Zapiski Emigranta – prolog

Zdjęcie ze strony http://www.tourisme.fr/recherche/index.htmCzytałem ongiś w „Przecieku” wywiad z Jurkiem Lisem. W kwestionariuszu pytań było jedno, które zapamiętałem. Brzmiało ono mniej więcej tak: „Czy robisz coś, czego nie wiedzą być może o Tobie inni”? Otóż gdyby ktoś zadał by mi takie pytanie, odpowiedziałbym, ze zdecydowałem się spędzić rok we Francji.

Od dłuższego czasu nosiłem się z zamiarem wyjechania gdzieś daleko, poodychania innym powietrzem. Dzięki mojemu przyjacielowi, Tomkowi Wojciechowskiemu, trafiłem do Polskiej Fundacji im. Roberta Schumana. Udało mi się zakwalifikować do programu „Budowanie mostów w Europie – Francja”.

Dziewiątego września 2004, po 30 – to godzinnej podroży, znalazłem się w Carquefou koło Nantes (50 kilometrów od Oceanu Atlantyckiego). Moja „służba” (jestem wolontariuszem) polega na pracy z ludźmi nie posiadającymi wykształcenia, poszukującymi pracy. Pomagam im w rozwiązywaniu problemów administracyjnych, wspieram w zdobywaniu kwalifikacji zawodowych i motywuje do pokonywania barier społecznych. Tzn. będę to wszystko starał się robić, bo dopiero zaczynam działać i jeszcze wiele musze się nauczyć.

Mieszkam w domu studenckim (jest mi zatem dosyć wesoło, kiedy o 1.30 w nocy za ścianą dudni muzyka i słychać śpiewy, a ja mam w perspektywie pobudkę o 6.30) przy szkole inżynierskiej ICAM – Institut Catholique d’Arts et Métiers.

Po godzinach pracy (w trakcie również) staram się odkrywać uroki Francji. Jak w każdym z państw znajdujących się na południu kontynentu europejskiego, także tutaj ludzie starają się „dobrze żyć”. Objawia się to przede wszystkim we wszechobecnym uśmiechu, którego u Nas, w Polsce, niestety ciągle mało. Dla Francuza jest rzeczą normalna, ze wita się radosnym pytaniem „ca va?”. Oczywiście jest to w większości przypadków czysta kurtuazja, ale z pewnością tego typu zwroty łagodzą obyczaje.

Nawet kupno bagietki w piekarni jest okazja do krótkiej, sympatycznej rozmowy i życzenia sobie nawzajem „miłego dnia”. Generalnie życzenie sobie „miłego…”: popołudnia, wieczoru, kolacji, śniadania, nauki, pracy, kąpieli, treningu, spotkania etc. jest tutaj norma i może początkowo obcokrajowców wprawiać w zakłopotanie (mnie się to zdarza).

Znamienna tez jest francuska przerwa na obiad (raczej lunch, bo o godzinie 12.00). Myślę, ze jest to cos w rodzaju angielskiej herbaty lub hiszpańskiej sjesty. Tak wiec w samo południe wszyscy, jak jeden mąż, porzucają prace lub naukę i udają się do restauracji na „małe co nieco”, przypieczętowane talerzem serów i kieliszkiem czerwonego wina. Co prawda dzień pracy wydłuża się w ten sposób do dziewięciu i pół godzin, ale wierzcie mi, ze łatwiej funkcjonuje się ze świadomością, ze przed nami półtorej godziny przerwy, również po niej, gdy kiszki nie grają marsza.

Francuzi uwielbiają rozmawiać. Ja tymczasowo jestem wiernym słuchaczem, chociaż oczywiście staram się mówić. Ciągle jeszcze mylę wiele dźwięków, dzięki czemu zamiast „młodzi ludzie” mówię „żółci ludzie”, a pytanie „czy możesz…?” w moich ustach brzmi „czy śmierdzisz?”. Nie zrażam się jednakowoż, bo wszyscy mnie dopingują. Polacy są tu zresztą dosyć znani, nie tylko z powiedzenia, ze ktoś jest „pijany jak Polak” (co zresztą ma pozytywne konotacje, sięgające czasów napoleońskich). W czasach powojennych (lata 50 – te, 60 – te) przybyła albowiem do Francji duża emigracja polskich górników i to właśnie w okolice, w których teraz mieszkam. Często zatem spotykam kogoś, kto mi mówi, ze miał babcie – Polkę, lub ze pracuje z Polakiem, tudzież chodził z Polakiem do szkoły.

Okolice Nantes, jak i samo miasto, są przepiękne. Nie bez powodu region ten został wybrany przez Francuzów jako najprzyjemniejszy do życia. Staram się zatem eksplorować pobliskie tereny na rowerze, byłem już nad Oceanem. Po siedmiu godzinach jazdy (trochę się zgubiłem i miałem nie najlepsza pogodę) dotarłem do Pornic, malowniczego miasteczka portowego. Wybrzeże jest tam raczej skalne, ale znalazłem małą, piaszczysta zatoczkę, gdzie po kąpieli w słonej wodzie spędziłem noc. Owa noc nie należała do najbardziej udanych, ponieważ budził mnie co chwila szum fal odbijający się echem od kilkunasto – metrowych ścian skalnych, poza tym ciągle zastanawiałem się, czy nie zaleje mnie jakiś przypływ…

Jestem jednak bardzo zadowolony z tej wyprawy i mam nadzieje, ze niebawem będę mógł pochwalić się zrobionymi w jej trakcie zdjęciami.

Tymczasem uśmiecham się do Was i życzę milej dalszej lektury „Przecieku”.

Michał Rudnicki