PATROL NIE ŚPI, PATROL CZUWA!

„(…)Pokojowy Patrol. Młodzi, bardzo młodzi ludzie. Chłopaki i dziewczyny To, co mamy w Polsce najlepszego. Zaangażowanie, praca, entuzjazm ,zapal i poświęcenie. Śpią w namiotach koło biura. Po dwie-trzy godziny Zapamiętuję pierwsze twarze: Romeo, Magda, Martyna. Ciągle niedospani. Ciągle pilnują. Właśnie pędzą, żeby przyjąć następne tysiąc osób, które wysiądą na przystanku „Woodstock”, wybudowanym specjalnie tylko na to wydarzenie. Tam zatrzymują się wszystkie pociągi. O dziewiątej rano i o czwartej po południu. O drugiej w nocy i dwudziestej trzeciej, a także podczas ulewnego deszczu. Pędzą pociągi i pędzą ludzie z patrolu. Prowadzą i pokazują. Prowadzą i ostrzegają. Bacznie pilnują (…)”
/Jurek Owsiak/


Wywiad z Jukiem Owsiakiem

Pozostałe teksty WOŚP




Na szkolenie zjechaliśmy się z różnych stron świata i o bardzo różnych porach. Mieliśmy zostać „pobrani” z dworca w Malborku, o godzinie 8:30, czekaliśmy tam więc: jedni dłużej (tak jak ja – od 3 w nocy…) inni krócej (bo tylko 2 h), ale jak szkoła przetrwania to od początku do końca.
Czas się nie dłużył. Jako przyszli Patrolowcy odnaleźliśmy się od razu i część z nas umilała sobie czas opowieściami o sobie, tudzież zamku, na który oczywiście od razu się udali (coponiektórzy po kilka razy;))) a bardziej przezorna część, m.in. oczywiście ja, wolała spędzić ten czas na spaniu na ławce (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że następny raz przyjdzie mi pójść spać za ho, ho…)

W końcu przyjechano po nas, przywitano i zapakowano do autokaru. Dosyć szybko dojechaliśmy do naszego miejsca przeznaczenia, czyli „Zielonej szkoły” w Brachlewie. Ten ładny budynek miał być od tej pory naszą łazienką, stołówką, uczelnią, szatnią, dywanikiem dyrektora i czym tam jeszcze…
Jak tylko przyjechaliśmy – dzieci głodu i mrozu (wszak jeszcze zima, choć już nieostra) – przywitał nas Remek (szef PP) i podstępnie podzielił na grupy, przydzielił opiekunów, rozdał koszulki (Miłość, Przyjaźń, Muzyka!!!), oraz poinstruował, że po szkole chodzi się w obuwiu zmienionym, bądź boso.



Następnie posadzono nas w salce, w której przyszło nam siedzieć cały ten i pół następnego dnia. Wykłady prowadziła nam ekipa z PeCeKistów z Bielska Białej, czyli m.in.: bardzo spokojny Prezes PCK, Betty (o której jeszcze będzie mowa), dwóch innych ratowników i pan Waldek, który albo na nas krzyczał, albo kazał nie wyjmować noża z kolana – („Pamiętajcie, jak ktoś się nabił na kołek w ziemi, to lekarz se go musi sam odciąć i z tym kołkiem zawieźć do szpitala”) – to jedna z lepiej działających na moją wyobraźnię opowieści…
Betty, ochrzczona taką ksywką, gdyż Beata miała na imię, w kurtce większej niż ona sama szybko przeszła do rzeczy i nam tę rzecz (czy raczej wiele rzeczy) wyłuszczała przy pomocy rzutnika aż do obiadu, co – zwarzywszy, że niektórzy nie jedli nic w Malborku – trwało okropnie długo. Chyba nawet jeszcze dłużej…
Nie pamiętam już, co jedliśmy, lecz pamiętam, że mieliśmy wtedy wrażenie, iż pan Waldek oraz Dyrektor szkoły Pan-Wiecznie-Krzyczący, czynią konkurs – kto donośniej i mniej przyjemnie przekaże nam wytyczne, jak należy się poruszać po oznakowanym obiekcie (czyli szkole). Ale może to tylko takie nasze głodne doznania…?


