PALMIRY 2001

Kiedy po raz pierwszy padło hasło „PALMIRY 2001” oczywiście byłem nastawiony bardzo pozytywnie.

Mam duży sentyment do tego rajdu. Był to mój pierwszy harcerski wyjazd i jak dotąd ani razu z niego nie zrezygnowałem. Nie miałem zamiaru i tym razem. Jednak dużo rzeczy mnie do tego skłaniało.

Po pierwsze okazało się, że Palmiry zostały skrócone do dwóch dni, po drugie prawie żadna drużyna z naszego hufca nie zdecydowała się pojechać oprócz oczywiście nas (połączonych sił 7 i 126) i 33 ODHS. Przykre to było zwłaszcza, że pozostały w pamięci zeszłe lata, w których to cały hufiec spotykał się wieczorem w jednej szkole i były okazje do wspólnych rozmów, śpiewów itp. Ale cóż pomimo to i tak bardzo cieszyłem się na wyjazd. Na początku było całkiem miło. Wędrówka w nocy, kominek w zupełnym mrozie, nocleg w stodole na sianie.

Następnego dnia w bardzo dobrych nastrojach wyruszyliśmy w drogę i to właśnie jest najlepsze w Palmirach. Długa wędrówka bez żadnych punktów kontrolnych i zadań do wykonania z możliwością długich i ciekawych rozmów. Jednak kiedy doszliśmy na miejsce spotkał nas wielki zawód. Na polanie absolutnie nic się nie działo, nie licząc zespołu metalowego (śpiewającego znane piosenki harcerskie na własne melodie) i ich wiernej grupki fanów (kilka osób skaczących pod sceną i machający swoimi bujnymi fryzurami), nawet znaczków brakowało dla osób którzy wcześniej ich nie zamawiali. Tak więc organizacja rajdu pozostawia bardzo wiele do życzenia, a właściwie z roku na rok jest coraz gorzej i nic dziwnego, że coraz mniej osób decyduje się na udział w nim. Nie pamiętam jak długo tam siedzieliśmy, ale chyba całkiem sporo, bo wcześnie przyszliśmy. Później jeszcze tylko krótki spacer po cmentarzu, apel poległych i mogliśmy wracać domu. W pociągu było bardzo wesoło więc mimo wszystko rozstaliśmy się w bardzo dobrych nastrojach.

SIAREK

Bez względu na pogodę

Rajd odbędzie się bez względu na pogodę (no chyba, że będzie świecić słońce), w okolicach Sandomierza w dniach 9-11 XI 2001r. Start: parking pod kościołem św. Katarzyny i Stanisława Biskupa, w Kleczanowie k. Opatowa. Zakończenie:…??? – a kto to wie!!! (może f niedzielę, a może na Księżycu)”

Tak brzmiały pierwsze linijki tekstu na ulotce informacyjnej IV Ogólnopolskiego Rajdu Harcerskiego KAMYK organizowanego przez harcerzy z Ostrowca Świętokrzyskiego. Jeżeli chodzi o ogół, to stało się dokładnie tak jak napisano. Nasz przypadek, czyli michalińskiej 5 D.H. „LEŚNI”, był trochę bardziej skomplikowany. Ale po kolei.
Pomysł tegorocznego wyjazdu urodził się 380-parę dni wcześniej, kiedy to byliśmy na III Rajdzie KAMYK. Rajd ten w odróżnieniu od innych nie ma stałej trasy. Zawsze jednak jest w świętokrzyskim. Warunkiem przyjęcia w poczet rajdowiczów – poza uiszczeniem stosownej opłaty itd. – jest wykonanie 3 zadań przedrajdowych (teraz 3; rok temu było 10 z 20!!!), czyli napisanie piosenki kamykowej, wykonanie plakatu na kampanię „Rzuć palenie – Zbieraj kamienie” oraz napisanie opowiadania pt.: „Królewna Ścieżka i siedmiu kamieniarzy na biegunie południowym”.

