Kolejny podbój Ameryki

Punktualnie o ósmej rano rozdzwonił się budzik Kaktusińskiej. Chwile potem drugi i trzeci. Jaki był powód takiego alarmu? Bardzo prosty. Otóż nasza bohaterka od jakiegoś czasu planowała ponowny wyjazd zarobkowy do USA i tegoż właśnie pięknego, słonecznego dnia o godzinie 13.00 przypadało jej spotkanie z panem konsulem.

Miał on zadecydować, czy Kaktusińska nie stwarza potencjalnego niebezpieczeństwa dla obronności Ameryki i czy ogólnie można dać jej wizę. Nasza bohaterka wstała tak rano, bo po prostu obawiała się zaspać a ponadto zanim o 12.00 ustawi się w upakarzajacej kolejce na Pięknej, miała się spotkać z reprezentantem biura, które za ciężkie pieniądze miało zorganizować jej wyjazd.

Ryszard, chociaż był szczerze przeciwny kolejnemu wojażowi ukochanej (jednak wyszła na jaw sprawa z przewodnikiem po rezerwacie Indian), uznał, że przecież nie może sprzeciwiać się jej szczęściu i że przez 3 miesiące jakoś bez niej wytrzyma. Zresztą, może urwą się z chłopakami na trochę do Meksyku i tam spotkają z jego miłością… W każdym bądź razie postanowił być uosobieniem wyrozumiałości i zaoferował się, ze podwiezie ukochaną do Warszawy.

Tym razem Kaktusińskiej udało się nie spóźnić ani niczego nie zapomnieć, przynajmniej taką miała nadzieję, nie tylko zresztą ona, bo reprezentant biura, który zdążył już trochę ją poznać, pół nocy nie spał. W końcu to nic dobrego, jak potencjalny uczestnik work&travel zostaje wyprowadzony z konsulatu za zakłócanie porządku itd… co za wstyd dla biura… W każdym bądź razie koszmarne sny reprezentanta miały szansę się nie spełnić bo Kaktusińska zaczęła nad wyraz dobrze.

– Paszport przyniosłaś?
– Tak.
– Zdjęcia?
– Są. Chcesz jedno na pamiątkę?
– Ele… wiesz, dzięki, moja dziewczyna jest bardzo zazdrosna… – usiłował się wykręcić reprezentant.
– Pantoflarz – mruknęła wściekła Kaktusińska.
– Coś mówiłaś?
– Nie, tylko że mam też te dwa papierki których wcześniej zapomniałam wypełnić i przynieść.
– O! Super, w sumie nie ma to aż takiego znaczenia, bo już je za ciebie wypełniliśmy i musisz je tylko podpisać. Ale super, że je przyniosłaś, naprawdę. Czekaj, mam jeszcze tylko takie małe pytanko: dlaczego w twoim paszporcie nie ma żadnej adnotacji, że opuściłaś terytorium USA?
-??? A powinna być? – Kaktusińskiej zrobiło się słabo. Przypomniała sobie okoliczności, w jakich wracała do domu i przyszło jej na myśl, ze to i tak cud, że w ogóle wróciła i że nie błąka się do tej pory po lotnisku…
– Tylko spokojnie… A może miałaś jakiś egzamin i masz wpis w indeksie datowany po powrocie?
– Niee… Ale mam lewe zwolnienie lekarskie! W studenckiej książeczce zdrowia, w domu… – Kaktusińska urwała w połowie. Jeden rzut oka na reprezentanta upewnił ją, że jeszcze chwila a będzie musiał sobie przypomnieć zasady pierwszej pomocy w przypadku palpitacji i to bardzo szybko…
– Czekaj, spokojnie… Dzwonię do biura…

Reprezentant połączył się ze soją bazą, czując mniej więcej jak dowódca inwazji na Irak którego nagle poinformowano, ze atak lotniczy odbędzie się przy pomocy czołgów. Po chwili rozmowy zwrócił się do Kaktusińskiej.

– Przecież Iksiński z biura dzwonił do ciebie i mówił, ze masz wziąć kartę pokładową!!!
– Aaa… Kartę pokładową z lotu powrotnego do Polski? Jasne, że ją mam. – rozpromieniła się Kaktusińska.
– To czemu nic nie mówisz?!!
– Bo nie pytałeś!! – Kaktusińska też zaczynała już być wściekła na tego niekompetentnego człowieka, który przyprawił ja o taki stres. – A tak w ogóle, to gdzie są wszyscy? Tylko ja mam dziś rozmowę z konsulem?
– Nie, ale kazałem ci przyjść godzinę wcześniej na wypadek, jakby przyszło ci do głowy się spóźnić… Chodźmy na jakąś kawę…

Kaktusińska, chociaż z początku wściekła, ze znowu traktują ją jak idiotkę, w skrytości ducha musiała przyznać mu rację. A kawa? Czemu nie, zawsze lubiła kawę… Tylko dlaczego tym razem musiała ja wylać na swoją spódnicę??!!

Ola Kasperska

PS. Relacja z przebiegu rozmowy z konsulem w następnym numerze, jak wyżej podpisana autorka będzie miała z głowy swoją własną.

Kochać… jak to łatwo powiedzieć…

Co prawda mamy już marzec, a dzień zakochanych był w połowie lutego, ale ja uważam, że o miłości można pisać cały rok. Nie wiem, jaka pogoda będzie, jak będziecie to czytać. W momencie, kiedy to piszę, na dworze jest -15 stopni, a więc nie za ciepło. Ważne jednak, że serducho mam gorące.

Bardzo lubię słuchać historii o miłości. Mam nadzieję, że Wy też, bo to będzie właśnie taka historia. Z góry przepraszam tych, którzy po przeczytaniu mojego artykułu będą rozczarowani. Nie jest to bowiem porywająca historia o namiętności i pasji, która połączyła dwoje młodych ludzi z dwóch skłóconych rodów ( o ile mi wiadomo, to coś takiego ktoś już napisał i był to Szekspir). Ale bez wątpienia jest o miłości.. To może od początku…

Tak się stało, że musiałam zmienić szkołę i to w ostatniej klasie gimnazjum. Okazało się jednak, że miało mnie spotkać coś naprawdę wspaniałego – miłość… Można powiedzieć, że na początku ja i ON przez przypadek (a później za karę) siedzieliśmy w jednej ławce. Mieliśmy dużo czasu, żeby lepiej się poznać i dokładniej się sobie przyjrzeć. Tamten rok był wyjątkowy, bo wszystko było nowe. Po raz pierwszy ktoś zaprosił mnie na randkę, dostałam pierwszą walentynkę (a właściwie sześć walentynek!), i pierwszy bukiet róż. Wiem, że cokolwiek by się nie działo w moim życiu, na zawsze będę miło wspominać tamten czas. Sama nie wiem, kiedy się zakochałam. Pewnego dnia po prostu uświadomiłam sobie, że ON bardzo wiele dla mnie znaczy. I że to, co nas łączy nie jest jedynie przyjaźnią (choć opiera się przede wszystkim na niej).

