Bo przjazd był zamknięty

Dnia 9 października 2005 naszą wspaniałą Drużyną (nie wspomnę ze bardzo dużo nas było) wybraliśmy się na Imprezę na Orientację na warszawską Starówkę.


W czasie naszej drogi do Warszawy Mirek (nasz bardzo pomysłowy drużynowy) wymyślił konkurs gdzie nagrodą były… soczyste, dorodne śliweczki.
W drodze na Stare Miasto zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie przed Pałacem Namiestnikowskim, w którym ostatnie chwile spędzał Aleksander Kwaśniewski (w tym dniu była pierwsza tura wyborów prezydenckich). Po dotarciu na Starówkę usiedliśmy przy kolumnie Zygmunta i zostaliśmy zaznajomieni z celem gry. Dostaliśmy plan miasta z zaznaczonymi punktami, busole i zadania, które musieliśmy wykonać na punktach. Na jednej z kartek mieliśmy tabelkę gdzie musieliśmy zapisywać z każdych punktów odpowiedzi.
Kiedy my musieliśmy – jednym słowem – okrążać starówkę Mirek i Patrycja sobie gdzieś poszli. Podobno rozmawiali na bardzo ważne tematy. My jednak uważamy ze poszli do kawiarenki i lenili się. Ale nie powtarzajcie im naszych przypuszczeń. Po zaliczeniu wszystkich punktów mieliśmy spotkać się przy pomniku Małego Powstańca. Nasz wspaniały pod wszystkimi względami i bardzo liczny patrol nie wiedział gdzie jest ten pomnik. Postanowiliśmy zapytać Warszawiaków. Co okazało się błędem, bo żaden z zapytanych nie wiedział. Hmmm… Ludzie, na jakim wy świecie żyjecie?! Mieszkać w Warszawie i nie wiedzieć gdzie jest, to naprawdę skandal! Jakoś sobie poradziliśmy (jak to „Leśni”).
Gdy wszystkie nasze ekstra patrole dotarły na miejsce rozpoczęła się niezwykle piękna uroczystość. Mianowicie nasz wspaniały kolega Dąbros, zwanym tym drugim złożył Przyrzeczenie Harcerskie. Szczegółów tej chwili Wam nie zdradzę. Pozostawiam to Waszym domysłom. Po tej uroczystej chwili przeszliśmy na górę murów obronnych i nastąpiło podsumowanie naszej gry. Otóż zaskakująco (dla niektórych) wysoki wynik zaszczycił osiągnął patrol….mój. Nagrodą dla zwycięskiego patrolu były lody kupowane przez naszego skromnego Mirka. Oczywiście nie ominął nas zwariowany humor… no kogo??… pewnie każdy zgadnie ze chodzi mi tu o Mirka.


Godzinę powrotu tak dobraliśmy, żeby wrócić wspaniałą, dopiero co otwartą i osiągającą (jak się przekonaliśmy) zawrotną prędkość Szybką Koleją Miejską. Na Radzie Drużyny przed grą sprawdziliśmy rozkład jazdy i Dąbrosa (tym razem jeden) obdarzyliśmy zaszczytną możliwością wpisania godziny odjazdu pociągu z Powiśla. Dąbros wpisując godzinę do telefonu (żeby potem mieć ją przy sobie) powiedział: „Żebym tylko telefonu nie zapomniał zabrać ze sobą do Warszawy”. No i zgadnijcie czy nie zapomniał…


Chciałabym jeszcze dodać, że do 11 grudnia 2005 można się nią przejechać darmo, więc macie okazję bezpłatnie ją wypróbować i przekonać się czy zasługuje na swoją nazwę.


Czas podróży pociągiem upłynął nam szybko. Wiadomo: w miłym towarzystwie czas szybko płynie… Jedne z epizodów zasłużył na to, żeby stać się tytułem tego tekstu. Okoliczności jego powstania wszystkich tak zaskoczyły (poza Wojtasem, który jest autorem tego logicznego na swój sposób wnioskowania), że koniecznie muszą przejść do annałów naszej wspaniałej Drużyny i zanotujemy je dla potomnych w „Przecieku”. Otóż w pewnym momencie Szybka Kolej zrobiła się mniej szybka. Jeden z przypuszczalnych powodów tego hamowania zasugerowanych właśnie przez Wojtasa brzmiał ni mniej ni więcej, tylko: „Zwalniamy, bo przejazd jest zamknięty”. Proste.
I takim oto pięknym i niezwykle ekonomicznym sposobem dojechaliśmy piękni i szczęśliwi (a niektórzy nawet z Krzyżem na piersi) do Falenicy.


A z Falenicy do Michalina dotarliśmy równie pięknym i ekonomicznym sposobem, bo tą część podróży odbyliśmy „z buta”. Co niewątpliwie dobroczynnie wpłynie na nasze zdrowie.


Napisała bardzo skromna (jak wszyscy „Leśni”) Magda Traczyk

PALMIRY po raz pierwszy

Dość trudno w to uwierzyć, ale po prawie 4 latach w „LEŚNYCH” po raz pierwszy wybyłam na Palmiry. Dlaczego nie jeździłam wcześniej??? Odpowiedź jest prosta: NAJZWYKLEJSZY ZBIEG OKOLICZ-NOŚCI. Byłam chora, wyjeżdżałam, za późno się dowiadywałam… W tym roku jednak, już we wrześniu, postanowiłam, że pojadę choćby nie wiem co. I tak się stało.

W sobotę rano z kulturalnie spakowanym plecaczkiem udałam się na stację Metro Centrum, skąd mieliśmy wyruszyć do Palmir. I zaczęła się zabawa…


Najpierw przy przechodzeniu przez bramki w metrze, potem w wagonie, gdzie nie zawsze można się czegoś złapać i trzeba liczyć na kogoś, kto ma dłuższe łapki niż my, i oczywiście w autobusie. Po tym przejeździe, jeszcze długo, nie zapomnę min biednych, zdezorientowanych, starszych pań, które zobaczyły ponad pięćdziesiąt osób w bojówkach z plecakami, jadących „TĄ SPOKOJNĄ I NIEZATŁOCZONĄ LINIĄ” 😉
Mimo kilku wesołych przygód, bez większych problemów dotarliśmy do Wólki Węglowej i ruszyliśmy na szlak. W czasie marszu umilaliśmy sobie czas „kanapkami” i grą w „rękę zboczeńca”. Na pierwszym postoju zaliczyliśmy dwie, obowiązkowe rundy w SŁONECZKO i beż większych strat w ludziach ruszyliśmy dalej.


Około piętnastej dotarliśmy na polankę, gdzie „za ładne oczy” dostaliśmy po talerzu grochówki. Potem przez ponad 15 minut (może właśnie z powodu grochówki) czekaliśmy w kolejce do TOJKI (i nawet tak pozornie niemiła czynność, dostarczyła nam nie lada rozrywki, bo ludzie w pilnej, fizjologicznej potrzebie prowadzą bardzo interesujące konwersacje… ;-))
Na Cmentarz wyruszyliśmy o szesnastej i już na miejscu ok. 1,5 godziny czekaliśmy na rozpoczęcie uroczystości. W tak zwanym miedzy czasie, spacerowaliśmy, rozmawialiśmy i ukrywaliśmy „Ptasie Mleczko”…


O 18:00 rozpoczął się Apel, który zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Płonące pochodnie, salwy honorowe, orkiestra, wieńce i znicze stworzyły niezapomnianą i niezwykle podniosłą atmosferę. Stojąc i oglądając całą uroczystość stałam się świadkiem tamtych, wojennych wydarzeń. To było COŚ (pisana naprawdę dużymi literami)…  Moje pierwsze Palmiry uważam za bardzo, bardzo udane i jeśli tylko czynniki wyższe mi na to pozwolą będę jeździła co roku, bo atmosfera jest niezapomniana… Było SUPER!!!