Niewyspani, ale w pełni przygotowani na tę imprezę turystyczną „ochoczo” stawiliśmy się w piątek na stacji o 5.30 [Zieeeeew]. W Warszawie przesiedliśmy się w pociąg pospieszny do Ostrowca, a stamtąd o umówionej godzinie mieliśmy być odebrani przez Zaprzyjaźnionych Organizatorów. Ale w życiu tak niestety czasem bywa, że nie wszystko dzieje się tak jak byśmy tego chcieli. Ha! Stało się! Kiedy siedzieliśmy już w pociągu, pan konduktor poinformował nas, że ów wehikuł nie dość, że nie zatrzymuje się w Ostrowcu, to w ogóle przez niego nie jedzie! [Dopiero później jeden z pasażerów wytłumaczył nam, że to dlatego, że powódź uszkodziła pewien odcinek trasy kolejowej]. W tym momencie w naszych głowach zaczęły rodzić się wysublimowane epitety pod adresem pani z informacji kolejowej, jak również wydawców sieciowego rozkładu jazdy PKP. Wyszło na to, że nie zdążymy na umówioną porę. No to, co? Dzwonimy! (nie ma to jak drużynowy i przyboczny z „komórką”) Ha! Kolejna katastrofa! „Nie wzięliśmy numeru!” Koniec końców, stosując wszystkie wpadające nam do głowy opcje, dodzwoniliśmy i umówiliśmy się. Później niezależnie od nas zaszły kolejne zmiany w planach podróży i znów przez długi czas nie mogliśmy się dodzwonić.
Uporawszy się wreszcie z problemami (tele)komunikacyjnymi, spotkawszy naszych „odbieraczy” i mając już ze dwie godziny „obsuwy” względem reszty, radośnie uznaliśmy rajd za rozpoczęty. „Ogór” Zaprzyjaźnionych dowiózł nas na pierwszy punkt trasy skąd już na własnych nogach podążyliśmy dalej.

Maszerowaliśmy jeszcze długo po zmroku, upewniając się w mijanych gospodarstwach „Czy do Sandomierza, panie, to w dobrą mańkę idziem?” W dobrą. Obydwie noce spędziliśmy w internacie przy Zespole Szkół Spożywczych w Sandomierzu.
Sobota upłynęła nam na zwiedzaniu Sandomierza. Ale nie tak zwyczajnie! Najpierw odwiedziliśmy Muzeum Jana Długosza. A już godzinę później… Na rynku robiliśmy tort, z Wieży Opatowskiej wypatrywaliśmy św. Mikołaja, który nie dość, że utknął nad Wisłą, to na dodatek popsuły mu się sanie i trzeba było mu je popchnąć. Na Zamku Królewskim, który na chwilę stał się sceną teatru amatorskiego, przedstawialiśmy sztukę pt.” Bitwa pod Grunwaldem inaczej” – punkt pod nadzorem dh. Jagiełły – dzień wcześniej zobowiązano nas do zorganizowania Dwóch Nagich Mieci. Hm… no było jeszcze kilka mniej lub bardziej harcerskich zadań, którym dzielnie stawialiśmy czoła. Na koniec gry każdemu wręczono kisiel. Była do tego „dorobiona ideologia”, ale już nie będę wnikać w detale. Dobry był w każdym razie.
Wieczory i noce upłynęły nam na kominkowaniu, śpiewaniu, popijaniu herbaty, rozwiązywaniu zadań praktyczno – techniczno – artystyczno – logicznych (trzeba było wytężyć obudzone specjalnie w tym celu o godzinie 2.00 mózgownice) oraz na festiwalowaniu, gdzie prezentowaliśmy zadania przedrajdowe. Wszystko co robiliśmy jako patrol, czyli kilkuosobowa grupa działająca jako zespół, było punktowane. Potem punkcik do punkcika i mając w załodze najmłodszych na rajdzie, ale dzielnych harcerzy, przegoniliśmy w punktacji nawet studentów z Krakowa.

W niedzielę rano na apelu końcowym uważnie nasłuchiwaliśmy kolejnych miejsc, jakie zajmowały patrole. Nie spodziewaliśmy się naszego w wyczytywanej pierwszej piątce i pojawiła się myśl, że pewnie jako patrol z dość małą średnią wieku zostaniemy po prostu wyróżnieni. No nie powiem, żebyśmy nie byli zaskoczeni. Na piętnaście patroli my, czyli patrol „Leśni” zajęliśmy pierwsze miejsce!!!!!!!! Wygrana była naprawdę duża. Było to (a raczej jest i stoi w naszej harcówce) wykonane z granitu 15 kilogramowe trofeum. Nagrodzono nas jeszcze kilkoma innymi drobiazgami, ale nie ładnie się chwalić. Do tych wszystkich przyjemności doszła jeszcze plakietka rajdowa do przyszycia na mundurze. A jak ktoś miał zbędne 3,50 mógł je przeznaczyć na zrobienie sobie koszulki pamiątkowej. Zanosiło się swoją koszulkę, a specjaliści malowali na niej farbą do tkanin logo tegorocznego rajdu – lilijka na tle muru + napis Kamyk 2001. Bardzo fajny pomysł, swoją drogą.
Tak właśnie w krótkich, żołnierskich słowach można by opisać ten wypad. Nie wiem jak inni, ale autor tego artykułu planuje za ponad 350 dni znów pojechać w tamte strony.