Po obiedzie Remek – czcigodny szef PP ulitował się nad nami i zabrał nas na pole, abyśmy zauważyli, że już nie jesteśmy w mieście. Pomysł był absolutnie genialny, dzięki niemu mogliśmy trochę odetchnąć, rozruszać zasiedziałe kości i zorientować się, kto do czyjej grupy przynależy, czy jak wygląda opiekun grupy. Pogoda trafiła się nam nie taka najgorsza – leżący jeszcze wszędzie dookoła śnieg i lód, ale też trochę słońca czasami się pojawiało… Remek wymyślił sobie, że będziemy: jeździć na nartach po błocie, udawać pojazd (my byliśmy kombajnem, który wyrzucał z siebie snopki…, uganiać się po błockowisku za wielką piłką no i nie wiem, co tam jeszcze. A myśmy jeździli, biegali przywiązani do siebie sznurkiem, ćwicząc bieg synchroniczny, usiłowali złapać piłkę i świetnie się przy tym bawiliśmy.



Na koniec Remek podał nam wstępną punktację (oczywiście wypadliśmy najlepiej… chyba za ten kombajn) oraz poinformował o jakże przecież zróżnicowanych zajęciach czekających na nas w dniu dzisiejszym… Czyli… wykłady, wykłady, wykłady, kolacja, wykłady, wykłady… do 22:00. Uff…
Po tych drugich wykładach (Betty i jej rzutnik) autokar zawiózł prawie całą grupę do szkółki w Barcicach gdzie mieli oni spokojnie pójść spać. Ale – jak przystało na normalnych ludzi oczywiście spać nie poszli… (wiem z opowieści).

Ja (razem z inną Anią i Magdą), stety, albo niestety, z braku miejsc w Barcicach, spałyśmy w szkole, gdzie mieliśmy cały dzień wykłady, razem z całą ekipą tzw. instruktorów, czyli grupowych/ liderów PP… W sumie nie byłoby tak źle, gdyby nie to, że musieli oni wstać o 4.30… a moje prośby o niekonieczne budzenie mnie o tak pogańskiej godzinie, oczywiście nie zostały do końca wysłuchane i Mool nie byłby sobą, nie ustawiając budzika koło mojej głowy…
Ale spanie tu miało też dobre strony. Np. cała grupa musiała wstać o 7.00, żeby przyjechać do nas na 9.00 na śniadanie, a ja mogłam wstać o 9.10… Tak więc po 9 rano nakarmili nas, napoili i wywieźli gdzieś w las…

Ten Gdzieś-w-las nazywa się tak naprawdę Szadowo (czyli teren przyszłego Uniwersytetu WOŚP). Wysiedliśmy tam z autokaru, patrzymy, oczy przecieramy – a tu stoi najsłynniejszy witrażysta Polski. No i cała masa ludzi w czerwonych, żółtych koszulkach… Poinformowano nas o konsekwencjach bycia w PP, że to nie zabawa, jakie czekają nas obowiązki na Przystanku Woodstock, że będzie dziś ciężko, że dzisiejszy dzień zakończy się o 5 rano (jak dobrze pójdzie) no i, że jak ktoś chce się wycofać, to ma teraz ostatnią szansę… Ale my jesteśmy twardzi! i oczywiście nikt się nie zgłosił.




Oprócz tego, jakiś duży gość latał wokół nas z kamerą i mówił, żebyśmy na niego nie patrzyli, a Jurek mówił jeszcze, żeby schować Coca-Colę, jak się stoi przed kamerą, albo podzielić się kasą za darmową reklamę…
Dali nam więc mapki, wory ze sprzętem (kaskami, karabinkami, taśmami, itp.), apteczkę, kupę przestrog na drogę, flagę, kopa na rozpęd (znaczy się, po ambicji pojechali) i poooooooszli!!!