Marysia Lipińska

Wędrówki Jana Pawła II

“Człowiekowi potrzebne jest to piękno krajobrazu – i dlatego też nic dziwnego, że ciągną tutaj ludzie z różnych stron Polski, a także i spoza Polski. Ciągną latem i zimą. Szukają odpoczynku. Pragną odnaleźć siebie w obcowaniu z przyrodą. Pragną odzyskać siły w zdrowym wysiłku fizycznym, w marszu, w podejściu, we wspinaczce, w zjeździe narciarskim. Ej, łza się w oku kręci…”

Tak przywitał Tatry Jan Paweł II, podczas mszy św. w Nowym Targu 8 czerwca 1979 r. Mówił tam o Tatrach, które w ciągu dziesięcioleci wędrówek stały się „Jego górami”. Jako papież bywał częstym gościem w Alpach. Ale najbliższe sercu papieża pozostały Tatry. Wędrował po górach jako turysta i narciarz. Rzadko sam, najczęściej w grupce przyjaciół lub z młodzieżą, która nazywała go „Wujkiem”, żeby nie wywoływać dezaprobaty obcych, na widok księdza z plecakiem i bez sutanny. Od początku lat 50. i 60. w górach pojawiał się niemal każdego roku, latem i zimą. Jako papież powracał w polskie góry w 1979, 1983 i 1997, a w 2002 roku oglądał je z pokładu śmigłowca


„Wędrowanie młody Karol miał chyba we krwi. Być może tę skłonność odziedziczył po pradziadku Franciszku Wojtyle i dziadku Macieju. Obaj mieszkali we wsi Czaniec, położonej  w Beskidzie Małym. Otóż zarówno pradziadek, jak i dziadek, byli stałymi przewodnikami kompanii pielgrzymów idących do Kalwarii Zebrzydowskiej, gdzie corocznie, w Wielkim Tygodniu, odbywa się misterium Drogi Krzyżowej” – pisze Stanisław Stolarczyk w książce „Hobby Jana Pawła II”. Pierwsze wycieczki w góry Karol Wojtyła odbywał najczęściej z ojcem, już w latach 30-tych. Przyszły papież jeździł na nartach od najmłodszych lat. Prawdopodobnie już w gimnazjum miał własne „deski”. Równie wcześnie zasmakował także hokeja, po którym na długo pozostał mu ślad nad okiem.


„W Dolinie Chochołowskiej bywał od najmłodszych lat. Później, we wczesnych latach 50. wraz z młodzieżą skupioną przy parafii św. Floriana w Krakowie. Jako biskup i kardynał odwiedził Polanę Chochołowską wielokrotnie. Stąd, często z ks. prof. dr hab. Tadeuszem Styczniem, robił narciarskie wypady na Grzesia i Rakoń” – pisał Stanisław Stolarczyk w czasopiśmie Gościniec.


W roku otrzymania sakry biskupiej Karol Wojtyła oczywiście także był w Tatrach (widzieliśmy to ostatnio na filmie “Karol. Człowiek, który został Papieżem”).
„Czasami wstępował do pasterskich szałasów. Lubił pogwarzyć z góralami, napić się żentycy. Czasami siadał w blasku watry” – czytamy w „Hobby Jana Pawła II” Stolarczyka. „W czasie wędrówki ks. kardynał bywał często rozpoznawany przez przygodnych turystów, czy też rolników pracujących w polu. +Patrzcie idzie nasz kardynał+ – słysząc te słowa uśmiechał się. Niekiedy zaczynał krótką rozmowę” – wspominał ks. Bronisław Fidelus w czasopiśmie „Wierchy”.


Podczas drugiej pielgrzymki do Polski, w 1983 r., Ojciec św. powrócił w Tatry. Odwiedził wówczas schronisko na Polanie Chochołowskiej, gdzie spotkał się z Lechem Wałęsą. Potem wyruszył na spacer do Doliny Jarząbczej. „Tu mogę iść, po prawdziwej górskiej drodze z kamieniami. W Castel Gandolfo są także takie ścieżki, ale wszystkie wytapetowane” – żartował. Następnego dnia wjechał kolejką linową na Kasprowy Wierch. „Benedicite montes Dominum” – Góry błogosławcie Pana – wpisał do księgi pamiątkowej Państwowych Kolei Linowych. Odwiedził też pustelnię św. Brata Alberta i siostry albertynki na Kalatówkach. „Na szlaku obecnej pielgrzymki od Dolnego Śląska przez Wielkopolskę do Małopolski, aż po Tatry, ponownie dane mi było podziwiać piękno tej ziemi, zwłaszcza piękno polskich gór, z którymi tak się zżyłem od czasów mojej młodości” – powiedział Jan Paweł II w słowie pożegnalnym na lotnisku w Balicach.
Jan Paweł II był Honorowym Przewodnikiem Tatrzańskim, honorowym członkiem PTTK, Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego oraz Związku Podhalan. W wielu miejscach, które odwiedził w górach, jako przyszły papież, a potem już jako Ojciec Święty, dziś stoją kaplice, kapliczki, krzyże i tablice pamiątkowe. W Tatrach jest nawet turystyczny szlak papieski, prowadzący Doliną Chochołowską i Jarząbczą, oznaczony biało-żółtym kolorem.
Papież wytyczył nam szlak. Jak to bywa ze szlakami, z których jesteśmy potem dumni jest to dość trudny szlak. Być może czasem z niego zboczymy, żeby niektóre fragmenty obejść wygodniejszą drogą. Jeżeli nie będziemy pewni dalszej drogi to pamiętajmy, że kilka kroków przed nami – może za najbliższym zakrętem – czeka na nas Przewodnik. Pomoże znaleźć żółto-białe znaki na Jego szlaku. Przecież są tak dobrze widoczne… Warto dotrzeć do celu Jego szlaku. Tak Go spotkamy.


Obecność naszego Przewodnika szczególnie mocno czuć w dniach, kiedy świętujemy obcowanie świętych. Jan Paweł II siedzi obok Ciebie, kiedy czytasz ten tekst. Po lewej stronie. Zobaczysz go, jeżeli się postarasz.



Pewnego dnia Jan Paweł II siedział nad brzegiem potoku w Lorenzago nel Cadore w Dolomitach i jadł. Widząc zdumione spojrzenie turysty, który niespodziewanie nadszedł, stwierdził: „Wolność, to jedzenie sardynek z puszki!”.

Wybory na Ukrainie

To nudne będzie, jeżeli opiszę wszystko, co działo się w trakcie tego wyjazdu, krok po kroku. Dlatego podam kalendarz wyjazdu

22.12 wieczorem wyjechaliśmy spod Pałacu Kultury w Warszawie.4 autokary. Przed granicą jeden postój za Lublinem. Już wcześniej byłam chora, a tu wyskakuję bez płaszcza do stacji benzynowej. Stacja zamknięta, jest wieczór. Wokół nie ma drzew, ale z ułańską fantazją postanawiam sikać w polu. Wiatr mnie przewiał. Kaszlę niesamowicie.
Na ten głos przychodzi do mnie szefowa autokaru, Marynia Thum i proponuje gorącą herbatę i leki. Gripex noc, 4 ruthinoscorbiny. Taka dawka sprawia, że zasypiam. 3 godzin na granicy nie pamiętam. Budzę się rano. Opieka, troska. Trudno to nazwać. Dobrze się poczułam choćby z tego powodu, że ktoś się mną zajął.

23.12 13.30 Kijów i jego okolice
Dojechaliśmy na przedmieścia Kijowa. Miejscowość podobna bliźniaczo do Otwocka. Sanatoria ciągną się wzdłuż długich ulic nazwanych jak w Poprzeczne Aninie, Liniami. Nasze sanatorium MAJAK stoi na 11 linii. Inne autokary parkują wcześniej, przy 3 linii w sanatorium LIDER. Do samego Kijowa jedzie się około godziny marszrutką, a potem Metrem. W pokoju ląduję z Kasią ciemno i długowłosą dziewczyną. Pokój jest trzyosobowy, więcej wolnych dziewczyn nie ma. Więc na moją, żartobliwą propozycję zgłasza się Maks. Maks jest malarzem, kelnerem w restauracji na rynku w Kazimierzu, gdzie zgłębia techniki malarstwa i niezwykle uroczym człowiekiem. Trudno to opisać, ale trzeba uwierzyć. Maks ma duże poczucie wspólnoty, więc od tego momentu chodzimy wszędzie razem. Sama bym na to nie wpadła, ale on jakoś skutecznie organizuje nam czas. Decydujemy się wszyscy jechać do Kijowa. Mamy jeszcze pół dnia. Wyjeżdżamy dalej następnego dnia rano. Na spotkaniu dowiadujemy się jak dojechać, i że mieszkamy UWAGA! niech państwo zapiszą: w sanatorij Majak trietja linia. Jak to powiecie, to każdy was dowiezie. Taksówki nie są drogie, a autobusy jeżdżą do 22. Zapisaliśmy, a jakże. A że nie zgadzało się to z tym co napisałam powyżej? No, tego powyżej jeszcze wówczas nie wiedziałam. KIJÓW Europejska stolica!

Nigdy wcześniej nie byłam w Kijowie. Ale miasto robi wrażenie. Nie opiszę. Majdan Niezawisimosci czyli Plac niepodległości główny plac, który widziałam już wcześniej. Wtedy, gdy decydowałam się jechać na Ukrainę, na wybory. Patrzyłam wówczas na plac widziany z góry, wypełniony głowami ludzi. Niczym więcej. Myślałam wtedy nad piosenką, której dotąd nie mogłam zrozumieć tak dobrze:
„Widziałeś wczoraj znów w dzienniku, zmęczonych ludzi wzburzony tłum./ I jeden szczegół wzrok twój przykuł, ogromne morze ludzkich głów. / A spiker cedził ostre słowa, od których nagła wzbierała złość / i począł w Tobie gniew kiełkować, aż pomyślałeś, milczenia dość!”.
Wówczas zdecydowałam się jechać na wybory. Żeby to rzeczywiście przeżyć.