Staszek

Zabić smoka!

„(…) Posłuchajcie zatem, szlachetni panowie, co wydarzyło się tydzień temu nie opodal miasta wolnego, zwanego Hołopolem. Otóż świtem bladym, ledwie, co słonko wschodzące zaróżowiło wiszące nad łąkami całuny mgieł…
(…) Krótko, bez metafor. Na pastwiska pod Hołopolem przyleciał smok.
(…) Opowiadaj. Duży był?
– Ze trzy końskie długości. W kłębie nie wyższy niż koń, ale dużo grubszy. Szary jak piach.
– Znaczy się, zielony.
– Tak. Przyleciał niespodziewanie, wpadł prosto w stado owiec, rozgonił pasterzy, utłukł z tuzin zwierząt, cztery zeżarł i odleciał.”




W ten sposób się o mnie dowiedzieli.

Uradzili, że podzielą się na trzy grupy i ruszą, aby mnie zabić. Brrr. Pierwszej szajce przewodził niejaki Boholt (wyglądał prawie jak Maciek Dymkowski) rębacz, zasłużenie cieszący się opinią rzeźnika. W kolejnej grupie hersztem był Yarpen Zigrin krasnolud, którego rysy twarzy przywodziły na myśl Piotrka Zadrożnego. I w końcu prosty w myśleniu aczkolwiek skuteczny w działaniu szewc Kozojed, do złudzenia przypominający Anię Pietrucik.

Niedoczekanie wasze – pomyślałem tak łatwo mnie nie dostaniecie!

Ruszyli. Boholt z kompanią od razu pociągnął w knieje. Zadaniem, które miało ich wewnętrznie przygotować do spotkania ze mną, było wykonanie dobrego uczynku. Co zrobili? Nie, lepiej o tym nie pisać. W tym czasie ludzie Yarpena szukali kramu warzywnego z kapeluszem w herbie, w którym to żona kramarza miała coś wiedzieć o smokach. No i zdradziła im, jaki jest mój przysmak i podarowała im go oczywiście nie uczyniła tego za darmo balladę najpierw usłyszeć chciała.

Kozojed też by rad wyruszył, ale troszkę mu się pokomplikowało i długo w ziemi ryć musiał, zanim klucz odnalazł, który drzwi do komnaty z wiadomością otwierał. W końcu wszyscy sobie jakoś poradzili i ruszyli w leśne ostępy.

A w lesie, jak to w lesie. Tu żmijka, tam żmijka, ale one…Pierwszym poważnym zadaniem, któremu wszyscy stawić czoła musieli, było uwolnienie małego smoka z rąk okrutnej królewny. Ona to (jędza przebrzydła), zaczarowała część terenu tak by ludzka stopa stanąć na nim nie mogła i uwięziła biedne stworzenie. Ho, ho, jakich sztuczek się grupy imały by gada wydostać a częścią ciała żadną, gruntu nie dotknąć.

Droga wiodła dalej nad „jeziora toń okrutną”. Gdybym stwierdził, że okolica przypominała rezerwat „Na torfach” a syrena nad jeziorem miała uśmiech Sylwii Żabickiej to nie brzmiałoby to zbyt lirycznie. Pozostańmy, zatem przy opcji Mickiewicz/Goethe i dość powiedzieć, że nad lustrem wody każdy miał wczuć się w rolę rycerza szukającego ukrytego skarbu i przy pomocy syreny i jej narzędzi badawczych (!) mógł określić swój charakter, swoje cechy, swoje wnętrze.

Później znowu lasy i lasy. Zmierzchać zaczęło. Odległe jęki strzyg i mlaskanie kikimory nie odstraszyły nikogo. Mimo utrudzenia wszyscy wędrowcy brnęli gościńcem kilometr za kilometrem. A tu bęc. Jaskier. Poeta tutaj bardziej występując jako aktor chciał, by dziatki utrudzone, które do niego przyszły, sztukę krótką przygotowały. A mottem jej być miało stanu rycerskiego z harcerskim porównanie. Jakoś poszło… Nie wszystkim… A nawiasem mówiąc, to Jaskier bardziej niż średniowiecznego barda, przypominał idola nastolatek muzykanta osiągającego „Szczyt Możliwości” Maćka Siarkiewicza.