Czym jest dla mnie jego miłość? W tej chwili jest wspólną rozpaczą (niedawno szukaliśmy miejsca na biwak dla naszych kochanych dzieci i musieliśmy pogodzić się z tym, że wszyscy mają nas w … nie są nam życzliwi…). Jest myślą, że także teraz sobie poradzimy. Miłość jest spojrzeniem w oczy, które każe wierzyć, że będzie dobrze, choć dobrze nie jest. Ludzie rodzą się, żyją i starają się być szczęśliwymi ( z różnymi efektami). Ludzie umierają. Na moim ostatnim dyżurze stało się coś, czego bałam się najbardziej. Spotkaliśmy się następnego dnia. Widział moją rozpacz, bezsilność i te głupie łzy, które zawsze biorą się nie wiadomo skąd i po co. Dla mnie miłość jest świadomością, że kiedy wszystko traci sens, mogę ukryć twarz w jego ramionach i po prostu płakać. I ta myśl, że jest na świecie ktoś (oprócz mojej kochanej mamy, którą bardzo serdecznie pozdrawiam), komu na mnie zależy. Ktoś, o kogo i ja mogę się troszczyć. Nasza miłość jest również każdą wspólną chwilą radości (które odwrotnie do smutków, gdy dzielimy, to się mnożą)! Chodzimy do tej samej szkoły i każdą wolną chwilę spędzamy razem. Dementuję plotki- nie jesteśmy idealną parą (nie uwierzylibyście, ile razy coś takiego słyszałam!). Kłócimy się prawie codziennie, a już na pewno raz w tygodniu! A jak miło jest się później godzić… Wspólnie uczymy się patrzeć na świat oczami dorosłych ludzi, starając się rozumieć to, co już na starcie okazuje się być niemożliwe do zrozumienia.

Są czasem takie chwile, kiedy mam wrażenie, że jesteśmy z zupełnie innej bajki. Że choćby pocałował mnie tysiąc razy to ja i tak pozostanę żabą i nie zmienię się w królewnę, na którą on czeka, mój rycerz w lśniącej zbroi (oczywiście, na białym koniu!)… A może to ja jestem księżniczką? Jestem przecież rozkapryszona i próżna, więc chyba bym się nadawała? Wszystko zależy od punktu widzenia.

Bardzo się stara, żebym myślała, że jest zupełnie nieromantyczny. Jednak ja i tak wiem swoje – w końcu po coś kobiety mają tą swoją intuicję 😉 Z resztą nie mogę myśleć inaczej skoro wieczorem dostaję takie sms-y :,,śpij smacznie aniołku i niech pluszowe misie utulą Cię do snu…” Mała dygresja skierowana do facetów: po takiej wiadomości nie można po prostu zasnąć! Ale za to można rozpłynąć się w objęciach Morfeusza, a to jest o wiele przyjemniejsze.

Podziwiam go. Jest bardzo mądry. Jest odpowiedzialny i troskliwy, czuły i wrażliwy, ambitny, świetnie tańczy i… ma co najmniej 50 innych zalet!
Jego rodzice naprawdę świetnie go wychowali i mam nadzieję, że są z niego bardzo dumni.

Nie oszukujmy się, ideały nie istnieją, ale gdyby istniały, ON byłby jednym z nich (musiałby jednak najpierw przestać tak szybko się obrażać!). Takich ludzi nie spotyka się często. A jeszcze rzadziej można się pochwalić, że są częścią naszego życia. Mam wielkie szczęście!

Guśka

P.S. Tak na zakończenie, życzę wszystkim aby wytrwale poszukiwali szczęścia i zawsze mieli odwagę o nie walczyć! Krótko mówiąc :kochajmy się! „Próżno uciec, próżno się przed miłością schronić, bo jak lotny nie ma pieszego dogonić”

P.P.S. Pozazdrościłam Kasi i chcę, żebyście wiedzieli, że my też bawiliśmy się w styczniu na studniówce!

„Za wszelką cenę”

Jak na obecne standardy film dość krótki. I chwała mu za to. Bo chociaż od połowy oglądało mi się suuper, to pierwsza godzinka się trochę dłużyła. Ale nic to, jakiś wstęp przecież musi być. A skoro już wspomniałam o budowie, to podobało mi się wprowadzenie wszechwiedzącego narratora. Oryginalne i niespotykane.

Szczególnie, że był on jednocześnie jednym z głównych bohaterów i to tym najbardziej pozytywnym, do czego grający go aktor (Morgan Freeman) chyba powinien już przywyknąć, bo właśnie z takimi rolami go kojarzę.
Postać Freemana to Scrap – były bokser pracujący i mieszkający aktualnie w siłowni , gdzie pomaga swojemu byłemu trenerowi, Frankie’emu (Clint Eastwood). Ten drugi zawodu nie zmienił, cały czas szuka nowych talentów i ćwiczy przyszłych mistrzów – pięściarzy jednocześnie dbając o ich bezpieczeństwo. Czasem nawet aż za bardzo. To dlatego właśnie opuszcza go Willy (Mike Colter), gwiazda ringu. W trakcie filmu poznajemy także Dangera, który „walczy sercem” i, przede wszystkim, Maggie Fitzgerald (Hilary Swank). Ta trzydziestoletnia kobieta po przejściach ma tylko jedno marzenie. Chce osiągnąć sukces w damskim boksie zawodowym pod okiem trenera, którego sobie wybrała. Problem w tym, że jego nie bardzo cięgnie do trenowania przedstawicielek płci ładniejszej.

Film zaczęłam oglądać nie wiedząc właściwie czego oczekiwać. Słyszałam, że „o bokserach” i już. I zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona. Bo rzeczywiście, zapowiada się dość sztywno. Ot, produkcja dla maniaków walenia po buźce. Już zaczynałam ziewać, kiedy w końcu pojawiła się bohaterka, która cały film rozkręca i zmienia w coś więcej, niż tylko obraz brudnych, spoconych i krwawiących facetów. Zmienia mianowicie w obraz brudnych, spoconych i krwawiących kobiet dodając jeszcze trochę uczucia i uporu. Uczucie jednak inne od tych zwykle spotykanych w kinie. Nikt nie jest szczęśliwie / nieszczęśliwie zakochany, żadne małżeństwo się nie rozpada, wszystko dotyczy zwykłej, najbardziej znanej miłości do bliźniego – rodziców, czy ludzi, którzy nam w życiu pomagają. I to jest niespodzianka numer jeden.

Drugą niespodzianką było dla mnie to, co dzieje się właściwie już pod koniec filmu. Nie takiego zakończenia się spodziewałam. Pomijam fakt, że trochę się przeciągnęło, ale to było naprawdę… coś. Dumna jestem z siebie, że się nie poryczałam, bo… No opisać nie potrafię. Nawet jeśli nie macie czasu na zobaczenie całego filmu, to rzućcie okiem chociaż na ostatnie 40 minut. To po prostu warte jest obejrzenia. I można przy okazji pouczyć się języków obcych dowiadując się co znaczy celtycki zwrot ‘mo cuishle’.

Tak sobie myślę, że napisanie recenzji trzeba było zostawić na następny dzień. Bo za dużo emocji nie bardzo jej chyba służy. Ale termin goni ( 😉 ), a ja bez wylania na papier (nawet ten wirtualny) swojego zdania na temat filmu pewnie bym nie zasnęła gryząc się z myślami. Bo porusza mnóstwo problemów: od samotności starszych ludzi i trudności w spełnianiu swoich marzeń w dzisiejszym świecie przy braku pieniędzy przez wykorzystywanie pracy własnych dzieci aż po tak ostatnio „modną” eutanazję. Jest też trochę o tym, że nie wszystko kręci się wokół pieniędzy i że (o… tu mi się „Zły Mikołaj” przypomina) ludzie się zmieniają. Szczególnie pod wpływem innych.
Iść, oczywiście, warto. Jestem trzy razy na TAK, polecam i wysyłam do kina. Szczególnie, że to tylko dwie godzinki i to spędzone w towarzystwie doborowej ekipy aktorskiej. Więcej takich filmów poproszę!