A dziś? na majdanie mało ludzi, zimno koszmarnie. Centrum miasta, naprawdę europejskiego. Naprawdę ekskluzywnego. A w tym centrum, na szerokiej ulicy odciętej od ruchu rozbity obóz. 500m obozu rozbite na ulicy. Namioty gęsto ustawione, śledzie wbite w asfalt, na styropianie. Sztabówki i małe igloo. Szczelnie ogrodzony. Wchodzimy okazując paszporty przez specjalną bramkę. Oprowadzają nas chętnie, w końcu przyjechaliśmy z tak daleka, specjalnie żeby poprzeć ich sprawę. W obozie obok zielonych płócien namiotów jest pomarańczowo. Poza obozem Kijów nie jest już tak pomarańczowy, jakby nam się wydawało wcześniej. Nawet ktoś spostrzegł, że w Warszawie ludzie mają więcej pomarańczowych symboli na ubraniu niż w metrze kijowskim.

Zapraszają nas do jednego z namiotów, w którym jest kuchnia. Jest tam kilka kuchni, bo cały obóz dzieli się na podobozy chyba. W obszernym namiocie (choć z zewnątrz wydaje się niewielki) stoją ławy i ławki. Jest herbata w termosie, zupa cebulowa z kaszą, puree ziemniaczane z parówką i chleb z masłem. Chleb właśnie przywiózł jeden mężczyzna. Jego żona została w domu na wsi, a on zdecydował się mieszkać na majdanie. Żona przez tydzień piekła chleb i przywiózł go prawie cały samochód. Częstują nas. Niewiele zjedliśmy, ale chleb rzeczywiście był wyborny. Wydawała go kobieta w rękawiczkach jednorazowych, białym fartuchu i maseczce na twarzy. Maski prawie nie zdejmowała. Powiedzieli, że takie przepisy. Inaczej wszyscy mogliby się pochorować.

Lądujemy zmarznięci w Mc Donaldzie. Na to nas na pewno stać. Tam na pewno jest toaleta. I jest ciepło. Nie tylko nasza trójka. Wokół wciąż gdzieś kręcą się ludzie z naszego autokaru. To straszny kontrast. Obóz, brudny, zmarznięty, na styropianie i starych szmatach. Tuż obok luksusowych sklepów, Mc Donalda i centrów handlowych.

Wracając wieczorem do sanatorium hotelu wysiadamy z Maksem i Damianem kolegami z autobusu na trietiej linii, skoro tak powiedzieli nam nasi organizatorzy. A tam ani widu ani słychu Majaka! Puste ulice, zarośnięte wysokimi drzewami. I tak odbyliśmy 1.5 godzinny spacer wzdłuż trasy marszrutki. Każdy napotkany z rzadka przechodzień, gdy już wiedział mniej więcej gdzie jest Majak mówił, oj, daleko, daleko. Było zimno, ludzie mili, spacer długi, ale ….. i tak było super!

24.12 autobus Kijów Charków /zapiski autentyczne, drżącym pismem w autokarze/
Obudziłam się, zdjęłam słuchawki i spojrzałam wokół siebie. To niesamowite, ale pól autokaru śpiewa! Ci ludzie się nie znają, ale śpiewają piosenki po ukraińsku znają słowa i nie fałszują. Ciekawa jestem, skąd oni wszyscy się tu wzięli. każdy ma swój cel w wyjeździe na Ukrainę. Każdy jest na swój sposób zakręcony, ma jakieś ciekawe życie, podróże na koncie. W końcu każdy musiał zrezygnować ze świąt, z Wigilii w domu. Kogo zostawili w Polsce?

Wszyscy inteligentni, zaradni. Nikt nie jest zdziwiony warunkami, nikt nie wybrzydza. Każdy czym innym się fascynuje, robi temu zdjęcia. Niepotrzebnie robią z nas, obserwatorów, bohaterów. Dla tych ludzi, którzy pojechali to nie jest duże wyzwanie. Oni jadą, bo mają cel, lubią to co robią. Niektórzy bardziej mają poczucie misji inni mniej, ale to ich wybór, a nie konieczność. Dla mnie to trochę przygoda, a trochę chęć, żeby tu, na Ukrainie było lepiej. Gdy śledziłam przebieg 2 tury wszystko się we mnie gotowało ze złości, że można tak bezczelnie okłamywać ludzi. Że można śmiać się milionom ludzi w twarz i udowadniać, że ktoś, że władza może więcej. I chyba dlatego tu przyjechałam.

Dziś wigilia. Znam tych ludzi 40 godzin i nie wiem jak złożyć im życzenia, choć większość z nich jest bardzo otwarta. Inni trochę mniej, ale wszyscy jakoś ciekawi. Pewnie znów jestem tu najmłodsza.

Organizatorzy, ludzie, którzy to organizowali robili to szybko i z pełnym zaangażowaniem. Sympatyczni i otwarci. Udało im się zrobić to niesamowicie. Dalej są na każde nasze wezwanie. Nawet Agata Buzek robi nam herbatę i kawę. Szefową naszego autokaru jest Marynia. Fajna, drobna, dobrze zorganizowana i energiczna.
Materiały i inne rzeczy są zapewnione, żadnych wpadek, bałaganu itd.
Cały czas gdy to piszę ci ludzie śpiewają! Kurcze, szkoda, że nie mogę do nich dołączyć. Nie znam piosenek po ukraińsku.
Jesteśmy 316 km od Charkowa. Zajazdy przy drodze, balkony bloków są na pomarańczowo. Nie wszystkie oczywiście.

notatki pisane w noc Bożego Narodzenia

Dojechaliśmy do Charkowa i od razu była Wigilia. Hotel pokroju Forum. Socjalizm, ale ekskluzywny. Wigilia coś niesamowitego. 200 zupełnie sobie obcych ludzi, którzy kolędują i cieszą się i śpiewają, łamią opłatkiem.

Myślę, że ta ekipa jest na swój sposób specjalna. Każdy z nas, gdy składał wniosek, to gotów był się poświęcić i jeszcze za to zapłacić. Nie mieliśmy pojęcia gdzie, jak, za ile i na ile, tylko wiedzieliśmy po co. Zgłosili się więc zupełni napaleńcy, gotowi na wszystko. Powiedziałabym, że harcerze jednym słowem.
Kasia koleżanka z pokoju mówi, że jest zaskoczona, że to przerosło jej najśmielsze oczekiwania. Ja nie wiem. Moje chyba też.

Potem pasterka. W dalekim kościele. Jechaliśmy 2 z 3 linii metra, na koniec Charkowa. (Charków jest trochę większy od Warszawy). Ewangelia po ukraińsku, rosyjsku, angielsku i po polsku. Księża polscy misjonarze. 'Ojcze Nasz’ też było w 3 językach. Gdy chórem zaczęliśmy po polsku zrobiło się naprawdę głośno w kościele. Ksiądz przełknął ślinę i łza mu się w oku zakręciła.

Wracaliśmy taksówką w nocy. Z przodu dwóch taksówkarzy, a my z tyłu w 4. Wieźli nas bocznymi uliczkami, bez świateł. Nie działały wycieraczki. Niezły ubaw.
Ukraina to nie to samo co Białoruś. Ludzie nie są tu tak bierni i bezwładni. To ich duży plus. Wiedzą, albo zaczynają wiedzieć czego chcą. Nie ma tu aż tylu miejsc zaniedbanych, bezmyślnie zlekceważonych jak na Białorusi. Albo nie rzuciło mi się to jeszcze w oczy. Kraj mocno podzielony między bogatych i biednych. Obok wielkopłytowców, które się powoli rozpadają buduje się ogromne bloki apartamentowe, w których mieszkania są drogie i wygodne. W hotelowym pokoju jest strasznie gorąco. Okna zabite gwoździami. Jest 3 w nocy. Idę spać.

25.12 Charków Zwiedziłyśmy Charków. Właściwie jego cząsteczkę. Przed nami jeszcze spotkanie przedwyborcze. Jeszcze raz dokładnie, czy znamy ordynację, na co zwracać uwagę itd. Robi się cieplej, a nawet wiosennie. Mimo to musiałam kupić czapkę, czerwoną, bo pomarańczowa, którą dostałam od siostry przed wyjazdem leży głęboko schowana w plecaku.