Gdy i to zadanie ukończone zostało, marsz mozolny z map użyciem się rozpoczął. Myślę, że każdy odetchnął, gdy nagle pojawiał się Michał z Osuchowa, który powożąc Żelaznym Rumakiem strudzonych wędrowców wywoził hen, hen aż za Wisłę odległą. Stamtąd dwie wiorsty drogi i… Zamczysko! Mury posępne. Flanki niezdobyte. Fosy nieprzebyte. Ale bilety wstępu oczywiście wykupione. Tylko smoka ani widu ani słychu! A przecież tajemniczy Borch, który na każdym liście, jaki czytali się podpisywał, wskazówki, dokąd zmierzać dawał, do zamku tego iść kazał. Gdzie smok, zatem? Gdzie poczwara okrutna, którą by zadania wypełnić, zabić należy?

Gdzie i kim był smok, jaki spotkał go los, tego nie napiszę. Wiedzą to wszystkie harcerki i wszyscy harcerze z Drużyny Sztandarowej, którzy 10 listopada Roku Pańskiego 2001 wyruszyli na 24 godzinną zbiórkę do Czerska.

Dalej było bardzo konkretnie. Kolacja z pieczonych na zamkowym dziedzińcu kiełbasek. Herbata z radzieckiego elektrycznego czajnika. Temperatura w pomieszczeniu taka, że każdy mógł przebrać się w luźny strój typu: dwa polary, czapka, szalik, kalesony i rękawiczki. W tym miejscu krzyczę głośne hip, hip, hurra na cześć taty Ewy druha Krzyśka Krzeszewskiego, który nie po raz pierwszy bardzo pomaga nam, tym razem przywożąc dwa wydzielające ciepło, kaloryferopodobne urządzenia.

Bardzo lubię Was słuchać. Tego, co macie do powiedzenia. Na wieczornicy „Harcerz postępuje po rycersku” miałem po temu okazję. Mówiliśmy o wielu trudnych i ciekawych rzeczach. O mówieniu prawdy. O umieraniu. O gotowości. Cieszę się, że byłem tam z Wami.

A co myślicie o „Balladzie o krzyżowcu”? Według mnie, naprawdę nieźle nam wychodziła…

Podczas wieczornicy powołaliśmy (o czym marzyłem od dawna) Kapitułę Imion. Chcemy wrócić do starej skautowej tradycji posiadania swego harcerskiego przydomka. I teraz Zuza, Piotrek i Ewa czuwać będą by te nowe imiona powstając, jednocześnie charakteryzowały ich posiadaczy. Każde imię ma swój sens, swoje drugie i trzecie dno. O północy nadano imiona dwóm osobom, które także odnowiły swoje Harcerskie Przyrzeczenie. Druhna Sylwia to od dziś dla nas wszystkich Sosna.

Ponieważ następnego dnia mieliśmy uczestniczyć we Mszy Św. z okazji rocznicy odzyskania niepodległości, należało skompletować sprzęt i wszystko omówić. Później starczyło nam jeszcze sił na punkt programu, który nazwałem „Poczytaj mi mamo”. Kto nie zasnął, ten dowiedział się, kim był Yarpen, Boholt, Kozojed, czy w końcu Borch czytaliśmy jedno z opowiadań z cyklu wiedźmińskiego Andrzeja Sapkowskiego.

A rano? Pobudka o 5.45 i jazda do Otwocka. Spotkaliśmy się tam ze wszystkimi, którzy nie mogli do Czerska wyjechać a pomogli nam podczas uroczystej Mszy, reprezentować nasz hufiec. Dziękuję Wam. Dziękuję Kózce wie, za co. Po raz pierwszy od kilku lat byli z nami także harcerze młodsi, z którymi po uroczystości przemaszerowaliśmy pod Nasz pomnik na Skwerze Szarych Szeregów. Jeszcze tylko wspólny krąg…. i do domów.

Czemu podczas Święta Niepodległości jest nas tak mało? Niech każdy drużynowy i harcerz sam sobie w sercu odpowie. Czemu problemem dla harcerzy jest oddanie 1-go listopada honorów poległym za ojczyznę? Czy warty aż tak przeszkadzają w zarabianiu kasy na sprzedaży zniczy? Wszystkich Świętych Dzień Handlowy!. Wszelkiego typu uroczystości patriotyczne są przecież doskonałą lekcją patriotyzmu. Dziś Ojczyzna nie woła o więcej. Ale czy nie odpowie Jej echo, jeżeli kiedyś zawoła o pomoc? Druhu Drużynowy! Zadbaj by tak się nie stało. Ucz harcerzy poświęcenia. Chwała nielicznym, którzy to czynią. Przecież to głównie na harcerzach i instruktorach leży dziedziczona z pokolenia na pokolenie tradycja i duma z własnej historii. Szkoda gadać…

Cztery Płomienie

Magiczny Andrzej

Już po raz drugi wraz z ministrantami i bielankami z parafi pw. M.B.Częstochowskiej organizowaliśmy Andrzejki dla dzieci uczęszczających do parafialnej świetlicy. Naszym zadaniem było przygotowanie wszelakich wróżb, a ministranci zajęli się dyskoteką.