Pierwsza była przeprawa nad przepaścią… Porządnie wysoko, w dole rzeka, zjazd między gałęziami, między drzewami, a jeszcze na dole kamera… Tyrolka 1 klasa… I Mool, który bez skrupułów zrzucał nas w przepaść… Na szczęście para się linami już długo i te wszystkie zepchnięcia i upadki zakończone były niezwykłymi przeżyciami. Cóż – lataliiiiiiiśmy



Potem pobiegliśmy do miejsca, czekał na nas pień, co go trzeba było przeciągać za sznurki po labiryncie… Każdy łapał za linkę przymocowaną do pniaka i cała grupa musiała go kierować i prowadzić po trasie…A to wszystko na czas…Trochę nam się plątały sznurki, ale generalnie poszło jak z płatka.
Dalej doszliśmy znowu do rzeczki, którą tym razem trzeba było przejść. Jak? -„Po palach, idioto, po palach” (yyy, to taki dowcip, opowiem kiedy indziej, przy okazji ;))) Owe pale huśtały się i bujały na boki, a niekiedy i zanurzały w wodzie, ale co to dla nas?!!! Przecież nie ma rzeczy niemożliwych… Prawie bezboleśnie przeszliśmy wszyscy na drugą stronę i ruszyliśmy dalej…

Kolejny punkt sprawdzał bardziej naszą współpracę w grupie i wzajemne zaufanie… Jedna osoba z grupy musiała siąść na ogromnym cyrklu zbudowanym z długich żerdzi, a cała grupa miała przesunąć ten sporawy i wysokawy cyrkiel ileśtam metrów… trzymając równowagę jedynie kilkoma sznurkami… ale i z tym, jako wspaniale zorganizowana i zgrana grupa, poradziliśmy sobie perfekcyjnie! I pełni zapału udaliśmy się (wraz z Jurkiem i kamerą…. ) na kolejny punkt…




Doszliśmy do miejsca , gdzie nasza Armatka (grupowa) chciała się wspiąć na opony i nagle wykopyrtnęła się, chyba coś sobie uszkadzając… Z początku zastanawialiśmy się o co chodzi, ale zaraz Jurek jak na nas nie wrzaśnie….. W trymiga ją opatrzyliśmy (uszkodzona ręka i kręgosłup), opatuliliśmy NRCtem, żeby było jej cieplutko i ładujemy na nosze.. ale takie fajne… na kole, z paskami przytrzymującymi i w ogóle… No a Jurek wrzeszczy: „Natychmiast zawieźć ją do punktu medycznego!!!!” co oznaczało przetransportujcie ją dalej w las… Ja biegnę na „szpicy” – tzn. na początku, macham flagą, wydzieram się: „Przejście!!!! Odsunąć się!!!!”, za mną Jurek: „To nie są ćwiczenia! To się dzieje naprawdę!!!!” a za nami cała grupa prowadząca nosze, co nie było wcale proste, bo teren był mocno pofałdowany… najpierw z górki, potem wzdłuż rzeczki… potem znowu pod górę… a jak stromo… wszyscy zjeżdżają, bo wszędzie jest jeszcze lód, koło stuka, odpada, bo źle je przymocowaliśmy… wszyscy potykają się… W końcu dobiegliśmy!!! A Jurek krzyczy: „Punkt nieczynny!!!! Musicie wracać!!! No więc lecimy z powrotem…. Ja już zachrypłam, Jurek dalej wydziera się wniebogłosy, wszyscy zmieniają się przy noszach….Już niedaleko… jeszcze tylko 100m…50… no i po górę po lodzie… Jesteśmy! Dotarliśmy. Ale ciężko było…

Teraz jeszcze parę słów od Jurka, że to była mała symulacja tego, co czeka nas na Woodstok’u, że od tego jak szybko kogoś przetransportujemy zależy niekiedy czyjeś życie… że trzeba krzyczeć, wrzeszczeć, wydzierać się tak, aby wszyscy zobaczyli, że coś się dzieje i odsunęli się… a w tle ryczy na cały regulator któryś z zespołów, walą kolumny nagłaśniające i my musimy to przekrzyczeć!