25.12 noc. Noc przed wyborami. Mały Meksyk w hotelu. Małe zamieszanie organizacyjne. Wczesnym rankiem każdy jedzie w inną stronę. Trzeba wziąć pieniądze dla kierowców, aktywować kartę sim do telefonu ukraińskiego. Dużo roboty. Będę spała 2 godziny. Więc….

26.12 WYBORY
Fiodor Kochan. Nasz kierowca. Mgła jest tak gęsta o 6 rano, że nie widać nic na 10 metrów. Jedziemy do Zołocziwa, powiatu na północ od Charkowa. 50km w jedną stronę. Tam mamy 4 komisje wyborcze, które odwiedzimy. Ja i Piotr. Witają nas raczej przyjaźnie. Dzień jest długi i ciężki. Wracamy w nocy, po zliczaniu głosów w małej wiosce. Komisja wyborcza w szkole stojącej 1km od granicy z Rosją. Za Juszczenko 30 głosów, za Janukowycza 241. W tej akurat komisji było dużo uchybień. Ale nie do nas należało ich naprawianie. Znaleźli się tam ludzie, którym na tym zależało, żeby ich nie było dwóch członków komisji było przywiezionych tego dnia ze sztabu Juszczenki. Tak pozwalała ordynacja.

Inna uwaga to frekwencja. Każda babinka, starsi ludzie o lasce, wnoszeni na krzesłach. Wszyscy przychodzili, żeby zagłosować. To też niesamowite. Przywozili całe wsie autokarami, gdy ktoś nie mógł dojść. A każdy chciał. Każdy czuł, że mu to potrzebne. I że to ważne dla niego.

Notatka z nocy po wyborach Na Ukrainie rodzi się demokracja. Tak naprawdę to nie jesteśmy tu potrzebni. Podnosimy tylko rangę tych wyborów. Jako ktoś z zewnątrz, kogo nie można przekupić. Tu w każdej komisji są ludzie od Janukowycza i Juszczenki. Muszą być, tak nakazuje ordynacja. Pół na pół. Oprócz tego po 4 obserwatorów z każdej strony. Oni sobie sami dobrze i dokładnie patrzą na ręce. Tu już nie da się oszukać tak prosto w oczy. Mam taką nadzieję.

Po wyborach.Następnego dnia wróciliśmy do Kijowa. Znów do sanatorium. Znów obejrzeliśmy Kijów. Tym razem tętniący pomarańczowym życiem. Znów majdan pełen ludzi. Następnego dnia rano mamy spotkanie podsumowujące wybory. Odwiedza nas tata Agaty Premier Jerzy Buzek. Miło z jego strony.
Wracamy do Polski, do Warszawy.
Warto było jechać. Bo ludzie byli niesamowici, bo mogliśmy zrobić coś, choć trochę, bo ja w końcu zrobiłam coś, na co miałam ochotę od dawna. Uwielbiam wschód, uwielbiam podróże i tak naprawdę nie mam wymówki na pytanie: To czemu tak rzadko podróżujesz na wschód? Więc zrobiłam to, i bardzo się z tego cieszę.

Anna Nowakowska
Hufiec Warszawa Praga Pd.



15 stycznia 2005 miałem okazję po raz drugi w tym roku świętować nadejście nowego Roku. Tym razem na Małance, czyli w otoczeniu tradycyjnych ukraińskich potraw, ukraińskiej muzyki i Ukraińców.
Atmosfera była gorąca, bo był to czas kampanii wyborczej Juszczenki. Nie pozwalali zapomnieć licznie tam zgromadzeni jego zwolennicy, którzy co jakiś czas śpiewali jakąś piosenkę wyborczą.

O ile karaoke z ukraińskimi kolędami wzbudziło moje zdziwienie, o tyle po zbiorowym odśpiewaniu ukraińskiego hymnu ze zdumienia i uznania szeroko otworzyłem oczy. Wyobraziłem sobie reakcję Polaków na propozycję, żeby na Sylwestrze o północy odśpiewać Mazurka Dąbrowskiego. W najlepszym razie bym wzięty za nudziarza, albo oszołoma z LPR…
MG

Na grobie Małkowskich

Dnia 2.10.2004 o 7.00 rano przybyłam na dworzec Wschodni do Warszawy. Kupiłam bilet i poszłam na peron. Na początku straciłam orientację i nie wiedziałam, z której strony przyjedzie pociąg. W momencie, kiedy nadjechał domyśliłam się, że to musi być ten. Dzień był dość pochmurny i wietrzny. Zabrałam plecak i weszłam do pociągu. Siadłam do przedziału, który był zupełnie pusty, bo tam miałam miejsca.

Do Krakowa dojechałam jak zawsze w 2,5 godziny, tam wsiadła taka pewna kobieta, która przez resztę drogi do zakopanego tylko jadła i spała, ale nie dziwie jej się, bo było strasznie nudno. W pewnym momencie zachciało mi się herbaty, więc poszłam do bufetu. Nie lubię miejsca, w którym oddziela się jeden wagon od drugiego, są tam dwie pary drzwi i platforma, która ciągle się rusza. Strasznie boję się tego miejsca, ponieważ uwalnia się tam moja straszna wyobraźnia. W momencie otwierania pierwszej pary drzwi nadwyrężyłam sobie mięsień, co mnie bardzo zezłościło. Dojechałam na miejsce około 14. Od razu poszłam zobaczyć, o której mam powrotny pociąg, ale po przejrzeniu rozkładów pociągów doszłam do wniosku, że szybciej będzie jechać autobusem do Krakowa, a potem pociągiem do Warszawy. Poszłam zobaczyć, o której mam autobus.

No nadszedł moment, aby znaleźć sobie nocleg, ponieważ niestety nie było już pociągu tego samego dnia ani autobusu, wolałam nie wracać w nocy. Poszłam się zakwaterować w pensjonacie Halny, na szczęście po za sezonem jest szansa znaleźć nocleg na jedną noc, ale po ulicach nie było zbytnio widać ze to okres po sezonie, ludzi było bardzo dużo jak na październik, szczególnie młodzieży. PO zakwaterowaniu wyruszyłam na poszukiwania grobu Małkowskiego poszłam najpierw na stary cmentarz parafialny, ale tam mi powiedziano, że oni nie wiedzą gdzie Małkowski leży i polecili mi, żebym poszła się spytać sióstr zakonnych w dużym kościele na Krupówkach, jak się okazało w sobotę nie było tam żądnej siostry, tylko jedna siedziała w sklepiku to poszłam się jej spytać, ona mi udzieliła informacji, że na nowym cmentarzu parafialnym są siostry i mogą mi w czymś pomóc, ale dopiero w poniedziałek, pomyślałam, że jeśli on tam leży to jak go znajdę skoro to taki wielki cmentarz.

Wtedy przypomniałam sobie, że przecież jest muzeum Olgi i Andrzeja Małkowskich.

Znalazłam ulice na mapie i poszłam tam. Przeszłam cała ulice i nic nie znalazłam, padał straszny deszcz a ja miałam nadzieje ze będzie jakoś zaznaczone gdzie jest muzeum, niestety. Wpadłam na pomysł, żeby się spytać jednego z mieszkańców, zadzwoniłam w domofon, zapytałam, a kobieta odpowiedziała, że nigdy o czymś takim nie słyszała i w ogóle nie wie, kto to jest Małkowski, więc lekko się zdziwiłam, bo kobieta nie była młoda nawet powiedziałabym, że w bardzo podeszłym wieku. No to już się załamałam spojrzałam tylko na jeden drewniany domek, który mnie jakoś dziwnie zaciekawił, podeszłam bliżej i jak się okazało na domku było jak na dłoni wypisane MUZEUM Olgi i Andrzeja Małkowskich tylko te napisy były wyryte na domku i nie było ich widać, bo było mokro, a co najdziwniejsze to muzeum znajdowało się tuż naprzeciwko domu tej starszej pani, którą pytałam gdzie ono jest.

Na drzwiach była tabliczka, że czynne do 16.00 miałam szczęście, bo była 15.50. Weszłam, było jakoś ciemno, ale zaraz pojawił się pan, który mi chętnie powiedział, że grób Małkowskiego znajduje się na nowym cmentarzu parafialnym i że jest tam dlatego, że władze miasta nie zgodziły się na umieszczenie go na starym cmentarzu. Pan pokazał mi zdjęcia i wytłumaczył mi dokładnie gdzie ten grób jest. Okazało się, że cmentarz leży 800 merów od muzeum. Robiło się ciemno, więc musiałam się śpieszyć, aby dojść tam i zrobić zdjęcia. Gdy doszłam tam zaczęło tak padać, że musiałam, się śpieszyć. Poprosiłam jakąś kobietę, aby zrobiła mi kilka zdjęć i poszłam coś zjeść po wyczerpującym poszukiwaniu. Gdy rano dość wcześnie wstałam zabrałam swoje rzeczy, oddałam pokój i poszłam na autobus.