Wróżby cieszyły się wielkim powodzeniem wśród dzieci i młodzieży, ale i nie tylko ponieważ rodzice także mieli wielką ochotę dowiedzieć się co ich czeka w przyszłości. Wróżbitów i wróżbitek było bardzo wielu więc zacznę od początku (od okna) czyli od Marka Rudnickiego, jego wróżba była dość nietypowa ponieważ po wielkim półmisku z rzadką galaretką pływały świeczki wokoło półmiska były rozłożone karteczki na, których były wypisane mądre myśli mądrych ludzi. Losowanie wróżby polegało na popchnięciu świeczki i w którym miejscu świeczka się zatrzymała z tego miejsca braliśmy myśl przewodnią na przyszły rok. Marek był bardzo zadowolony ponieważ jego stoisko było praktycznie samoobsługowe. Przechodząc dalej trafialiśmy na równie ciekawe miejsce prowadzone przez Karinę Zielińską i Tomka Lacha. U nich można było sobie wywróżyć przyszłość na całe rzycie czyli np.: zaręczyny, zakon, staropanieństwo, bogactwo, dobrobyt, słodkie życie i dziecko, a w przypadku dziecka dodatkowo wróżba specjalna czy to będzie syn czy córka. W przypadku gdy ktoś wróżył sobie dwukrotnie, dochodziło do małych sprzeczności w przypadku gdy ktoś wylosował; zaręczyny i zakon. Po naradzie doszliśmy do wniosku że to oznacza wielkiego pecha w przyszłości. Nie wszyscy byli zadowoleni z tego co ich czeka w przyszłości ale mówiąc krótko takie jest życie. Bysior (Maciek Lach) wróżył z kuli. Jego przepowiednie były tak fantazyjne że klienci odchodzący od stołu nie mogli z wrażenia powiedzieć ani jednego słowa (nie wnikajmy w szczegóły). Jego kolega Hubert, który dzielił z nim stół miał równie szokujące Wróżby typu „wpadniesz dziś do … ” ale były także pozytywne wróżby takie jak „ spotkasz dziś wybrankę swojego życia albo uda Ci się wrócić bezpiecznie do domu itp.” Nie mogło także zabraknąć lania wosku, tym zajmowali się Dyniak (Kuba Wojciechowski) i Mikołaj Fedorowicz. Ich sposób wróżenia różnił się od tradycyjnego, ponieważ po odlaniu wosku były tylko dwie możliwości: szczęście lub pech, jeśli to co odlaliśmy wyglądało pechowo to miało się pecha i odwrotnie, ale tylko oni potrafili stwierdzić czy figura jest pechowa czy też szczęśliwa. Piotrek Bijoch przepowiadał kim zostaniemy w przyszłości (zawód).
Mirek skuszony pięknym wystrojem stoiska, nie oparł się pokusie sprawdzenia co jest jego życiowym powołaniem, a prawda jest taka że Miron będzie fryzjerem. Ostatnim miejscem gdzie można było się dowiedzieć coś o swej przyszłości było stoisko dziewczyn, Magda głównie przepowiadała jaka/i będzie nasz życiowy partner i ile będziemy mieli dzieci. Za to jej sąsiadce wystarczyła data urodzenia aby stwierdzić że jesteśmy: małpą lub świnią, ale to tylko dwa z wielu chińskich znaków zodiaków, które odzwierciedlały nasze usposobienie.
Gdy wszyscy dowiedzieli się co ich czeka w przyszłości udali się na dyskotekę, a my po męczącej pracy udaliśmy się na poczęstunek przygotowany przez rodziców za co bardzo dziękujemy.

Jasiek Wojciechowski

Zamykajcie drzwi piwnicy,
Stańcie wszyscy dookoła.
Mrok rozjaśni światło świcy
I niechaj już nikt nie woła.

Przyszliśmy tu wszyscy po to
Aby przyszłość swoją poznać,
Więc zajmijmy się robotą
Byśmy wrażeń mogli doznać.

Wróżyć dookoła będą
Dziś wróżbici znakomici.
Oni dookoła siędą
Niech moc czarów was Zachwyci!

Niech księżyca jasność blada
Szczelinami tu nie wpada.
Tylko żwawo! Tylko śmiało!

“A. Mickiewicz”, „Dziady” cz. VII

Kult zmarłych

W naszej tradycji kult zmarłych i obchody 1 i 2 listopada mają szczególne znaczenie. 1 listopada obchodzimy jako święto Wszystkich Świętych, a więc zmarłych zbawionych, wyniesionych ponad zwykłych śmiertelników.