Ale czas nagli, więc idziemy dalej. Do miejsca, gdzie mieliśmy czekać na resztę grup. Po chwili wszyscy się zebrali i wyruszyliśmy do szkoły, gdyż był to koniec gry. … ja powiedziałam koniec…?
Raczej początek! Idziemy, idziemy… Nagle słychać huki, krzyki, syreny, wołanie o pomoc…Ruszamy biegiem, słychać jadące wozy na sygnałach, straż pożarna miga za drzewami, dym, ogień, pożar, samochód wbity w stodołę… ranni…



I chcieliśmy zacząć się tłumaczyć, że to nie tu spaliśmy, naprawdę nie tu…

Ale nie za bardzo był na to czas, bo okazuje się, że w samochodzie są 4 ranne osoby, potrzebne nosze, bandaże, opatrunki, ponadto jacyś imbecyle próbują się dostać na teren wypadku, straszne zamieszanie, strażacy tną metal, wybijają szyby, wszyscy szukają bandaży, kołnierzy, chust…facet się wykrwawia, ręka urwana, z głowy leje się krew, 50 osób w czerwonych koszulkach chce pomóc, a tu jeszcze wrzaski, krzyki, jęki, i nie wiem, co jeszcze…
Niby, że pozoracja, ale przecież „To nie są ćwiczenia, to się dzieje naprawdę!”…
Ufffffff… naprawdę się napracowaliśmy, a tu jeszcze ktoś podnieca ogień. To nic, że dziewczyny zasypują piachem i śniegiem, że trzeba go ugasić – zawsze się znajdzie jakiś człowiek, który postanowi pogrzać ręce przy ogniu. A stodoła płonie…

W końcu udało nam się opanować rozszalały tłum, pogotowie zapakowało rannych do karetek…. chyba panujemy nad sytuacją… Po chwili Jurek krzyczy, że to koniec i idziemy do Szadowa na podsumowanie.

Teraz zmartwychwstali poszkodowani -tzn. nasi niezniszczalni PeCeKiści – stanęli rzędem i mówili, co dobrze zrobiliśmy, co źle i dlaczego tak, a nie inaczej… Więc generalnie nie było tak źle, ale ta pozoracja miała nam też pokazać jak zachowuje się 50 osób, które przybiega i chce pomóc, bez przywódcy, bez lidera… (tak to też było zaaranżowane)



Co się działo później? Poszliśmy do szkoły, gdzie dali nam jeść, posadzili na wykładach, kazali dmuchać w fantoma, obwijać się nawzajem bandażem i układać w różnych dziwnych pozycjach… i tak do wieczora… Te kilka godzin (całkiem sporo nawet, dlatego, że koniec tych zajęć to baaardzo późna wieczorna pora) to czas ćwiczeń i praktyki w udzielaniu pierwszej pomocy. Nie dało się podejść do egzaminu teoretycznego bez zaliczenia wszystkich etapów ćwiczeń, punkt po punkcie i osoba po osobie. I kiedy już (dawno po kolacji) usiedliśmy do kartek z pytaniami egzaminacyjnymi – nie wszystkim udawało się ukryć zmęczenie. A przed nami była jeszcze perspektywa nocnego marszu…