Autobusem jechałam jakieś 2 godziny i przesiadłam się do pociągu w Krakowie. W drodze do domu w przedziale siedziałam z Anglikiem jakąś kobietą i jej chyba mężem, ale żeby się dostać na swoje miejsce to musiałam przeprosić Koreańczyka, który zajął mi moje miejsce, jak to pan z przedziału potem stwierdził „dzielnie przegoniłam żółte wojska” i tak mi mile upłynęło 2,5godziny do domu słuchając jak Anglik nic nierozumiejący po polsku rozmawia z Polakiem świetnie mówiącym po Angielsku. Anglik zachwalał nasz kraj, ale narzekał, że mało kto mówił biegle po Angielsku. Wyprawa była bardzo miła, ale wymagała małej cierpliwości i wytrwałości.

Daria Kłos 77 ODHS

Czemu nas tam nie ma…

W dniach od 23 do 26 września 2004 w ramach pierwszych obchodów Światowego Dnia Turystyki w Polsce odbył się rajd zorganizowany w Tatrach w harcerskim ośrodku „Głodówka”. My – czyli Wędrownicy z 3DHS postanowiliśmy się tam wybrać. Tak zaczyna się historia naszego wypadu…

Był chłodny wrześniowy wieczór, gdy grupka harcerzy obładowanych bagażami, z kurtkami, karimatami i menaszkami przywiązanymi tu i ówdzie doszła na stację PKP… W ten sposób można by zacząć moją relację z tego wyjazdu, ale myślę, że wtedy w pełni nie oddałabym klimatu, jaki podczas niego panował… Na stację „Warszawa Wschodnia” dotarliśmy już w czwartek późnym wieczorem i wśród śmichów i chichów udaliśmy się do… podkreślam: właściwego pociągu, choć straszyliśmy się nawzajem, że obudzimy się w Gdańsku…


Nie muszę chyba dodawać, że przejazd był przezabawny? Zaczęło się oczywiście tradycyjnie: do wyjęcia gitary i podśpiewywania sobie czego popadnie (czyt. „Koło”, „Dziś w nocy będzie fajnie”). Humory nam dopisywały, więc dużo rozmawiając, świetnie się bawiliśmy! Sielanka jednak długo nie trwała… W pewnym momencie wszedł do naszego przedziału jakiś koleś udający się do Kielc. Chcąc, nie chcąc, wpuściliśmy go do środka, bo przecież nie mogliśmy go wygonić! Nie pamiętam jak się nazywał, ale wiem, że buzia mu się nie zamykała! Zaczął gadać coś o jakichś horoskopach i wróżbach. Mówił, że Moniś jest spięta i że ma potencjał przywódczy, którego jednak nigdy nie wykorzysta… eee… Staraliśmy się dać mu do zrozumienia, że może lepiej by było, gdyby się zajął emerytami w sąsiednim przedziale, bo miał nam towarzyszyć 3-4 godziny!!! Człowiek był to nad wyraz pojętny i wyczuł, że sytuacja jest nieco napięta (lub spięta cha cha). Gdyby było to możliwe, z pewnością zobaczyłby na moim czole czerwony guzik z migającym napisem „alarm”. Wyszedł, a my zaczęliśmy nadrabiać stracone minuty.


Po omówieniu różnych sposobów spania w pociągach np.: wieloryb (z otwartą buzią), dzięcioł (ze zwieszoną głową), tudzież glonojad (przyklejony do szyby), zaczęliśmy układać się do snu (o ile to było możliwe w tych warunkach) albo raczej „ugniatać się do snu”. Co chwila rozlegało się moim zdaniem za głośne: „Julitka? Czy aby na pewno jest ci wygodnie? Na pewno?” i z drugiej strony: „tak, tak! Na pewno! A tobie? Na pewno?” Kiedy się wreszcie „napewniły”, poszły spać… ja też! Dalszego ciągu wydarzeń nie opiszę, bo spałam… jakby ktoś nie zauważył: owce też snu potrzebują!:)

Obudziliśmy się niedługo po tym, a sytuacja stała się dość nerwowa. W lot zrozumieliśmy, że jeśli wysiadamy w Poroninie, a nie w Zakopanem, to już musimy obładowani czekać w korytarzu! Wzajemnej szamotaninie towarzyszyły nasze okrzyki w stylu: „najwyżej bagaże wyrzucimy przez okno”, ale w końcu nic się nie stało… Udaliśmy się na przystanek autobusowy, a stamtąd – na Głodówkę!

Na miejscu było bardzo sympatycznie! W ośrodku roiło się od harcerzy, a nami błyskawicznie się zaopiekowano. Dostaliśmy instrukcje (śniadanie o 9.00) i klucze do pokoju 14 (z czterema łóżkami na sześć osób). Ledwo się „rozładowaliśmy” (naprawdę to dobre słowo, jeśli chodzi o opisanie naszego bałaganu), już wpadł do nas oboźny, który robił nam cały czas zdjęcia i drużyna z jego szczepu z Jastrzębia-Zdroju. Na jej czele był Kowal (Paweł) – przesympatyczny chłopak, bez którego ten wyjazd nie byłby w połowie tak fajny!:) Od razu się zaprzyjaźniliśmy z nimi, a oboźny robił nam zdjęcia mówiąc, że jesteśmy jego ulubioną grupą!;) Jatrzębie (bo tak ich nazywaliśmy) nauczyły nas kilku fajnych piosenek, m.in. „Wędrówki”, której refren brzmiał następująco:
„Czemu nas tam nie ma,
gdzie za darmo wszystko dają?
Czemu nas tam nie ma,
gdzie się wszystkie sny spełniają?
Czemu nas tam nie ma
pod płynącą miodem rzeką?
Czemu nas tam nie ma?
Czy to może za daleko?”
Nauczyli nas także nowego pląsu, ale może jednak go tu nie przytoczę…

Strasznie nam się ta piosenka spodobała i od tej pory w kółko prosiliśmy, by ją nam zaśpiewali. Mi do teraz kojarzy się z tym rajdem, choć za darmo tam nic (oprócz miłej atmosfery) nie rozdawali (herbatę sprzedawali po złotówce). My nauczyliśmy Jastrzębie „Koła” i „Dziś w nocy będzie fajnie”. Do końca już się z nimi trzymaliśmy, a Kowal był tak częstym gościem w naszym pokoju, jak my sami.:)
Na piątek rano zaplanowano nam symulację, a w zasadzie taką grę… Najpierw trzeba było przez siedem minut dmuchać w fantoma (u nas zajęła się tym Agata) i opatrywać ranną (reszta grupy, poza Agatką – operatorką kamery:), a później przenieść ją bezpiecznie przez niebanalną trasę! Kręgosłup mi wysiadał już przy przenoszeniu poszkodowanej nad rzędem ławek. Nie poszło nam aż tak źle… Jeszcze raz tak powiem, to może w to uwierzę…:)

Po symulacji pojechaliśmy do Zakopanego. Naszym pierwszym kierunkiem były stoiska z pamiątkami i… oscypkami! Od razu polecieliśmy kupić coś dla rodziców i rodzeństwa. Najadłam się oscypków, zanim jakiekolwiek kupiłam, ale co tam! Reklama kosztuje! Pochodziliśmy sobie po uliczkach, straganach, sklepach, ale i tak na koniec skończyliśmy na punkcie docelowym naszego wypadu: w muzeum zakopiańskim Małkowskich i na starym cmentarzu. To zmusiło nas do przemyśleń i chwilowego wyciszenia…
Jeszcze później (po powrocie do ośrodka) mieliśmy czas wolny na przygotowywanie się do festiwalu, który zaplanowano na wieczór. Już po chwili stało się jasne, co zaśpiewamy… pewną „ekologiczną” (dosłownie) piosenkę. Dopracowaliśmy szczegóły (nasz skromny układ choreograficzny) i zeszliśmy na dół (do stołówki), gdzie większość ludzi już się zebrała. Po zaśpiewaniu naszej piosenki okazało się, że rozpoznał nas chłopak z Piaseczna, który był w Przerwankach i widział nas śpiewające ten sam hit! Cha cha! Nie udało nam się jednak nic wygrać… Buuu… Zaś przebojem festiwalu (no i całego rajdu) stała się oryginalna piosenka pt.: „Białe łabędzie”, której tekstu nie przytoczę ze względu na gorące prośby Kowala o jej NIE rozprzestrzenianie na Polskę, wokal Shrecka, który nie umiał trafić w dłonie podczas klaskania oraz gra na harmonijce Kowala!:) Mimo że byliśmy już trochę padnięci, zostaliśmy jeszcze na koncercie zespołu: Z gór my syny (fajna nazwa nie?). Była to niespodzianka przygotowana dla nas przez organizatorów.
Kiedy już udaliśmy się do pokoju po koncercie, okazało się, że na dole pozostała jeszcze grupka osób, które chciałyby pośpiewać. Z miejsca wyleciałam razem ze swoim śpiworkiem, a za mną pozostali Wędrownicy (oprócz Moniki, która zasnęła:). Od razu dołączyliśmy do Jastrzębi. Aaa… zapomniałam dodać, że w skład Jastrzębi wchodzili: Kowal, Robert, Oskar, Michał, Pumba i Nataila. To na czym skończyłam…? Aha! Siarek zaczął coś grać, a w miarę upływania czasu koło zaczęło się powiększać i nie tylko my już śpiewaliśmy! Razem z nami spora grupka innych harcerzy cierpiących na bezsenność… Nasz repertuar nie był zbyt bogaty, ale było przesympatycznie!!! Nie pamiętam od jakiej piosenki zaczęliśmy, ale skończyliśmy chyba na… „Lewe loff” na życzenie Kowala (jakoś wszędzie go pełno, no nie?). Szkoda, że częściej nie było takiego śpiewania podczas rajdu… Ale w sumie kiedy…? To nas naprawdę zintegrowało (jak ja kocham to słowo)!