Ola Bieńko
5 DHS „LEŚNI”

Ps: Recenzja pisana na specjalne życzenie zgłoszone podczas kursu zastępowych starszoharcerskich. Jeśli ktoś ma propozycje co do następnych, proszę się kontaktować. Ja tam wszystko obejrzę.

Wielkanoc: palma bije, nie zabije

„Palma bije – nie zabije
rano wstawaj – bydłu dawaj
bydło chude na południe
jak nie wstaniesz to dostaniesz”

Taką przyśpiewką i waleniem rózgą po nogach byłabym, mam nadzieję, zerwana o świcie w Palmową (Kwietną, Zieloną) Niedzielę. Przez … przystojnych, wiejskich kawalerów. To taki stary, mazowiecki zwyczaj „palmowania”. Ja oczywiście byłabym bardzo szczęśliwa, bo to znaczyłoby, „żem pikna dziołcha”.

O, widzę, że mama już wstała i kończy robić palmę. Ciekawe czym te łobuzy przekupili moją mamę, że ich wpuściła do chałupy??? Te nasze palmy są podobne do kropidła/miotełki i mają dłuższą rączkę niż ta, którą spotyka się gdzie indziej w Polsce. Dobrze jest mieć dwie do święcenia, bo jedną zatkniemy w domu za świętym obrazem, a drugą w oborze za belką stropową. Ta domowa będzie chroniła od pioruna, a ta druga zachowa w zdrowiu nasze zwierzęta. A! i jeszcze posłuży do pognania bydła, owieczek, czy co tam kto gna pierwszy raz tej wiosny na pastwisko.

Po kościele porobimy z bibuły i białego papieru: „pająka” na sufit, serce na ścianę, rózgę wielkanocną na lustro (patrz zdjęcie), bukiety wielkanocne do domowego ołtarzyka, korony na ramy obrazów.
Jutro u sołtysa będą bić wieprzka. Część mięsa sobie nasolą w beczkach, część uwędzą lub ususzą i starczy im pewnie aż do żniw. A na święta robią kiełbasę, kaszankę i nogi w galarecie. Mmmniam. A we dworze, tak podsłuchałam Maciejową, co to tam jest mamką, ugotują sobie szynkę. Musi to być bardzo dobre. My jesteśmy za biedni, żeby tak marnować mięso, jak mówi mama.

Ta Maciejowa podpatrzyła we dworze jak się robi placki drożdżowe i upiecze sobie. Ona może, bo ma w chałupie nowy piec. Nasz jest z początków XIX wieku, to podobno nie da rady takiego ciasta wypiec.
Od zeszłego tygodnia chodzę z babcią za kurami i podkradamy im jajka z gniazd. Potrzeba nam ich bardzo dużo, bo i do chleba (na święta pieczemy nie tylko żytni, ale też pszenny, taki bielusieńki) i do pieczenia kukiełek (ptaszki, ludziki z ciasta trochę słodszego od chleba) dla dzieci i do zrobienia pisanek i kraszanek. Musi ich starczyć do święconego, dla wszystkich chrześniaków rodziców i dziadków, i dla narzeczonego. Czyjego? No przecież nie Maciejowej, uhahaha! Zbieram łuski od cebuli, mam też trochę młodego zboża (wysiałam miesiąc temu w doniczce, żeby była ozdoba na stół wielkanocny) i znalazłam korę dębu. Kraszanki z tego, jak dla mnie, wyjdą strasznie smutne: brązowe i szarozielone, ale ja zrobię pisanki. Najpierw rylcem i ciepłym woskiem narysuję wzorki, potem jedną chlup do wywaru z łusek cebuli, drugą do tego ze zboża, trzecią – z kory dębu. Jak się zabarwią, to chlup jajka do octu, a potem ściereczką przetrę i mam pisankę metodą batikową.
Białe obrusy i narzuty na łóżka już są wyprane i tylko patrzą świąt, ale reszta brudnych rzeczy leży w kufrze. Będziemy z mamą i babcią prać w Wielki Piątek. To tak na lepsze dojenie się krów. A tata z dziadkiem pójdą popracować w polu, żeby nam się dobrze wszystko rodziło cały rok. Może rozrzucą trochę gnoju (już taka góra urosła przed oborą), ale to jak śnieg stopnieje.

A w Wielką Sobotę ksiądz przyjeżdża do wsi i będzie nam święcił pokarmy. Wszystkie koszyki/miski z całym jedzeniem jakie mamy na święta znosimy do jednej chałupy. W tym roku, to chyba będzie u nas. Wtedy nasz koszyk będzie stał na stole, a innych rodzin na ławach dookoła stołu. Taki zwyczaj. Maciejowa mówiła, że pan we dworze to ma zastawiony cały stół! A jakie tam kolorowe ciasta, nazywają się torty, a mięsa ile i jakieś salcesony. Muszę to kiedyś zobaczyć!

W niedzielę w końcu Wielkanoc!!!! Po rezurekcji wysuniemy ławę na środek izby, przykryjemy białym obrusem i wystawimy wszystko co dobrego mamy do jedzenia. Damy najładniejsze, gliniane miski. Na środku ławy postawię swoją doniczkę ze zbożem, a obok w drewnianej kopańce będzie święcone jajko z solą. Ale sobie pojem! Już nie pamiętam kiedy jadłam mięso. Będzie gorąca kaszanka, kiełbasa, baranek z masła, biały ser, chlebek, kukiełki, jajka, chrzan, nogi w galarecie. Ale najpierw podzielimy się jajkiem i złożymy sobie życzenia zdrowia i dobrych plonów.

Będziemy tak sobie siedzieć z dziadkami i rozprawiać o „starych polakach”. Babcia pewnie znowu opowie, że jak była mała, to dobrego jedzenia im starczało tylko na śniadanie wielkanocne, a potem to znowu kartofle i chleb, jak zboże dobrze obrodziło! A czasem, to piekli chleb z mielonej kory.
Po południu pójdę uciąć gałązkę sosny, przystroję wstążkami z bibuły, może jakieś kwiatki zostały z robienia palmy, i gaik gotowy. Będziemy z dziewczętami chodzić z nim w poniedziałek po wsi i śpiewać życzenia gospodarzom. Jak to było? Muszę poćwiczyć melodię:
„Do tego domu wstępujemy,
Szczęścia zdrowia winszujemy.
Gaiku zielony, pięknie ustrojony,
Pięknie sobie chodzi, bo się tak godzi.
Na naszym gaiku niebieskie wstążeczki,
Bo go ustroiły nadobne dzieweczki.
Gaiku zielony…”
Dobra, pamiętam!

Będziemy musiały uważać, żeby chłopaki nie zabrali nam uzbieranych po domach jajek, ciasta i innych dobrych rzeczy. Chłopaki będą chodzić z kogutkiem, to uzbierają sobie. Nie wiem jak te gospodynie znoszą ich wycie? I co to za głupie śpiewanie:
„Od jerzyny do jerzyny
wyłaź pani spod pierzyny.
Bo my dzisiaj rano wstali,
Drobna rosę otrząsali.
My tu z wózkiem nie jedziemy,
Co nam dacie to weźmiemy.
Nie proszę o barana,
Bo nie mam dla niego siana.”

A jak trafią na chałupy, gdzie my już byłyśmy… hehehe! Zemszczą się za to dyngusem!! Zresztą i tak byśmy były oblane. Jak co roku. Wielkanoc bez dyngusa? Zapłakałybyśmy się gdyby któraś nie wylądowała w sadzawce, albo gdyby żaden nie pogonił jej z wiadrem wody. To by był WSTYD na całą wieś!