Egzamin tak w ogóle był chyba najcichszym momentem na szkoleniu. Pełne skupienie, wysiłek umysłowy, kilkadziesiąt pytań i surowa ocena instruktorów PCK. Tu nie ma przebacz, kto nie osiągnął dostatecznego minimum odpowiedzi – kursu nie zaliczył. A były i takie przypadki…
Teraz przed nami – marsz nocny. Pogoda zaczęła robić jakieś uniki, robiło się szaro i nieprzyjemnie, zaczynało padać… Kiedy wyszliśmy przed ośrodek – nie powiem, żeby ktoś narzekał na zimno, później jednak, już po kilku godzinach spędzonych na powietrzu, mało kto nie szukał możliwości ogrzania rąk…
Marsz miał nieco nietypowy przebieg i nieco nietypowe konkurencje… Róża wiatrów, wyścigi na trzymanych belkach, pajęczyna, oczywiście – nocna pozoracja (i wiecie, od razu widać było efekt ćwiczeń, bo choć jeszcze w małym chaosie i zamieszaniu, to jednak pomoc udzielona była dużo bardziej fachowo), czy niezwykle absorbujące zadanie poszukiwania zwierzątek po lesie – wszystko to dawało nam kolejną możliwość współdziałania w grupie na rzecz sukcesu całej paczki.



To właśnie mnie naprawdę pozytywnie zaskoczyło. Cały czas kładziony był główny nacisk właśnie na współdziałanie, wspólne podejmowanie decyzji, wzajemną pomoc. I nie ważne, czy ktoś się z mapą pomylił, czy nie, czy poprowadził dobrze, czy nie – ważne jest podejście jednego do wszystkich i wszystkich do jednego. Ważne, żeby nie myśleć kategoriami „ja”, tylko kategoriami „my”. Właśnie to chcieli oni nam przekazać. Że ważne jest, aby słuchać i szanować każdą jedną osobę ze swojej grupy, nie zważając na jej wygląd czy światopogląd. Tylko takie podejście wróżyło grupie sukces i właśnie to instruktorzy wraz z Jurkiem wbijali nam do głowy przez cały czas, na wszystkich zajęciach, przez całe szkolenie. I właśnie to będzie niezbędne do zorganizowanego i skutecznego działania na Przystanku Woodstock.

Do mety – czyli miejsca noclegu w Barcicach dotarliśmy trochę późno, a raczej baaardzo wcześnie… aż się jasno zaczynało robić… Czekało na nas ognisko oraz coś, co można było na kiju w ogień wsadzić. Byliśmy zmęczeni (coponiektórzy naprawdę zasypiali na stojąco) , ale szczęśliwi, bo w końcu – udało nam się! Mimo, iż dopiero jutro dowiemy się, kto zdał, kto dostanie certyfikat i kto był jest najlepszy, wiemy, że wszyscy dotarliśmy, nikt nie spękał, nikt się nie wycofał.
Siedzenie przy ognisku nie trwało jednak długo… Obfitujący w wydarzenia dzień (i noc) szybko dał się we znaki i wszyscy rozeszli się dosyć szybko do szkoły, marząc jedynie aby położyć się już w swoim śpiworku… Ale zanim ja wróciłam razem z Jurkiem i innymi „żółtymi koszulkami” do naszego miejsca noclegu, słońce już zaczynało się pokazywać na horyzoncie. W efekcie spaliśmy jakąś godzinę, ale ten nocny marsz był naprawdę… baaaaaaaaaaaaaardzo fajny był…




Po bardzo wczesnym i niezwykle sennym śniadaniu kazano nam wyjść na dwór, gdzie niecierpliwie czekaliśmy aż się instruktorzy i Jurek zbiorą, by podsumować ostatnie trzy dni i ogłosić wyniki egzaminu – zarówno tego PCK-owskiego, jak i survivalowego. W końcu przyszli… Jurek z wielgachnym pudłem, „żółte koszulki” i ekipa telewizyjnej „Kręcioły”… Jurek odczytywał nazwiska, dzierżąc w ręku dyplom potwierdzający przynależność do PP i miedzianą blaszkę (wszak lepiej miedź niż nie mieć, nie?:), wyczytani podchodzili do niego, a kamerzysta kręcił nas, abyśmy mogli się obejrzeć później w telewizji… No i trzeba było uważać, żeby się nie potknąć o leżące sterty kabli… Oprócz patrolowych certyfikatów (które jak powiedział Jurek: „do niczego nas nie uprawniają, absolutnie do niczego, ale są to jedne z ładniejszych certyfikatów, jakie możecie w życiu dostać”) dostaliśmy (choć nie wszyscy) dyplomy ukończenia”16-to godzinnego kursu PCK w zakresie udzielania pierwszej pomocy przedmedycznej”. Fajnie brzmi, nie? A my to już umiemy!!!