Następny dzień zaczęliśmy od gry terenowej na trasie. Mieliśmy wyznaczone szlaki oraz dwa punkty, na których trzeba było wykonać zadania. My wybraliśmy łatwiejszą (czyt. krótszą) trasę na Rusinową Polanę przez Gęsią Szyję. Na szlak wychodziliśmy patrolami, które składały się z drużyn obecnych na rajdzie i Słowaków – słowackich harcerzy, którzy również przybyli na Głodówkę. W naszej grupie była Łucja, Łukasz i dwoje chłopców (w wieku 13 i 14 lat), z którymi zakolegowałam się w szczególności ja z Agatką. Wędrówka minęła nam bardzo sympatycznie: wśród prób porozumiewania się i licznych pląsów (nauczyliśmy Słowaków „Tumci”). Zaliczyliśmy bezbłędnie wszystkie zadania, obejrzeliśmy góralski kościół i ślub, po czym wróciliśmy do ośrodka, gdzie mieliśmy tylko chwilę, by przebrać się w mundury i wyruszyć na koncert T. Lewandowskiego do okolicznego Domu Kultury. Koncert bardzo mi się podobał, a my (nasza drużyna) dodatkowo dostarczaliśmy sobie rozrywek robiąc „falę meksykańską” (na różne sposoby) razem z Jatrzębiami. Zabawa była przednia! Niestety okazało się, że mamy stamtąd wrócić piechotą! A to było dobrych kilka kilometrów!!! Wyruszyliśmy, bo co mieliśmy robić? Na strajk głodowy trochę za mało jedzenia… Całe szczęście podwiózł nas tata, któregoś z harcerzy i w dziewięć osób zapakowanych do auta dojechaliśmy na miejsce.
Wieczorem nie mieliśmy już wcale siły na urozmaicanie sobie czasu, ale wygospodarowaliśmy sobie chwilkę na wymienianie się adresami i pogawędkę z Kowalem, która w efekcie końcowym zakończyła się bitwą na poduszki (koce, kołdry, śpiwory) Kowala ze mną i Julitą. Wpisałyśmy mu się na pamiątkę do śpiewnika, a on po napisaniu (i narysowaniu) notek dla nas, stwierdził, że mu się komplikatory włączyły. Nic więcej z niego nie wydusiłyśmy (cały czas piszę –łyśmy, gdyż Siarek gdzieś nam się zabłąkał z gitarą:)

Następnego dnia rano humory mieliśmy takie sobie… W końcu był to ostatni dzień, a tak się wszyscy zaprzyjaźniliśmy… Zjedliśmy śniadanie, podczas którego ja z Julitą zaśpiewałyśmy (lub zafałszowałyśmy – interpretacja dowolna): „wstań! Unieś łychę!!! Spójrz prosto w michę! I do jedzenia się bierz…”.

Później pożegnaliśmy się… zwłaszcza z oboźnym i Kowalem… Ten pierwszy powiedział nam na „do widzenia”, że: „miło było poznać takie same batony jak my!”. No i skończyło się rumakowanie… Z ciężkim sercem poszliśmy na przystanek… Dalej czas bardzo szybko minął. Autobusem dojechaliśmy do Zakopanego i tam okazało się, że Siarek zapomniał oddać klucze do pokoju! Na stacji PKP był jednak ktoś z Głodówki, kto odebrał zgubę. Na miejscu okazało się także, że w kierunku Warszawy jadą z nami nasi znajomi z Piaseczna… Jaki ten świat mały…:)

W drodze do domu mieliśmy jedną przesiadkę i w Krakowie zdaliśmy sobie sprawę, że jeśli nie będziemy wystarczająco dobrze pracować łokciami, to możemy nie trafić żadnego wolnego przedziału do Warszawy, a wtedy mogłoby być „nie halo” (cytuję kolegę z Piaseczna). Podzieliliśmy się więc na dwa składy i obstawiliśmy dwa wagony. Udało się! Podczas powrotu mieliśmy także zbiórkę o Wędrownictwie, przygotowaną przez Julitę. Czas tak miło i spokojnie upłynął… Trochę ciszej niż jak jechaliśmy w tamtą stronę, ale to chyba normalne…? Wcześniejsze dni spędziliśmy bowiem bardzo intensywnie! Powspominaliśmy piękną pogodę (mgłę, która przesłoniła nam każdy fantastyczny widok), wspaniałe towarzystwo: Słowaków, Jatrzębi i oboźnego oczywiście (nie mówiąc już o innych harcerzach!!!). Pośpiewaliśmy trochę i nim się obejrzeliśmy, już było widać Pałac Kultury, a jeszcze szybciej niż się spodziewaliśmy, dotarliśmy do domów…

Jakie wrażenia? Na pewno spodziewałam się czegoś innego, ale nie mogę powiedzieć, bym była zawiedziona! Wręcz przeciwnie! To było coś nowego! Co mi pozostanie po tym wyjeździe? Kilka adresów na kartce, nowe piosenki w śpiewniku i masa miłych wspomnień…

uOwca

Moja Ameryka

Człowiek siedzi w domu, ogląda amerykańskie filmy, naśmiewa się z durnych Amerykanów i zarzeka, że nigdzie nie ma tak udanych wakacji jak w Przerwankach a jedyne szczęście, jakie może odnaleźć znajduje się w naszym zimnym kraiku o dosyć skomplikowanej sytuacji politycznej.

Moja przygoda ze Stanami Zjednoczonymi rozpoczęła się 28 czerwca, kiedy z bijącym sercem i mieszanymi uczuciami wsiadłam do samolotu na Okęciu. Nie miałam pojęcia dokąd jadę, nie wiedziałam, czy była to słuszna decyzja. Potem przyszła chwila zwątpienia, kiedy w Nowym Jorku dowiedziałam się, że moja agencja jeszcze nie znalazła mi pracy i może im się trochę z tymi poszukiwaniami zejść. Wtedy uznałam, że jest beznadziejnie, że trzeba było siedzieć w Polsce gdzie moje miejsce. Ale zaraz potem znalazły się plusy sytuacji – w końcu nie muszę płacić ani za hotel, ani za żarcie, że klimatyzacja działa, słońce świeci a codziennie czeka na mnie gratisowa wycieczka dokądś. A dzień później zobaczyłam statuę wolności, Empire State Building, most brookliński i to, co pozostało po World Trade Center i poczułam, że jest naprawdę fajnie. Minęło 10 dni, wypełnione niesamowitymi przeżyciami i dostałam pracę.


W Kalifornii!!!!!!!!!!!! Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. I po raz kolejny znalazłam się na lotnisku razem z trzema innymi dziewczynami z Polski i udałyśmy się do miejsca o urokliwej nazwie Coffee Creek Ranch. Zanim tam jednak dotarłyśmy, udało nam się spóźnić na samolot w Las Vegas (bo była burza) dzięki czemu mogłam spędzić noc w najbardziej zwariowanym mieście świata na koszt linii lotniczych.

Samo miejsce pracy również okazało się fantastyczne – prawdziwe ranczo z końmi, kowbojami i muzyką country, wysoko w górach, daleko od cywilizacji. Przeżyłam tam wspaniałe trzy miesiące – wyjeździłam konno za wszystkie czasy, strzelałam ze strzelby, jadłam smażonego grzechotnika i poznałam fantastycznych ludzi z całego świata. No i oczywiście napracowałam się. Bo trzeba to wyraźnie zaznaczyć – uczestnik każdego programu typu work&travel nie może zapominać, że jedzie nie tylko dobrze się bawić ale też naharować. Były oczywiście chwile zwątpienia, kiedy było tylu gości, że pracę w kuchni (bo tam właśnie pracowałam) kończyliśmy o 22.00, kiedy od upału (jakieś 48 stopni) kręciło się w głowie, kiedy na mojej drodze pojawiał się grzechotnik albo zwyczajnie dopadała mnie tęsknota za domem i przyjaciółmi. Ale pomimo to uważam, że warto było.