Jak chcecie pooglądać te nasze prześliczne palmy, ozdoby w izbach, zobaczyć co to znaczy mieć kopę jaj, to za rok pytajcie w PTTK-u otwockim o wycieczkę do skansenu w Sierpcu. Najlepiej przyjeżdżajcie w Niedziele Palmową. Będzie msza przy kaplicy i konkurs palem (niektóre mają z 10 metrów, tak jak te kurpiowskie).

Przed ew. zmiana Bohatera Hufca

Gdy po ostatnim Zjeździe Hufca dowiedziałem się, o uchwale, która w konsekwencji może spowodować zmianę naszego Bohatera Hufca, zadumałem się. Informację tę przyjąłem z mieszanymi uczuciami. Dlaczego?

Sam zadałem sobie to pytanie. Przecież nigdy nie czułem z tym bohaterem większej więzi emocjonalnej. Ten bohater „był”, nosiło się plakietki na mundurze informujące, „Hufiec Otwock im. Bohaterów 1 Praskiego Pułku Piechoty, ale nie prowadzono, przynajmniej w drużynie do której należałem, większej akcji propagandowej na jego temat.

W hufcu chyba również nie, ponieważ nie przypominam sobie by na licznych Manewrach Techniczno Obronnych, w których brałem udział zadawano wnikliwe pytania związane z Bohaterem Hufca. Z tego powodu moja wiedza ograniczała się właściwie do tego, że 1 Pułk Piechoty wchodził w skład 1 Dywizji im. T. Kościuszki, pod dowództwem płk. Zygmunta Berlinga. Złożył przysięgę w rocznicę bitwy pod Grunwaldem tj. 15 lipca 19943r, na front wyruszył w rocznicę napaści hitlerowskiej na Polskę tj. 1 wrześnie 1943, a swój szlak bojowy rozpoczął od „zwycięskiej” bitwy pod Lenino 12 października 1943r. Z poległych w bitwie potrafiłem wymienić mjr Lachowicza, kpt. Wysockiego, por. Pazińskiego, któremu Otwock poświęcił ulicę gdzie obecnie mieszkam. Kpt. Wysocki za postawę w walce wśród przyznanych mu odznaczeń otrzymał Tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. Po latach, czytając jakiś artykuł w prasie o stoczonych potyczkach żołnierzy polskich z wkraczającymi na nasze tereny wojskami sowieckimi we wrześniu 1939r. natrafiłem na nazwisko kpt. Wysockiego, d – cę kompanii CKM, który walkami podjazdowymi dał się mocno we znaki najeźdźcy ze wschodu. Wtedy pomyślałem sobie, że może to właśnie ten Wysocki spod Lenino. Jeśli tak, to jego historia ułożyła się w typowo pogmatwany sposób dla wielu tysięcy Polaków w tamtym okresie.

Dalej moja wiedza na temat 1 PPP dotyczyła jedynie wiadomości o 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusz Kościuszki, w której składzie znajdował się i w szeregach której pułk walczył: o Warszawę, Wał Pomorski i Berlin. Same anonimowe lakoniczne informacje. Zacząłem więc trochę poszukiwać by poszerzyć zakres wiadomości w danej dziedzinie i dowiedziałem się np., że walki o warszawską Pragę rozpoczęte 10.09.1944 były następnym po Lenino poważniejszym zadaniem bojowym pułku. W cztery dni później pododdziały dotarły do Wisły w rejonie mostu Kierbedzia. Rozkaz nr 0375 Naczelnego Dowództwa Armii Czerwonej z dnia 20.11.1944r, nakazał by 1 pułkowi piechoty Armii Polskiej, który wyróżnił się w bojach o opanowanie twierdzy Praga, nadać nazwę „Praski” i odtąd nazywać go Praski Pułk Piechoty. Rozkaz podpisał Naczelny Wódz Armii Czerwonej Marszałek Związku Radzieckiego J. Stalin. I tu dodatkowa ciekawa informacja, że ranni w walkach o Pragę żołnierze 1 PPP byli leczeni w otwockich szpitalach. Jeśli tak to na naszym cmentarzu muszą znajdować się groby tych, którzy zmarli z ran zadanych w walce. Grobów żołnierzy 1 Armii Wojska Polskiego jest w Otwocku 330. Ilu z nich służyło w 1 PPP ? Dysponując imienną listą odznaczonych, harcerze 123 DH idąc od nagrobka do nagrobka spróbowali odszukać ich nazwisk. Wśród odznaczonych Brązowym Medalem „Zasłużonym na Polu Chwały” znależliśmy 6 nazwisk: szer. Bielkowicz Mikołaj szer. Grzesiak Antoni, szer. Grablewski Mikołaj, chor. Marciniszyn Stanisław, szer. Romaniuk Jana, st. szer. Tereszczuk Wasyl. Kim byli? Za co otrzymali odznaczenia bojowe? W jakich okolicznościach odnieśli śmiertelne rany? Nie wiemy. Jedno tylko jest pewne, że ci, których wymieniłem z późniejszymi niechlubnymi działaniami pułku nie mieli nic wspólnego.

Na bitewnym szlaku od Lenino do Berlina poległo 793 żołnierzy pułku, w tym 542 szeregowców, 178 podoficerów i 73 oficerów. Zmarło z ran 145 żołnierzy w tym 97 szeregowców, 28 podoficerów i 20 oficerów. Zmarło z chorób 28 żołnierzy, w tym 16 szeregowców, 9 podoficerów i 3 oficerów. Zaginęło bez wieści 627 żołnierzy, w tym 522 szeregowców, 91 podoficerów, 14 oficerów. Łącznie pułk stracił bezpowrotnie w ciągu wojennych dwóch lat 1593 żołnierzy.
Odznaczono:
– Krzyżem Virtuti Militari V klasy – 35 żołnierzy,
– Krzyżem Grunwaldu III klasy – 39,
– Krzyżem Walecznych – 593 w tym 102 dwukrotnie i 2 trzykrotnie.
– Złotym Medalem „Zasłużonym na Polu Chwały”- 3,
– Srebrnym Medalem „Zasłużonym na Polu Chwały”- 263 w tym 44 dwukrotnie i 2 trzykrotnie,
– Brązowym Medalem „Zasłużonym na Polu Chwały” – 1224 w tym 301 dwukrotnie, 60 trzykrotnie i 2 czterokrotnie.
– Tytułem Bohatera Związku Radzieckiego –2,
– Orderem Czerwonego Sztandaru- 14,
– Orderem Wielkiej Wojny Narodowej II stopnia – 20,
– Orderem Czerwonej Gwiazdy- 24,
– Medalem „Za Odwagę” – 36,
– Medalem „Za Bojowe Zasługi” – 22,
– Orderem Aleksandra Newskiego – 1,
– Orderem Sławy III stopnia – 7,
– Medalem Zwycięstwa – 34.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Przecież mnie też jest bliżej do bohaterów „Kamieni na Szaniec”, „Zośki”, „Parasola” czy innych pozytywnie zapisanych na kartach naszej historii i noszących Krzyż Harcerski. Mam jednak ogromne wątpliwości, co do ewentualnej decyzji zmiany Bohatera Hufca. Uważam, że „rany” II Wojny Światowej są zbyt jeszcze świeże. Bo jak powiedzieć rodzinom tych, którzy polegli czy stali się kalekami walcząc w szeregach 1 PPP, że my otwoccy harcerze przestajemy uważać ich za wystarczająco„dobrych” i że ich Krzyże Virtuti Militari czy Krzyże Walecznych nic nie znaczą?! Przecież to nie numer i nazwa pułku są naszym Bohaterem Hufca lecz ludzie, którzy w wielu wypadkach w walce z okupantem oddali swe, na ogół bardzo młode, życie. Może pora byśmy tych bohaterów poszukali.

