie w tytule tego tekstu powinnam umieścić słowo samorozwój albo coś w tym stylu ale postaram się unikać tej nowowmowy, która w zasadzie nie wiadomo, co oznacza.


Zacznę od początku: mam 21 lat. W 2002 roku rozwiązałam swoją drużynę i odeszłam z harcerstwa. Studiuję na chyba najlepszej uczelni ekonomicznej w tym kraju, co stało się możliwe głównie dzięki wspomnianej decyzji – był to moment, w którym należało dokonać wyboru i zrobić coś dla siebie i swojej przyszłości. Nie chcę przez to powiedzieć, ze wszyscy mają tak robić. Pragnę jedynie zauważyć, że często bywa tak, że jak pojawiają się wątpliwości co do słuszności tego, co robimy, to sam fakt ich pojawienia się oznacza, że należy je rozwiązać na niekorzyść podejmowanego wcześniej działania. Chce przez to powiedzieć, że z perspektywy czasu stwierdzam, że dałam sobie spokój z harcerstwem o rok za późno.


Paradoksalnie, uświadomiłam to sobie w trakcie próby instruktorskiej. Po prostu dotarło do mnie, ze to nie dla mnie. Był to chyba największy paradoks, o jakim mogłam w tamtym czasie pomyśleć. W tej chwili poczucie winy, jakie mi towarzyszyło, wydaje mi się absolutnie irracjonalne. Pomyślmy o dwóch słowach-kluczach do każdego przedsięwzięcia harcerskiego: samorealizacja i rozwój. A co wtedy, kiedy harcerstwo przestaje nam to dawać? Tkwimy w czymś, co staje się tylko obowiązkiem, bo „co ludzie powiedzą”. Czysta hipokryzja. Podkreślam, że wszystko, o czym piszę, to moje osobiste przemyślenia i absolutnie rozumiem, jak ktoś się ze mną nie zgodzi. Ponieważ w mojej szkole podstawową wszystkiego jest ekonomia (już widzę, jak niektórzy się wzdragają) i towarzyszący jej rozsądek, chciałam wam zaprezentować coś, co nazywa się kosztem alternatywnym. 
Oszczędzając wam przydługiej definicji, jest to koszt utraconej możliwości, wynikający z zaangażowania środków w jakieś przedsięwzięcie i nie otrzymywania korzyści z innej działalności. Racjonalna jednostka dąży do minimalizacji tego kosztu. Spójrzmy teraz na koszt alternatywny z punktu widzenia naszego własnego życia. 


Wiem, że fajnie jest jechać do Przerwanek po raz setny, ale zanim wpiszecie sobie w kalendarz na przyszły rok „1-21.07 Turnus I”, zastanówcie się, co innego możecie w tym czasie zrobić. Może jest jakieś inne miejsce gdzie można jechać z drużyną? Wiąże się z tym więcej zamieszania ale może warto? A może okaże się, że lepszym wyborem okaże się zaangażowanie swoich sił w zorganizowanie np. wyjazdu zarobkowego do jakiegoś kraju UE? Znowu słyszę głosy sprzeciwu i słowo „materializm”. I znowu pewnie kogoś zaszokuję jak napiszę, że zamiast słowa „materializm” powinniście raczej usłyszeć „zdrowy rozsądek”.


Po prostu chodzi o dokonywanie słusznych wyborów, uwzględniających myślenie kategoriami dłuższej perspektywy. Jeśli masz przez pół roku organizując obóz wyklinasz pod niebiosa biurokrację i wszystkie przeszkody na swojej drodze a potem przez 3 tygodnie liczysz dni do jego końca, może to nie dla ciebie? Usiądź na spokojnie, wypij dobrą herbatę, zjedz pół litra lodów i pomyśl, do czego dążysz, co cię interesuje i w jaki sposób możesz te swoje zainteresowania wypełnić. Albo może po prostu jest jakaś istotna dziedzina, którą zaniedbujemy bo twierdzimy, że nie mamy na nią czasu. Przykład: w jakim stopniu znamy języki obce? Nie ma co się oszukiwać, żyjemy w takich czasach, kiedy brak dobrej znajomości chociaż jednego języka stawia nas w marnym położeniu i zwyczajnie świadczy o braku wykształcenia. A niestety, języka nie nauczymy się poświęcając na to dwie godziny w tygodniu…  A podobne przykłady można mnożyć.


Podsumowując: nie bądźmy bierni, nie podążajmy z prądem, podejmujmy świadome, zimno skalkulowane decyzje w oparciu o przewidywane ich skutki!! Życie mamy jedno i od nas zależy jak je przeżyjemy i  w jakich czasach. Bądźmy świadomi tego co robimy i decydujmy za siebie.


Aleksandra Kasperska