Dzień ten celebrowany był kiedyś jako święto radosne. Natomiast 2 listopada to Dzień Zaduszny, w którym wspominamy wszystkich zmarłych (nie tylko Świętych).

Modląc się o ich dusze staramy się przyjść im z pomocą w drodze do życia wiecznego. W pamięci o zmarłych i w okazywaniu im szacunku jest zarówno pewien lęk przed nieznanym i nieodwracalnym jak i uczucie pustki spowodowane odejściem bliskich. Świadomość przemijania skłania do zadumy i szczególnego dialogu jaki toczy się między nami i umarłymi. W pamięci i szacunku dla zmarłych jest również odwieczne pragnienie nieśmiertelności i trwania. Trwania chociażby w pamięci, we wspomnieniu, w serdecznej myśli.

Święto Wszystkich Świętych to również święto patriotyczne – w miejscach uświęconych krwią Polaków zapalamy znicze, składamy kwiaty i oddajemy im szczególną cześć, np. poprzez uroczystości patriotyczne, wystawienie wart honorowych.

MG

Zaduszki mamy – CZY POTRZEBUJEMY HALLOWEEN?

Halloween to przypadkowa lub nie, ale na pewno implantacja. Popatrzmy krytycznie na to święto.
W Polsce obchodzimy święta pochodzenia europejskiego czyli Dzień Wszystkich Świętych i Zaduszki.

W PRL zbijały się one w jedno. To święta bardzo głęboko wrośnięte w świadomość ludzi, jak i w kalendarz świąt rodzinnych i narodowych. Halloween natomiast ma swą liturgię, obyczajowość, dość bogaty rytuał publiczny i prywatny. Ale to jednak święto pochodzenia anglosaskiego, święto Amerykanów, które obecnie jest dość natarczywie implantowane, podobnie jak Walentynki. Należy do innego repertuaru kulturowego. Jeśli się przyjmie, musi wyprzeć stare lub zająć miejsce obok.

Halloween czyli święto duchów nie wyrasta z naszej kultury a ewidentnie jest nastawione na rynek gadżetów. Halloween to bezkrytyczne przyjmowanie obcych kulturowo wzorów wątpliwej jakości, zakrawające na snobizm.

Halloween czerpie swoje początki z przedchrześcijańskiej tradycji celtyckiej. Zgodnie z celtyckim zwyczajem 1 listopada kończyło się panowanie boga śmierci. W tym czasie duchy zmarłych w mijającym roku wędrowały do królestwa zmarłych. Maski czarownic i ogień miały pomóc ludziom w wypędzeniu złych duchów i prowadzeniu dobrych dusz do królestwa zmarłych. Święto najbardziej popularne jest dziś w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii.

Źródło: http://e.kai.pl/

Zobacz też: Helloween czy Święto Wszystkich Świętych?

Od: „Tomasz Kuczyński”

Do:
Temat: Moja opinia o MORSIE
Data: 22 listopada 2001 09:39

Jak wiadomo wszystkim w dniach 16 -18.11.2001 w okolicach Starej Wsi odbył się MORS. MARSZ OTWOCKICH RAD STARSZYCH. Celem biwaku było wybranie najlepszej Rady drużyny naszego Hufca w roku 2001, poznanie innych drużyny, wspólne spędzenie kilkunastu godzin na prawdziwym harcowaniu.

W Morsie uczestniczyło pięć patroli: 3 DH, 7DH, 11 DH, 33 ODHS, 126 DH. Dla mnie uczestnictwo tak małej ilości patroli nie było jakimś większym zaskoczeniem. Od dawna wiadomo, że w naszym hufcu działa dobrze tylko kilka drużyn. Z punktu widzenia organizatora zaliczam MORSA do imprezy udanej i jestem zadowolony z przebiegu imprezy. Oczywiście nie obyło się bez pewnych niedociągnięć. A to Arek za bardzo się schował na swoim punkcie, a to trasa była za długa, a to rozpoczęcie przedstawienia się przeciągało, lub coś jeszcze innego…

Uważam, że taka impreza, tylko dla Rad Drużyn jest potrzebna. Każdy drużynowy ma możliwość wykorzystania tej imprezy w pracy ze swoimi zastępowymi, stwarzanie dobrej atmosfery w Radzie, co znacznie poprawia codzienną pracę. Chciałbym aby MORS był imprezą cykliczną i myślę, że listopad jest mimo wszystko dobrym miesiącem na tego typu imprezę. Na koniec podziękowania. Szczególnie dziękuję dh Uli Bugaj, dh. Magdzie Grodzkiej, dh. Tomaszowi Grodzkiemu, dh Piotrkowi Jaworskiemu, dh. Michałowi Łabudzkiemu oraz Arkowi Królakowi, oraz dyrektorowi MDK panu Czesławowi Woszczykowi.