W końcu oprócz gen. Juliana Filipowicza i żołnierzy poległych we wrześniu 1939 r. właśnie ci z 1 PPP leżą na naszym otwockim cmentarzu. Jeśli my zapomnimy o grobach tych, którzy tu spoczywają, to pamięć o 1 PPP zniknie na zawsze. Może tylko ktoś od czasu do czasu napisze w prasie lokalnej, że na otwockim cmentarzu znajdują się mogiły żołnierzy 1 Armii WP, żołnierzy zapomnianych z pusto brzmiącymi nazwiskami na tabliczkach nagrobnych., Zapomnianych, bo mieli nieszczęście oddać życie służąc nie w tej armii, co trzeba.
W zawiłościach dziejowych państwa polskiego Polacy walczyli tak dla słusznych jak i niesłusznych spraw. I dlatego zależnie od sytuacji dokonujemy uproszczonej kategoryzacji, że ci to „Polacy dobrzy”, a ci to „Polacy źli”. Weźmy np. Przewrót Majowy J. Piłsudskiego w 1926 r. Czy dobrymi Polakami były wojska, które opowiedziały się po stronie marszałka, czy wojska wierne konstytucji i legalnemu rządowi? Po obydwu stronach były ofiary. Innym przykładem są Legiony Dąbrowskiego użyte do tłumienia powstania murzynów na San Domingo. Czy w oddziałach tych służyli dobrzy Polacy? Są to smutne i tragiczne losy naszego kraju i narodu. Takich przykładów można przytoczyć wiele.

Intencją mojego artykułu, przed podjęciem ewentualnej decyzji odnośnie zmiany Bohatera Hufca, jest chęć podjęcia polemiki na ten temat. Chciałbym byśmy uczciwie rozważyli wszystkie za i przeciw. Na tyle na pewno żołnierze 1 PPP zasłużyli.

Kończąc przytoczę wycinek artykułu ppłk w st. spocz. Mieczysława Brzezińskiego piszącego: „My, Polacy nie sfałszowaliśmy tysięcy polskich grobów rozsianych po calutkim świecie. A że bijąc się „za naszą i waszą”, niekoniecznie wywalczyliśmy swoje i dla siebie. To jest polityka, na którą żołnierz wpływu nie miał i po dziś dzień nie ma.”

Pwd. Michał Bany

Biała Sowa: został już tylko luty

W numerze 6 Przecieku, z lutego bieżącego roku, z dużym zainteresowaniem przeczytałem felieton Marysi Mikulskiej, którego tytułem była wypowiedź Jerzego Berkeley: „Mało ludzi myśli, ale każdy chce mieć swoje zdanie”. Jest w nim o rewizjonizmie historycznym, o trudnościach związanych z dążeniem do obiektywizmu w pracy historyka, a praktycznie o niemożności dojścia do jednej, absolutnej Prawdy. Truizmem będzie twierdzenie o słuszności tych spostrzeżeń.

W moim bloku mam wspaniałego sąsiada, z którym często dyskutujemy, a właściwie wzajemnie się utwierdzamy w słuszności naszych poglądów na historię, politykę, polityków, aktualne wydarzenia. Mam też wielu innych sąsiadów, z którymi próbuję czasem rozmawiać na różne tematy, ale po przemyśleniu treści i sensu tych rozmów, dochodzę do wniosku, często, nie da się ukryć, przy wydatnej pomocy żony, że czas poświęcony tym rozmowom był czasem bezpowrotnie straconym. Zatem, w kolejnej rozmowie na klatce schodowej z moim wspaniałym sąsiadem, nie bardzo zaskakuje mnie jego odkrycie, że któryś z naszych sąsiadów ma zupełnie inny pogląd, np. na dokonania SOLIDARNOŚCI. Właśnie kilka dni temu, widząc mnie schodzącego po rower do piwnicy oświadczył, że sąsiad IKS stwierdził, że tych SOLIDARUCHÓW to najchętniej by powywieszał na suchej gałęzi za to, co zrobili z Polską. Za to rozprzedanie za grosze majątku narodowego, za stracone kopalnie, huty i banki, za penetrację zagranicznego kapitału, za kolosalne bezrobocie.

Nie po raz pierwszy usłyszałem te argumenty, bo często słucham nie cenzurowanych wypowiedzi słuchaczy znanego radia z Torunia, którzy bardzo często wypowiadają te same zdania na antenie, śmiało można powiedzieć ogólnoświatowej. Na cały świat rozchodzą się fale radiowe niosąc cytowane wyżej oskarżenia pod adresem SOLIDARNOŚCI, Wałęsy, Krzaklewskiego, całego ruchu zainicjowanego w Sierpniu 1980 roku.

Dlaczego piszę nazwę miesiąca z wielkiej litery? Bo nie mogę zmusić moich palców, by uderzyły w małą czcionkę bez jednoczesnego naciśnięcia klawisza CAPS LOCK. Tak samo piszę o Maju 1791, Listopadzie 1830, Styczniu 1863, Listopadzie 1918, Wrześniu 1939, Sierpniu 1944, czy Grudniu 1970. Niektórzy dodają Marzec 1968, Czerwiec 1976, a już nikt nie pisze o Październiku 1917!

Uważny, lub złośliwy czytelnik stwierdzi, że już tylko luty nam został do pisania małą literą. Ale zostawmy te miesiące, bo należałoby rozpocząć nowy wątek.

Wróćmy do rozważań o SOLIDARNOŚCI i jej dokonaniach, bo coraz częściej przekonuję się, że pamięć ludzka jest niesamowicie wybiórcza, zwłaszcza po 25 latach! Tak, tak Gerwazeńku, to już ćwierć wieku minie w sierpniu bieżącego roku od tamtego zrywu narodu, który w ostatecznym efekcie zmienił świat! Ówcześni przedszkolacy przekraczają dzisiaj trzydziestkę. Ówcześni decydenci są czcigodnymi staruszkami, lub ich już nie ma na tym najlepszym ze światów, ale zdążyli zdrowo namieszać w głowach moim rodakom przez te dwadzieścia pięć lat, korzystając z wywalczonej wolności słowa, której przeciwnikami byli przez całe swoje życie. Niejaki Jerzy Urban, osławiony rzecznik prasowy ówczesnego rządu nie próżnował, wydając niemniej osławione NIE. Nie próżnowali ówcześni politycy pisząc pamiętniki wydawane w dużych nakładach przez wydawnictwo BGW i wiele innych.

Zatroszczyli się także o utrzymanie w swoich rękach najpotężniejszego medium, jakim bezsprzecznie jest telewizja. Po pozbyciu się z niej tzw. pampersów Walendziaka, zostali „sami swoi” (czyli ludzie z przeszłością w komunistycznym systemie) dzięki m. in. prezesowi Kwiatkowskiemu i jemu podobnym orędownikom poprawności politycznej. A któż powołał pana Kwiatkowskiego? Osobiście prezydent wszystkich Polaków, cieszący się ogromnym uznaniem narodu. Wystarczy spojrzeć na wyniki sondaży (Ostatnio Aleksander Kwaśniewski traci w sondażach. Niektórzy przy tej okazji mówią, że na szczęście, inni, ze niestety. My niestety mówimy, że na szczęście – przyp. Redakcji).