I tak oto wyposażeni w dyplomy PP i PCK, czekaliśmy na wyniki punktacji rywalizacji grup. I kto wygrał? Oczywiście my!!! -czyli grupa nr 2 – czyli Armatki. Od razu przypieczętowaliśmy to zwycięstwo naszym radosnym okrzykiem: „Armatki górą, Armatki dołem, Armatki zawsze są zespołem!!!” i odebraliśmy od Jurka nagrody – czyli orkiestrowe dwuzłotówki i koszulki…
Potem zostało tylko pożegnać szkółkę w Brachlewie, załadować się do autokaru i pożegnać się ze wszystkimi PeCeKistami i instruktorami. Ehhh… w takim składzie zobaczymy się pewnie dopiero na Woodstocku… albo w Fundacji…



Wszyscy wiemy nazbyt dobrze – to, co miłe szybko się kończy. Ten wyjazd również trwał stanowczo za krótko. Na szczęście okazało się, że całkiem pokaźna grupa udaje się w tę samą (mniej lub bardziej) drogę pociągiem.
No i tak oto skończyło się nasze szkolenie I stopnia. Wszyscy rozjechali się w różne strony świata., ale nawet jak już staliśmy na dworcu, to mając na sobie czerwoną koszulkę… może to głupio zabrzmi, ale każdy czuł się naprawdę jak ktoś wyjątkowy. Teraz czekamy już na kolejne szkolenia, a potem na nasz pierwszy sprawdzian.- VIII Przystanek Woodstock, gdzie naprawdę okaże się jakie umiejętności wynieśliśmy z tego wyjazdu,
nie tylko te stricte medyczne.



Ania vel „Kózka”




I fotka części naszych instruktorów, czyli liderów PP: od lewej Mool, który był u nas w Otwocku na Finale i którego znałam już z Fundacji… Obok Jacek Topolski – zasiadający w Radzie PP i zarazem największy pechowiec obozu – podczas pożaru siedział sobie w bagażniku i czekał, czekał i czekał, aż ktoś go znajdzie. Niestety, nikt nie wpadł na pomysł, że w bagażniku może ktoś być, więc miał pecha (jak mawiała Betty). Dalej Strażacki i oczywiście Jurek. Obok Jurka niestety nie-wiem-kto, ale jednak w żółtej koszulce… i bliżej niezidentyfikowany osobnik odbierający certyfikat Pokojowego Patrolu.



Jeszcze dwa słowa na koniec…
I w trakcie tego szkolenia i już po, chyba podświadomie porównywałam je do naszych harcerskich wyjazdów, czy gier terenowych… I do jakiego doszłam wniosku? Wydaje mi się, że Jurek i cała patrolowa ekipa dużo większy nacisk kładli na zgranie grupy, współdziałanie, patrzenie na innego człowieka i zbiorową odpowiedzialność, niż my podczas naszych gier i zadań na punktach. Dzięki temu ludzie, którzy jeszcze 1 dzień temu kompletnie się nie znali i nawet nie wiedzieli o swoim istnieniu, po kilku godzinach tworzą niesamowicie zgraną i zintegrowaną grupę (jak to powiedział Owsiak:”najbardziej roześmianą i serdeczną w historii szkoleń…”). Czy to jest u nas potrzebne i czy w ogóle jest? A jeśli tak, to w jakiej skali? Mi czasem brakuje u nas takiego zgrania. Takiego patrzenia i zwracania uwagi na innych, bezinteresownej pomocy i pozytywnego nastawienia do innych i świata…