Sumaryczny efekt tego lata wychodzi mi wyłącznie na plus – udoskonaliłam swój angielski, zarobiłam trochę pieniędzy i zobaczyłam na własne oczy kawał świata i zweryfikowałam swoje pojęcie na jego temat.

Lata spędzone w Przerwankach były dla mnie cudownym przeżyciem i nie żałuję ani jednego spędzonego tam dnia. Ale jednocześnie bardzo się cieszę, że w tym roku byłam tam niecałe dwa dni, że udało mi się zrobić coś innego, coś na trochę większą skalę. Nie mogę jednak zapomnieć, że pracę w Kalifornii dostałam m.in. dzięki doświadczeniu, które zdobyłam na obozach. Że niezliczone niedospane noce, dyżury w kuchni i niekończące awantury z panią Albinką oraz stukrotne przewijanie tych samych namiotów sprawiły, że nauczyłam się pracy i odpowiedzialności. Uważam, że to cudowne móc zdać sobie sprawę z powagi roli, jaką harcowanie odegrało w moim życiu. Uświadomiłam sobie, jak bardzo kocham Polskę, nasze obyczaje, nasze jedzenie i nasz krajobraz. Niestety, z oddali również lepiej widać, jak daleka droga czeka ten kraj zanim stanie się on względnie normalny i ile pracy musimy włożyć w jego rozwój. Bo to nie jest w porządku, że rodzice zaharowują się na dwóch etatach i ledwo ich stać na rachunki i jedzenie dla dwójki dzieci, nie mówiąc już o wakacjach dla nich, choćby to miał być najtańszy z możliwych obóz harcerski.

Ola Kasperska

Słońce, palmy u sąsiadów

Słońce, palmy, mnóstwo zwiedzania i wiele godzin w autokarze. Wakacje za granicą w październiku? I wcale nie mam tu na myśli strasznie drogich wakacji za nad morzem Śródziemnym, czy jakimś innym ciepłym zakątku świata. Całkiem tania wycieczka do jednego z naszych sąsiadów jest równie dobrym pomysłem. I znów nie mówię o jakimś rozwiniętym państwie typu Niemcy, czy wcale nie biednych Czechach.

Moja wycieczka odbyła się na południowy wschód od polskiej stolicy. Czy ktoś już wie, co mam na myśli? Oczywiście Ukrainę. Październik raczej jest miesiącem, gdzie słońca jest jak na lekarstwo. i tu spotkała mnie niespodzianka, gdyż słonko postanowiło grzać mocniej, do ponad 20 stopni. Napisałam o palmach. Palmy na Ukrainie? To przecież prawie nie możliwe. Ale jak wiemy i w Polsce można palmy zobaczyć, co prawda bez kokosów, a na Ukrainie we Lwowie można uświadczyć palmy i to w dość podobnym miejscu co i u nas.

Rynek we Lwowie
Rynek we Lwowie

Szkolna wycieczka wiąże się oczywiście z ogromnym planem zajęć, mnóstwem zwiedzania i godzinami spędzonymi w autokarze. Podczas naszej kilkudniowej wycieczki zapuściliśmy się ponad 300 kilometrów w głąb Ukrainy. Głównie podróżowaliśmy po terenach, które niegdyś należały do Polski i zakręciła się nam łezka w oku, za tymi wspaniałymi miejscami. Oprócz zwiedzania niesamowitych zamków, cerkwi, far i twierdz mogliśmy poznać Ukrainę od środka zobaczyć jak tam się żyje. Mieszkaliśmy bowiem u polskich rodzin w Medenicach (niedaleko Lwowa). Dzięki temu wiemy jak urządza się domy, dlaczego nad obrazami przywiesza się dziwny chusty. Na Ukrainie żyje się biednie, skromnie i niezwykle pobożnie. Medenice, jak i większość miasteczek, przypominają polskie wsie z krowami, kurami i innymi zwierzakami.

Ukraina to raj dla fotografów. W trakcie pisania tego, co teraz czytacie cztery rolki filmów stoją na półce i czekają na zaniesienie do fotografa. Ogromne ilości zabytków, pomników i cmentarzy, aż proszą się o sfotografowanie. Co do pomników to niezwykle zaskoczył mnie fakt, że wiele pomników to pomniki Adama Mickiewicza. Niespodzianką był też kościół katolicki we Lwowie, na ścianę, którego przywieszona była tablica dziękująca Oldze i Andzrzejowi Małkowiskim za rozpowszechnienie harcerstwa.

Lwów jest przepięknym miastem, jednym z niewielu, który na swych ulicach ma działające latarnie.
Niewątpliwie Ukraina jest krajem. który warto zwiedzić. Ogromne ilości „suchych przestworów oceanu” (A. Mickiewicz „Stepy akermańskie”) Stare zachowane w dość dobrym stanie zamki robią gigantyczne wrażenie.

Wycieczkę uznaję za udaną, mimo wiecznego błądzenia po nieoświetlonych i nieoznakowanych drogach. strasznej pogody ostatniego dnia, nieprzyjemnych panów na granicy i małej ilości snu. Ale warto było w wszystko zobaczyć. A wyspać się można później, już w Polsce.

Ola Kondraciuk
69 DH

Podróże na – Skrzydłach Orła Białego

Kielce i Chęciny

Sobota 24 lipiec, godzina 5:15 wsiadamy do autobusu i jedziemy do Kielc.

Droga przebiega dość szybko i w miłej atmosferze, pomimo zmęczenia wszyscy mamy dobre humory.
Około 8:30 jesteśmy w Kielcach . Teraz trzeba się przebić na miejsce spotkania gdzie czekają już na nas ludzie z „Kompanii Wolontarskiej „
Dotarliśmy pod Jeden z najpiękniejszych zabytków Kielc jest to pałac biskupów krakowskich.


Gdy wszystkie zaproszone przez gospodarzy grupy rekonstrukcji XVII wiecznej dotarły na miejsce poszliśmy zwiedzać pałac



„Został on wzniesiony w latach 1638 -1642 staraniem biskupa Jana Zadzika. Budowę pałacu powierzono Giovanniemu Pancino. Nowy pałac zastąpił drewniany dwór, który około roku 1535 znajdował się na miejscu, gdzie dziś stoi Pałacyk Tomasza Zielińskiego.
Budowę pałacu rozpoczęto, gdy biskup Zadzik popadł w niełaskę u króla Zygmunta III Wazy, którego był kanclerzem.
Król stopniowo odsuwał Zadzika od wielkiej polityki. Jako, że biskup był już chory i w podeszłym wieku, budowla miała stać się niejako pomnikiem jego zasług i czynów. Biskup Zadzik postanowił więc nadać pałacowi charakter okazałej rezydencji, będącej świadectwem wiary (stąd zasada troistości w budowie pałacu – miała być niejako hołdem dla Trójcy Świętej), jak i talentu dyplomatycznego i zasług – plafony, rzeźby i wszechobecny herb Korab.”
(Kielce On Line)


Po takiej uczcie kulturalnej udaliśmy się na zamek w Chęcinach gdzie miała się rozgrywać dalsza część imprezy, i zaczęło się…
Najpierw mozolna wspinaczka pod górę. Gdy dotarliśmy na dziedziniec każdy miał chwilę na to aby się odświeżyć i ugasić pragnienie.
Póżniej „Warchoły i Pijanice”czyli my, udaliśmy się na rozpoznanie terenu.