Do tematu SOLIDARNOŚCI wrócę, bo muszę to uczynić w roku jubileuszu Sierpnia 1980. Bardzo bym chciał poznać Wasze sądy o tym ruchu, o wydarzeniach mu towarzyszących, o ich konsekwencjach. Zatem do spotkania na łamach kolejnych numerów Przecieku.

Wasza Biała Sowa



Z listu abp. Józefa Życińskiego na drugą niedzielę Wielkanocy:

W sierpniu Polska będzie dziękować Bogu za przemiany zapoczątkowane przez sierpniowy zryw robotników Wybrzeża oraz powstanie „Solidarności”.

(…) Niestety, nie wszyscy potrafią docenić wielkość tego dziedzictwa. Spotykamy komentarze sugerujące, iż przemian tych dokonali głównie tajni współpracownicy i agenci służb specjalnych. W imię chrześcijańskiej odpowiedzialności za prawdę nie traktujmy serio tych komentatorów, którzy utrzymują, że dla polskiego przełomu ważniejsze były spiskowe kontrakty niż działanie Ducha Świętego rozpalającego w utrudzonych duszach poczucie godności, wolności i męstwa. (…)
Niewątpliwie w powojenne dzieje Polski wpisany jest również dramat zdrady. Niemoralne pozostają działania tych, którzy usiłowali robić kariery, pisząc donosy na bliskich. Za ujawnieniem dokumentów ukazujących te bolesne karty opowiadali się polscy biskupi już dziesięć lat temu (…). Wiele środowisk ujmuje życiowe tragedie w kategoriach sensacji, nie zwracając uwagi na to, iż nie wolno nam nikogo oceniać tylko z tego powodu, że jego nazwisko znalazło się w katalogu, w którym wymieszane są nazwiska zarówno bohaterów, jak i oprawców oraz zwykłych donosicieli.

(…) Zechciejmy dostrzec osoby, które czekają na gest solidarnej miłości. W małych miasteczkach klimat podejrzeń może narastać wokół osób, które mają nieszczęście nosić takie samo nazwisko jak ktoś wymieniony w rejestrze w internecie. Trzeba wyrazić naszą solidarność z nimi. Inną grupę wymagającą chrześcijańskiej troski stanowią osoby, które pod wpływem szantażu lub zastraszenia podjęły niemoralną współpracę z organami władzy, potem zaś odważnie ją zerwały. Nierzadko całe ich życie bywa oceniane z perspektywy okresu, który one uznały już za swą winę. Gdyby równie krytyczny styl ocen przyjęto w Ewangelii, syn marnotrawny pozostałby na zawsze czarnym charakterem, w stronę jawnogrzesznicy skierowano by natomiast kamienie, nie zaś krzepiące: „Idź i od tej chwili już nie grzesz”. Przypowieść o zagubionej owcy, której odnalezienie przyjmują z radością pasterz i cała wspólnota, uczy nas przebaczenia dla skruszonych.

Zmagania ze stopniem

Ponieważ nie jestem osobą, która pracuje na bieżąco z próbami na stopnie wędrownicze pomyślałem, że to co napiszę będzie bardziej wiarygodne, jeśli oprę się na tym, czego osobiście doświadczyłem. Stąd tekst poniższy ma charakter nieco ekshibicjonistyczny bo odsłania pewne moje własne przeżycia i różne – mniej lub bardziej mądre decyzje na mojej wędrowniczej drodze.

Kiedy działałem jeszcze jako członek drużyny harcerskiej (48 DH) obowiązywał w ZHP nieco inny system stopni i podział na dwie główne grupy – harcerzy i harcerzy starszych. Przyznam się, że na początku się starałem – pierwszy stopień – ochotnika, zdobyłem w roku 1987, kolejne (tropiciel i odkrywca) w następujących po sobie latach.

Przyszła w końcu jesień roku 1989-go, w którym (w okolicznościach tak bezsensownych, że szkoda tego opisywać) otrzymałem stopień wędrownika. Oznaczało się go wówczas jedną gwiazdką na naramienniku. Byłem bardzo dumny z tego stopnia – z tego co pamiętam było ich w hufcu totalnie mało. Do pełni szczęścia brakowało mi porządnej gwiazdki na naramiennik – z pomocą przyszedł Kuczyn, który przywiózł mi ten deficytowy produkt prosto z ZSRR (gwiazdka oficera Armii Radzieckiej!).

Piszę ten nieco historyczny wstęp aby uzmysłowić sobie i innym, że bardzo ważny jest pewien ciąg w zdobywaniu stopni. Takie parcie do góry, zacięcie i ambicja by rozwijać się coraz bardziej. Bo jak inaczej ukazać innym, że harcerstwo jest dla mnie ważne. Że nie jestem byle kim, że już dużo potrafię, znam różne techniki, jestem osobą która widziała niejedno i niejedną przygodę przeżyła. To takie zdrowe pochwalenie się swoimi umiejętnościami – nie ma ono nic wspólnego z samochwalstwem i puszeniem się. Bo przecież nie ja sam przyznaję sobie stopień ale inni – kiedy widzą, że tak podniosłem swój poziom, że jestem kimś innym (być może po prostu już lepszym i mądrzejszym człowiekiem). No i teraz robota dla drużynowego – co zrobić aby ten naturalny pęd u wędrownika wzmocnić, nadać mu mądry kierunek i nieprzemyślanymi działaniami i swoim lenistwem nie przygasić. Demotywujące będzie nadmierne przedłużanie prób, mnożenie zadań. Drużynowy musi stymulować wszystkich swoich podopiecznych aby otwierali próby, odbyć dużo indywidualnych rozmów, zwyczajnie znać wszystkich swoich współtowarzyszy. Oczywiście wędrownicy to nie dzieci i nikt ich na siłę za rękę nie powinien ciągnąć. Jak nie chcą prób otwierać – to ich sprawa. Ale będzie kiepski ten drużynowy, który nie zada sobie pytania „dlaczego”. Samo postawienie pytania to dużo ale jeszcze ważniejsze jest wspólne znalezienie odpowiedzi. I takie zdiagnozowanie sytuacji, które być może doprowadzi do momentu, w którym dana osoba jednak próbę otworzy i spróbuje swoich sił w realizacji bardzo indywidualnie ustawionych zadań.

W tym miejscu chciałbym wrzucić kilka technicznych uwag (w odniesieniu do obowiązującej metodyki) do tego, co do tej pory napisałem. Pamiętać należy, ze stopnie zdobywamy adekwatnie do wieku. I stąd wynika prosty wniosek, że w drużynach wędrowniczych pracujemy tylko nad HO i HR. Nawet osoba, która swą przygodę życiową w ZHP zaczyna w wieku lat 16-tu, startuje od razu z poziomu HO (rozszerzonego w tym przypadku o najważniejsze wymagania stopni wcześniejszych). Może to wydawać się czasem niesprawiedliwe dla osób, które dochodziły do swego stopnia przez kilka lat a inni otrzymują go nawet w niecały rok od założenia munduru. Sam tego doświadczyłem w roku chyba 1990, kiedy kilka znanych mi osób (rówieśników) na swoim pierwszym obozie otrzymało stopnie starszoharcerskie. Ale po przemyśleniu tematu zgadzam się z tym systemem.