GRATULACJE : GRATULUJĘ WSZYSTKIM UCZESTNIKOM HARTU DUCHA I WYTRWAŁOŚCI I DZIĘKUJĘ ZA PRZYBYCIE.

Tomek Kuczyński

MORS – jak to było i co się stało

Jak to było – każdy, kto wziął udział w Marszu Otwockich Rad Starszych, ma swoje subiektywne zdanie. A co się stało? Na szczęście nic. A mogło…

Pomijając pierwszą część zmagań rad drużyn, wszystko było dopracowane, a zwłaszcza gra fabularna z Harrym Potterem w tle, która poza sprawdzianem wiedzy stanowiła świetną okazję do poczucia się „magicznym” człowiekiem – przecież harcerstwo ma w sobie pewną magię… Wieczorne ogniobranie chyba dla wszystkich stanowiło element zaskoczenia – nikt nie spodziewał się takiego spektaklu, warto było poczekać i trochę pomarznąć.

Jednak wśród elementów wybitnych pozostaje jeden niechlubny – mianowicie piątkowa nocno-wieczorna gra terenowa. Pierwsza nasuwająca się uwaga, to ogólna dezorientacja. W momencie startu chyba nikt za bardzo nie wiedział, o co tak właściwie chodzi. Idea nagłego desantu nie-wiadomo-gdzie (no, niezupełnie, Starą Wieś wszyscy znają) była interesującym dodatkiem do dość standartowych gier hufcowych. Jednak aby w pełni to docenić, trzeba mieć jakieś pojęcie O CO CHODZI. Sądzę, że tym, czego zabrakło w tym momencie, to porządna odprawa dla patrolowych. Zdaję sobie sprawę, że od harcerza (zwłaszcza od członka rady drużyny) można wymagać odrobiny inwencji w rozszyfrowaniu współrzędnych punktów gry (wyznaczały je punkty przecięcia pewnych linii, poprowadzonych między innymi punktami). Jednak każdy, kto ma elementarną wiedzę z geometrii wie, że milimetrowe różnice na mapie to bezcenne kilkadziesiąt metrów w terenie. A wystarczy, że punkty 1, 2, 3, 4, które trzeba odpowiednio połączyć są naniesione pół milimetra w lewo… Co do samej mapy – była trochę nieaktualna, bo brakowało na niej dość istotnej drogi. Ale dla harcerza to drobnostka… Gorzej, jeśli punkt, do którego ma dotrzeć jest pół kilometra dalej, niż na mapie i to nie w tę stronę. Aby zapobiec temu, że 70% patroli przez godzinę szukało Arka po lesie, można by po prostu zastosować koperty awaryjne – oczywiście ich otwarcie kosztowałoby punkty karne, ale dawałoby to możliwość wyboru między lepsza punktacją a znalezieniem się w ciepłym śpiworze.

Moje kolejne uwagi odnoszą się do samej trasy. Gra była zaplanowana na ok 6 godzin. Było 5 punktów, na każdym patrol miał spędzić średnio 40 minut. Z prostego wyliczenia mamy, że odległości między punktami patrol powinien przebywać w czasie ok. 26 minut (wliczając powrót z ostatniego punktu do szkoły). Jednak jak tego dokonać, gdy jeden punkt jest w Pogorzeli, drugi w Glinie a na plecach targamy plecak? Trochę niewykonalne. Zastanawiam się, czy ktoś przeszedł trasę w warunkach operacyjnych (noc, mróz, 10 kg na plecach, cały tydzień niedospanych nocy za sobą), czy też może trasę układano jeżdżąc przysłowiowym palcem po mapie, ewentualnie samochodem po okolicy? Gdyby zmniejszyć odległości i zwiększyć ilość punktów, gra zyskałaby dużo na atrakcyjności i stałaby się dużo bardziej dynamiczna.

MORS ma w sobie słowo „Starszych” oraz „Rad”. Dlatego można od uczestników wymagać pewnego zahartowania w bojach. Warto by jednak spróbować przełożyć teorię na praktykę i dostrzec, że w hufcu jest jedna drużyna starszoharcerska, a w radach drużyn są też zastępowi, którzy w MORS-ie musieli wziąć udział choćby ze względu na cenzus ilościowy patroli. Może mając na uwadze zdrowie tych najmłodszych uczestników – pozwolić im jednak na zostawienie plecaków w szkole (koło której przecież był desant)?