„Nie ma pewności, co do fundatora i czasu powstania warowni chęcińskiej. Dokument Bolesława Wstydliwego z 1275 roku wymienia jako właściciela Chęcin biskupa Mikułę, natomiast w 1306 roku Władysław Łokietek obiecał przekazać istniejący zamek biskupowi Janowi Muskacie. Na pewno zamek powstał między tymi dwoma datami wzniesiony przez biskupa Mikułę lub Jana Muskatę, któremu później zamek miał być nadany. Możliwe, że do nadania nie doszło, gdyż w 1307 roku Łokietek sam wydał na zamku dokument, a rok później zamek stał się siedzibą starosty Wacława. Od tego czasu stanowił ważny ośrodek władzy królewskiej. W 1310, 1318 i 1331 roku odbywały się tu zjazdy książąt i szlachty polskiej, z których ostatni uważany jest za pierwszy polski sejm.
W początkach swojego istnienia zamek miał plan wydłużonego wieloboku zbliżonego do prostokąta z cylindrycznymi wieżami w środku krótszych boków. Z jednej strony wieży wschodniej znajdowała się brama wjazdowa, z drugiej stał dostawiony do zewnętrznej części muru obwodowego jednopiętrowy budynek. Później, za czasów Kazimierza Wielkiego, przy północnym murze powstał mieszkalny budynek o planie prostokąta, a bramę wzmocniono przedbramiem, nad którym umieszczono kaplicę. Obie kamienne wieże zostały nadbudowane cegłą.
W XV wieku zamek rozbudowano otaczając zachodnią część wzgórza murem z krenelażem. Powstał w ten sposób zamek dolny, którego murów w północno-zachodnim narożniku broniła czworoboczna wieża, a reszta zachodniej kurtyny zajęta była przez budynek z furtą prowadzącą poza mury zamkowe. Pozostałą część zabudowy zamku dolnego tworzyły drewniane budynki gospodarcze umiejscowione wzdłuż obwodu murów. Na zamku górnym w tym okresie zmodernizowano budynek mieszkalny oraz bramę wjazdową. W budynku po południowej stronie wieży umieszczono skarbiec zamkowy, do którego złożono przeniesione z Gniezna kosztowności archidiecezji gnieźnieńskiej dla ochrony przed Krzyżakami.
Po wygaśnięciu dynastii Jagiellonów zainteresowanie zamkiem spadło, a prowadzone w XVI wieku prace budowlane ograniczały się do powierzchownych napraw. W 1588 roku z zamku przeniesiono do kościoła w mieście księgi ziemskie, zniszczenie dosięgło warownię w 1607 roku, kiedy po zdobyciu przez rokoszan zebrzydowskich zamek został spustoszony i podpalony. W 1610 roku odbudowy podjął się Stanisław Branicki, któremu przyznano starostwo chęcińskie.
Podczas potopu szwedzkiego wojska Rakoczego w 1657 roku zniszczyły zamek, nadal jednak potem użytkowany przez starostę. Kolejne zniszczenia szwedzkie z 1707 roku były już na tyle poważne, że zamek został opuszczony i stan ruiny się pogłębiał. „




I zaczęło się…
Salwy armatnie, pojedynki, bitwa i śpiewy kozackie przeplatały się przez całą imprezę.
Wiek uczestników wahał się pomiędzy 13 a 60 rokiem życia.
Wszyscy w wyśmienitym nastroju oraz niesamowicie życzliwi względem siebie.
Różnice wieku czy też grupy którymi się tu przyjechało wnet się zatarły.
Tutaj każdy „za Pan brat”

Ponieważ czas w dobrym towarzystwie szybko płynie zaczął zbliżać się wieczór.
Grupa śmiałków została wysłana na rynek Chęcin po produkty na strawę.
Nad rozpalonym na dziedzińcu ogniskiem zawisł kociołek i zaczęliśmy warzyć ” Gulasz nawinie”



Tzn. Wszystko jadalne co się pod rękę nawinie. Włoszczyzna kurczaki pulpety daktyle ,klopsy i najróżniejsze specyfiki i przyprawy.
Gdy Jedzenie było gotowe było już zupełnie ciemno.
Część szlachty i kozactwa powoli udała się na spoczynek. Druga część dopiero teraz rozpoczęła zabawę. Tańce, hulanki, swawole oraz najbardziej wzniosłe toasty.

Około północy rozpoczął się turniej zapasów w którym umiejętności czy kategorie wagowe nie miały znaczenia, grunt to dobra zabawa.
Gdy zabawy i hulanki dostatecznie zbliżyły nas do udania się na spoczynek, każdy znalazł sobie miejsce w zależności od chęci i fantazji. Część spała w namiotach, cześć w mórach zamkowych a część (w tym ja) pod tak zwaną chmurką.
Niestety następnego dnia, o piątej rano zbudził nas deszcz.
I tak to się szlachta ongiś i ów czas bawiła…

Perkun

Podróże ze szlachtą

Liw był siedzibą zamku książęcego i jednym z ważniejszych grodów mazowieckich.
Rozwijał się prężnie dzięki korzystnemu położeniu przy jedynej przeprawie na rzece Liwiec. Miasta i zamku nie ominęły klęski, jakie spadły na Rzeczpospolitą w XVII i XVIII wieku.

W 1656 r. Szwedzi spalili zamek, w następnym roku połączona armia kozacko-siedmiogrodzko-szwedzka spaliła miasto. W 1703 r. podczas powtórnego najazdu Szwedów zamek został tak bardzo zniszczony, że nie podniósł się z ruiny.
Liw również podupadał coraz bardziej, aż w 1867 r. zaborcy rosyjscy odebrali mu prawa miejskie za udział mieszczan w Powstaniu Styczniowym, szczególnie w wielkiej bitwie pod Węgrowem.
Obecnie jest to miejscowość urokliwie położona na skraju szerokiej doliny Liwca, przy trasie z Warszawy do Sokołowa i Siemiatycz. Dumą ziemi liwskiej jest zamek książąt mazowieckich, w którym obecnie mieści się muzeum z kolekcją broni i portretu sarmackiego.
Zamek jest siedzibą Bractwa Rycerskiego Ziemi Mazowieckiej i Podlaskiej, które organizuje tu turnieje rycerskie.

Między 30 maja a 5 czerwca na zamku w Liwie 70 km od Warszawy miał miejsce piknik archeologiczny pod hasłem „Polska przez wieki – od X do XVII wieku”

Późno bo w niedziele dostaliśmy zaproszenie odludzi z Grupy Szermierki i Tańca Dawnego „Lorika”.
(2 osoby które miały tam być nie mogły) Więc jakowsparcie przyjechały dwa Warchoły
Kiedy Dotarliśmy na miejsce , niejaki Błażej objaśnił nam co i jak : gdzie śpimy kiedy jemy itp.

Następnego dnia rano szybkie śniadanko, przebieramy się w stroje z epoki i zaczęło się…


Autor tekstu z szablą po prawej stronie

W samym zamku był pełen przekrój historii od wczesnego średniowiecza po XVII wiek
Byli wojowie w skórzanych pancerzach, rycerze w zbrojach płytowych
i szlachta w kontuszach czyli my
Każda grupa miała swój stragan gdzie przedstawiała jak najlepiej mogła to czym się zajmuje
Poza wojownikami byli kowale, brązownicy i całe grono innych rzemieślników
Każda grupa prezentowała jakieś pokazy.
My biliśmy się na szable i przedstawialiśmy tańce z epoki.
Oprócz tego w miarę możliwości opowiadaliśmy zainteresowanym o wyposażeniu towarzysza pancernego, o skuteczności i możliwościach muszkietu itd.
Później były warsztaty taneczne gdzie dzieciaki (których było naprawdę duuuużo) uczyły się „słomy” tańca plebejskiego z epoki.
Co jakiś czas przybiegała do nas jakaś opiekunka prosząc o zorganizowanie nauki, „bo oni przyjechali z… i jest ich 80 osób i strasznie chcą”.

Drugiego dnia Błażej wpadł na pomysł „sparingów” z chętnymi na palcaty (drewniana szabla treningowa) Zwiedzający sprawiali wrażenie zadowolonych.
Siedzieliśmy tam do piątku, kiedy to „zahaczając ” o domy (po to by się przepakować i od świeżyć)

Przebiliśmy się do Zamościa
Wieczorem ognisko, kozackie śpiewy i zakwaterowanie.
Następnego dnia…
Huk niemożebny, jakby grom z jasnego nieba, potem drugi i trzeci.
Tak to salwa armatnia na pobudkę.
Wszyscy ubierają się w żupany hajdawery i idziemy śniadanko.
Tam gwar, śmiechy i pyszne potrawy. Poznajemy nowych ludzi i tych znanych wcześniej z opowieści
Po posiłku zabraliśmy broń i ruszyliśmy w kierunku starówki
Każdy miał szablę, nadziak lub jakiś pistolet czy muszkiet.
Na rynku oficjalne rozpoczęcie imprezy i do bitwy…
Kozacy za wszelką cenę próbowali zdobyć twierdzę Zamość
Bitwa najpierw toczyła się na moście, rannych było nie mało.
Dzięki armatom i sprawnej załodze atak został odparty
Ale kozackie psubraty podstępem z forsowały fosę i podeszły pod mury.
Tam też dostali łupnia.
Później było trochę wolnego czasu i pokazy na rynku.
Ku uciesze gawiedzi, każde bractwo miało jakiś swój specjalny
Np. „turniej szpady dworskiej o klapki atamana”
Gdy już zmierzchało udaliśmy się do pobliskich kazamatów,
gdzie to organizatorzy przygotowali nam biesiadę sarmacką, a tam… tańce, hulanki, swawole.
Ale o tym… innym razem

Perkun