Kolejna uwaga wynikająca z zapisów naszej metodyki to sytuacja zatwierdzania programu próby i przyznania stopnia. Mimo iż decyzję tę ogłasza drużynowy w rozkazie, to w drużynach wędrowniczych podejmowana jest ona przez wszystkich członków drużyny (w oparciu o konstytucję) a nie tylko przez drużynowego (u harcerzy) lub radę drużyny (u harcerzy starszych). Bardzo pomocne dla wszystkich mogą być kapituły (ich regulamin zatwierdza komendant hufca), które powinny gwarantować jednakowy, zgodny z metodyką poziom prób wszystkich probantów.

Sięgnę znów do zakamarków swojej pamięci. Niestety nie mam po co sięgać jeśli chodzi o zdobywanie kolejnych stopni. Po prostu totalny marazm. Od roku 1989-go aż do 2005-go (no niestety już 16 lat) nie zdobyłem żadnego stopnia harcerskiego. I powodem wcale nie było odejście z ZHP ani rezygnacja z działań. Wręcz odwrotnie.
Myślę, że nie czas tu na uzewnętrznianie się i spowiedź w tym temacie ale chyba mogę napisać, że coraz mniej podobała mi się otaczająca harcerska rzeczywistość. Instruktorzy, którzy palą. Często piją. Na obozach typki „spod ciemnej gwiazdy”. Bardzo mało idei. Laicyzacja działań a wręcz ich częściowe upolitycznienie. To na pewno część przyczyn. Reszty musiałbym szukać nie w czynnikach zewnętrznych ale wewnętrznych. A to dłuższa historia.
Wyciągając wniosek z mojej retrospekcji można by stwierdzić, że zabrakło mi duchowego przewodnika. Kogoś, kogo chciałbym poniekąd naśladować, iść drogą jak on. I dlatego tak ważny jest opiekun próby. Jeśli powołamy go tylko z obowiązku to cała próba może się zakończyć fiaskiem. Natomiast nie wierzę, że mający choć trochę charyzmy opiekun nie przeprowadzi przez próbę HO czy HR w sposób kończący się przyznaniem jednego z tych stopni.

Potrzebę opiekuna podkreślają zapisy w metodyce, które mówią iż może nim być harcerz w stopniu równym lub wyższym zdobywanemu albo instruktor – minimum przewodnik przy zdobywaniu HO i podharcmistrz w przypadku HR. Zwłaszcza ten phm. w przypadku zdobywania drugiej gwiazdki świadczy o randze tego stopnia wędrowniczego.

Do rozważań na temat stopni wędrowniczych chętnie powrócę w kolejnych Przeciekach. Póki co, życzę sam sobie a także wielu moim współbraciom wędrownikom zacięcia do zdobywania stopni, zamknięcia prób Harcerki/Harcerza Orlego lub Harcerki/Harcerza Rzeczpospolitej. Kiedy rozejrzę się wokół, widzę, że wielu z nas ma stopnie jakże nieprzystające do ich doświadczenia, umiejętności i zaangażowania. Zatem – do roboty!

Namiestnik Wędrowniczy Hufca ZHP Otwock
Cztery Płomienie

Gwiazdki zuchowe

Gwiazdki zuchowe to program osiągnięcia przez zuchy określonego etapu rozwoju, przygotowującego do podjęcia zadań odpowiadających nazwie gwiazdki.

Gwiazdki zuchowe wspierają rozwój intelektualny, duchowy, emocjonalny, fizyczny i społeczny zucha.
Gwiazdki są instrumentem metodycznym, który służy do indywidualnego rozwoju zucha, bardziej kompleksowego i długofalowego niż sprawności indywidualne, pomagają one drużynowemu w:
1. wyrobieniu u zuchów umiejętności pracy nad sobą,
2. kształtowaniu nawyków życzliwego współżycia w grupie rówieśników,
3. kształtowaniu pojęcia mówiącego o znaczeniu człowieka w środowisku
naturalnym,
4. rozwijaniu potrzeb społecznych dziecka,
5. konstruowaniu programu pracy.

uchy realizują zadania na poszczególne gwiazdki na zbiórkach, w domu i w szkole, dlatego należy pamiętać o odpowiednim skonstruowaniu „próby” odpowiadającej na potrzeby zucha, wykorzystującej jego aktywności i przede wszystkim odpowiedniej do jego wieku, umiejętności, predyspozycji i zainteresowań zucha. Należy zwrócić uwagę na takie ukierunkowanie działań zucha, aby jak najwięcej wiadomości i umiejętności zdobywał samodzielnie oraz aby zadania były wykonywane w określonym czasie, po kolei a nie jednocześnie.

Drużynowy musi zwrócić uwagę na stworzenie takiego planu pracy gromady, aby poszczególne zuchy mogły osiągnąć kolejne etapy własnego rozwoju i realizować zadania na zbiórkach w różnym czasie – zgodnie ze swoimi możliwościami. Powinien umieścić w nim również takie sprawności, które pomogą dzieciom w realizacji programu danej gwiazdki. Drużynowy i przyboczni powinni pamiętać o motywowaniu i wspieraniu zucha w jego pracy, chwaleniu nawet najmniejszych postępów, pomaganiu przy wykonywaniu trudniejszych zadań.

Istotną sprawą jest również forma plastyczna „karty próby”. Zuchy, czyli dzieci w wieku 6 – 10 lat z psychologicznego punktu widzenia procesy myślenia i działania opierają jeszcze na konkrecie, wizualnym odwzorowaniu tego czym mają się zająć, dlatego „karta próby” nie może być zwykłą tabelką czy kartką z wypunktowanymi zadaniami do wykonania. Im jej forma będzie atrakcyjniejsza, tym chętniej zuchy będą chciały realizować zadania. Można wykorzystać w pracy wydrukowane książeczki przez HBW „Horyzonty”, dotyczące poszczególnych gwiazdek lub wykonać je samodzielnie wykorzystując swoją wyobraźnię, możemy je wykonać wspólnie z zuchami. Ważne jest aby na tej karcie zuch z łatwością przeczytał jakie zadania ma do wykonania, które zadania już wykonał i ile mu jeszcze zostało.

Należy pamiętać, że gwiazdki nadajemy w sposób obrzędowy, charakterystyczny dla danej gromady.
Gwiazdki zuchy noszą na prostokątnym pasku w kolorze chusty o wymiarach
1 x 4 cm, pod Znaczkiem Zucha.

Nazwy gwiazdek określają, jakim powinien stać się zuch po zrealizowaniu odpowiednich zadań:

Zuch ochoczy – Chętnie bierze udział w życiu gromady, przychodzi na zbiórki, uczestniczy w zabawie. Jest zdyscyplinowany, wypełnia swoje obowiązki. Chętnie pomaga innym, jest koleżeński.

Zuch sprawny – Aktywnie uczestniczy w życiu gromady, stara się współtworzyć zespół, potrafi zorganizować zabawę dla grupy rówieśników. Potrafi określić swoje zainteresowania i umie nimi innych zaciekawić. Podejmuje decyzje kierując się Prawem Zucha.

Zuch gospodarny – Jest współgospodarzem gromady, pomaga młodszym zuchom, organizuje dla nich zabawy. Doskonali się w wybranej dziedzinie, stara się być samodzielny.

Jedynym wymogiem, który zuch musi spełnić przed przystąpieniem do zdobywania gwiazdki, o którym trzeba pamiętać, jest poznanie i zrozumienie Prawa Zucha oaz złożenie Obietnicy.

Powodzenia w pracy z gwiazdkami w waszych gromadach!!