Skoro już o zdrowiu mowa – stąd blisko jest do bezpieczeństwa. Jak wiadomo – na wsiach w piątkową noc różne cuda się dzieją. Ponadto – tylko w dwóch patrolach był ktoś pełnoletni. Może ta uwaga powinno się odnieść do patrolowego, ale w końcu w informatorze nie było na ten temat ani słowa. Pomijam też wątpliwe bezpieczeństwo niektórych punktów. Organizując jakąkolwiek imprezę nie powinniśmy zapominać, że każdy uczestnik najpierw jest człowiekiem z dość krucha głową, czyimś dzieckiem, a na końcu harcerzem.

Kopalnią tematów na zażalenia jest lista niezbędnych rzeczy. Owszem, informuje o tak oczywistych rekwizytach jak przybory do mycia (podobno harcerz może się bez tego obejść), ale na temat karimaty – niezbędnej do w miarę wygodnego snu – milczy. Poza tym, jak już się komuś przypomina o konieczności zabrania piżamy, to można by też dodać, że przydatne są też światła ostrzegawcze do oświetlenia kolumny.

MORS jakoś się odbył. I dobrze, bo nie było go od trzech lat (ostatnie dwa – ’96, Mlądz, M. Wojtasiewicz, ’98 – Wola Karczewska, także zorganizowany przez Maćka), a w hufcu brakuje imprez cyklicznych. Jednak na ile był bardzo udany? Ocenę pozostawiam Czytelnikom.

Ćma

KUCZYN, KOGUT, STARA WIEŚ, PROMETEUSZ i PIĄTA NAD RANEM

Nikt nie wiedział, o co tak naprawdę chodzi, gdy pewnego listopadowego piątku, pod drzwiami Komendy Hufca, dostaliśmy jakieś pokręcone mapki. Wszyscy byli nieco zdezorientowani widząc na nich jedynie mnóstwo zaznaczonych punktów z cyferkami, rozsianych po całej okolicy.




A kartka z zadaniami wcale nie ułatwiła nam rozwiązania zagadki i wyjścia na trasę. Dzięki Bogu, w naszym hufcu trafiają się sporadycznie myślące osoby, które odgadły co kryją w sobie te tajemnicze znaki…

Następną miłą (i wcale nie ostatnią…) niespodzianką tego wieczoru był nasz nietypowy środek transportu – okazał się nim kontener, w który zapakowano nas i wywieziono, nie do końca świadomych gdzie…

Naiwni, że gra skończy się przed 2.00 w nocy, każda grupa udała się w swoją stronę na poszukiwanie punktów. Było ich trochę, a na każdym czekały na nas nietypowe i wymagające myślenia zadania… Na każdym starano się nas zagiąć, ale jako reprezentacje drużyn – nie zawiedliśmy.

Atrakcji nie zabrakło. Biegi z noszami na przełaj przez las, gotowanie herbaty w menażkach nad ogniskiem, stawianie namiotów z pałatek, czy kąpiele w stawie przy temperaturze -2 stopnie o godz.1 w nocy z pewnością się do nich zaliczają, a do rzadkości nie należały… i skusili się na nie tylko prawdziwi twardziele…

W każdej grze zdarzają się różne niedociągnięcia, a nigdy nie było i raczej nie będzie takiej gry, która by się nie przeciągnęła, ale chyba nikt nie przewidział, że gra przedłuży się o blisko 5 godzin! (ostatni patrol przybył do miejsca noclegu- szkoły w Starej Wsi, grubo po 5.00). Szczęśliwi ci, którym udało się przespać więcej niż 2 godziny…

Z następnego dnia MORS-a utkwiły nam w pamięci głównie:

– ucieczki przed Filchem i jego kogutem… ( co prawda niektórzy byli zawiedzeni i rozczarowani, gdyż spodziewali się Kuczyna chodzącego z kogutem na sznurku, a tu co ???…)

– fizyczne zadania prof. …??? (niestety nie pamiętam jak się nazywał)

Jednak prawdziwą atrakcją wieczoru było pojawienie się Prometeusza i przekazanie ludziom ognia.

I jak to zwykle bywa, na zakończenie powinno się napisać jak było, otóż: to, że gra była udana, to mało powiedziane…!!! Było po prostu… zawodowo !!!!!! Długo tego nie zapomnimy. Dzięki Kuczyn…


„Kózka” i Paweł

Gratulacje

Z okazji okrągłej rocznicy redakcja “Przecieku” składa Magdzie i Tomkowi życzenia przeżycia kolejnych udanych 5 lat, 2 miesięcy i 21 dni.


Szkoda, że jesteście już oboje harcmistrzami, bo byśmy mogli Wam życzyć kolejnych podkładek pod krzyżami…

HSI