Sylwia

I ciągle pniemy się wzwyż

Wzbogacaj swą osobowość,
kiedy tylko możesz
O kształceniu, kompetencjach

Kiedy Magda poprosiła mnie o napisanie „artykuliku” o potrzebie ciągłego kształcenia i samokształcenia się przez harcerzy, pomyślałam sobie: „artykuliku”? – to przecież temat na książkę. Jak zmieścić najważniejsze treści w kilkunastu zdaniach? Spróbuję najogólniej…

Pochodzenie terminu kształcenie wywodzi się ze źródłosłowu kształt, bo kształcenie jest w istocie nadawaniem kształtu samodzielnie i twórczo zdobywanej i przyswajanej wiedzy. Kształcenie jest szerszym terminem niż nauczanie i o wiele pełniejszym procesem niż nauczanie. Od razu przyszło mi na myśl, żeby napisać, iż kształcenie dotyczy wyłącznie ludzi normalnie rozwiniętych i w pełni świadomych, czego nie można powiedzieć o dzieciach oligofrenicznych (np. debilnych), jakkolwiek w jakimś ograniczonym zakresie można je uczyć i nawet nauczyć określonych rzeczy. To samo dotyczy zwierząt, które można nauczyć konkretnych czynności (co znakomicie widoczne jest w cyrku). Ale kształcenie i samodoskonalenie jest „zarezerwowane’ wyłącznie dla osób świadomych.

Bogusław Kaczyński powiedział, że „tak jak człowiek musi jeść, tak samo powinien ładować się intelektualnie”. Potrzeba permanentnego kształcenia odnosi się do całego życia psychicznego i osobowości człowieka, sprzyja dorabianiu się przez niego własnych poglądów, odczuć i przekonań, dzięki czemu umożliwia mu kształtowanie własnych poglądów na świat oraz nacechowanej indywidualnością postawy życiowej, a w rezultacie stania się kimś oryginalnym, jedynym w swoim rodzaju.

Bez względu na to, jak jesteś dobry w tym co robisz lub za takiego się uważasz, zawsze jest jeszcze miejsce na to, żeby zrobić to lepiej, doskonalej. Nie powinieneś druhu lub druhno zatrzymać się na poziomie przewodnika, czy podharcmistrza noszącego zieloną podkładkę pod krzyżem, jeśli już zdobyłeś ten stopień. Nie powinieneś też spocząć na laurach, gdy zdobyłeś najwyższy w ZHP instruktorski stopień harcmistrza. Samodoskonalenie jest zasadniczą kwestią dla rozwoju organizacji, w której jesteśmy. Już jesteś dobrym drużynowym, ale możesz być jeszcze lepszym, jeśli tylko zechcesz.
Celem dokształcania powinno być nauczenie się lepszego wykorzystania naszych naturalnych cech, naszej osobowości i inteligencji, lepszej interpretacji i pełniejszego wykorzystania dotychczasowego doświadczenia oraz lepszego i bardziej świadomego sposobu korzystania z przyszłych doświadczeń.

Warto poświęcić trochę czasu na poznawanie nowych zagadnień, chociażby takich jak: rola przywódcy, doskonalenie własnej osobowości, cele i procesy zarządzania, organizacja pracy własnej, zarządzanie czasem, motywowanie, komunikacja interpersonalna, planowanie, negocjowanie itp. zagadnienia. Posiadanie wiedzy na ich temat sprawi, że będziemy wyróżniać się od innych, będziemy wyraźnie kompetentniejsi.

W oczach dzieci wszyscy dorośli zdają się posiadać autorytet, wydają się im mądrzy i umiejący wszystko. Dla zucha wódz gromady jest często mistrzem, wzorem do naśladowania.
W miarę jak dziecko dorasta, stopniowo odkrywa, że jego dorośli idole są często kolosami na glinianych nogach, że osoby, w które wpatrywał się „jak w obrazek” są w gruncie rzeczy całkiem zwyczajni, że nie mają nieograniczonej władzy, mądrości i nierzadko mylą się w swych sądach.
A do tego często są niekompetentni, ich umiejętności nie wystarczają, by spełnić oczekiwania innych. Chcąc więc podnieść swoją wartość i znaczenie w grupie czy środowisku należy dołożyć wszelkich starań, by rozwijać już posiadane oraz nabywać nowe kompetencje. Kompetencje to właśnie zastosowanie wiedzy, umiejętności i zachowań w działaniu.

Wspaniale jest usłyszeć o sobie, że jest się kompetentnym przybocznym, drużynowym, kwatermistrzem, komendantem, szczepowym, itd. Rozwój kompetencji odbywa się wyłącznie przez szkolenia, doskonalenie, dokształcanie. W gruncie rzeczy trudno sobie wyobrazić dobrego lidera, który zaniechał osobistego rozwoju. Nienasycona ciekawość życia i świata i nieugaszone pragnienie ciągłego kształcenia się powinny towarzyszyć każdemu harcerzowi, niezależnie od wieku i stopni, a zdobywanie nowych umiejętności i kwalifikacji być metodą na niewyczerpane możliwości w obszarze naszego działania.

hm Urszula Bugaj

Opiekun próby? A któż to taki?

Opiekun. A któż to taki? To taka osoba, która jest kim? To pytania, które pewnie wielu osobom się nasuwają.
Otwieramy próby w różnym wieku – czy to oznacza, że nie potrzebujemy opiekunów? – Potrzebujemy i to bez znaczenia czy jesteśmy harcerzami, czy instruktorami z doświadczeniem.

Bardzo ważną rolę w Twojej instruktorskiej drodze, niezależnie od tego, który ze stopni zdobywasz – pierwszy, doskonalący Cię, ukazujący Twoje możliwości, czy ostatni – mistrzowski, jest opiekun próby.
Pewnie nie raz, przed rozpisaniem próby, a może gdy już ją miałeś gotową, zastanawiałeś się, kto takim opiekunem powinien być. Kto mógłby zostać Twoim opiekunem?
I jak się okazuje, znalezienie właściwego opiekuna, dla wielu osób nie jest zadaniem łatwym. Wiadomo, że powinien to być instruktor, który jest dla Ciebie autorytetem, który aktywnie uczestniczy w życiu hufca. I co dalej?
W zaufaniu, powiem Wam, że powinna to być osoba, która będzie Was wspierać i służyć radą podczas realizacji próby. To osoba, która pomoże stworzyć odpowiedni program próby – nie dość, że zna aktualne potrzeby, problemy i realia hufca, zna również Was – Wasze potrzeby i możliwości. To osoba, do której Wy powinniście mieć zaufanie, – jeśli coś pójdzie nie tak, bo różnie to bywa, zarówno w życiu prywatnym i tym naszym, harcerskim, bez obaw pogadacie z nim o tym, razem znajdziecie alternatywne rozwiązanie. Opiekun obserwuje, doradza, pomaga, systematycznie podsumowuje razem z Wami realizację zadań próby. Opiekun to w pewnym sensie Wasz rzecznik przed Komisją Stopni.

Mój opiekun był takim opiekun, a właściwie cały czas jest, bo pomimo zamknięcia próby, czuję, że cały czas nade mną czuwa.

Opiekunem próby przewodnikowskiej może być podharcmistrz lub harcmistrz, próby podharcmistrzowskiej lub harcmistrzowskiej – harcmistrz. Opiekun próby powinien mieć nienaganną opinię oraz autorytet instruktorski w środowisku działania.
/Regulamin Stopni Instruktorskich/

pwd. Monika Rybitwa