Promocja Szczepu Józefów [1]

Na początku byliśmy na mszy. Potem rozdawaliśmy „Przecieki”. Niektórzy ludzie już je mieli, a więc nie brali ich. Potem spotkaliśmy Mirona i Sylwię.

Potem, jak skończyły się „Przecieki” zaczepił nas pewien Pan, który dał nam kasety i książkę dla Mirka. Pobiegliśmy doń i wręczyliśmy przesyłkę. Ogólnie było super. Z jednym małym wyjątkiem, przemoczyliśmy skary.

Maciek „Bysior” Lach

Michał Gwardiak

5 D.H. “LEŚNI”

Wigilia Instruktorska 2001

Już taką naszą tradycją jest, że zanim spotkamy się z naszymi rodzinami przy wigilijnym stole, dzielimy się opłatkiem (a w tym roku specjalnie na tę okazje upieczonym chlebem) na sali lustrzanej MDK.

Tegoroczną Wigilie Instruktorską rozpoczął element artystyczny – wigilia w pewnym domu. Zobaczyliśmy Michała Łabudzkeigo w roli Tadzika – biznesmena, ojca rodziny i szczęśliwego posiadacza telefonu Nokia 6210 i nieubranej choinki. Na rodzinkę składała się jeszcze mama – w tej roli niezrównana Gosia Osuch (ciekawe, co na to Iza?), która nie miała się w co ubrać, Babcia – Magda Firląg i dwójka dzieci – dobra córka i zły syn, który do swojej dziewczyny mówi „moja kotku”.

Po tym, jak Tadzik zmył się na spotkanie ze znajomym (wcześniej upewniwszy się, że to ona stawia kolację) a mama uznała, że nie ma w co się ubrać, uczestnicy otrzymali pierwsze zadanie – wymyślić argumenty, których ma użyć babcia, aby zmusić rodzinę do pomocy w przygotowaniach świątecznych. Chyba jedynym skutecznym byłoby wycięcie wszystkich – poza wnuczką – w pień i znalezienie jakiejś innej… W kolejnej odsłonie Tadzik powraca o domu, za to wnuczek ulatnia do swojej dziewczyny. Babcia przygotowuje wigilię, wnuczka jej pomaga a widownia ma za zadanie zrobić ozdoby na choinkę. Gdy drzewko jest ubrane, można siadać do wigilii. Jednak zanim to nastąpi, przychodzi Święty Mikołaj (jakiś dziwnie znajomy) i wręcza prezenty (książki). No a potem – jak nakazuje tradycja – łamiemy się chlebem, składamy życzenia i oczywiście pałaszujemy te pyszne paszteciki i inne smakowite różności.

Na koniec krąg i… już mamy święta. Przepraszam – mieliśmy. Nic tak nie przygnębia, jak myślenie o świętach po świętach…

Z tego miejsca chciałabym życzyć wszystkim Czytelnikom wszelkiej pomyślności w Nowym Roku, wytrwałości, zdanych matur, obronienia prac magisterskich, wyrośnięcia zębów, wyhodowania brody, zasadzenia drzewa, obiegnięcia Gołdapiwa w rekordowym czasie i czego tam sobie tylko chcecie. I pozdrawiam swoja panią od matematyki – ona chyba nawet nie ma pojęcia o Przecieku, ale dzień bez wazeliny jest dniem straconym. (Drużyna się rozpadła, powiedzenie zostało – życzę wam co najmniej tak trwałych śladów).

Ola Kasperska

Kolędowanie w Domu Samotnej Matki

Kiedy Wy byliście ogarnięci szałem przedświątecznych przygotowań i zakupów, grupka harcerzy i harcerek (nieliczna), wybrała się aby urozmaicić „choinkę” organizowaną w Domu Samotnej Matki w Otwocku prowadzonym przez siostry Orionistki.



Wielu z Was może tylko pomarzyć o tym, aby znaleźć takie miejsce jak to! Zacznijmy jednak od początku.

Spotkaliśmy się w niedzielę, 23 grudnia w hufcu. Było nas sześcioro, a pieczę nad całym przedsięwzięciem sprawował dh Michał Łabudzki. O godzinie 16 00 skończył się szybki dobór repertuaru kolęd oraz jeszcze szybsza próba ( byliśmy już troszeczkę spóźnieni, ale co to dla nas 15 minut J ). Wsiedliśmy do „żelaznego rumaka” (upchani jak sardynki w puszce) i wyruszyliśmy na poszukiwania „zaginionej arki”! Z grubsza wiedzieliśmy tylko, że szukany przez nas budynek znajduje się gdzieś w okolicach Liceum na ulicy Słowackiego. Po zrobieniu kilku rundek po okolicznych uliczkach wybraliśmy pierwsze koło ratunkowe: TELEFON DO PRZYJACIELA! Okazuje się, że nie mamy przyjaciół ani w sieciach taxi, ani na Policji, ani w żadnym innym miejscu do którego postanowiliśmy zadzwonić. Od czego jednak są okoliczni mieszkańcy…

Po wielkich trudach odnaleźliśmy miejsce naszego przeznaczenia! Wchodzimy do środka, a tu już na nas czekają. Szybkie zapoznanie się, i zaczynamy kolędowanie. Oczywiście nie obyło się bez tzw. „podpowiadajek kartkowiczek”, repertuar kolęd był bardzo szeroki, począwszy od żelaznych standardów do kolęd mnij znanych (gratuluję Michałowi szybkiego opanowania chwytów!). Dzieciaki były za małe, aby z nimi popląsać, ale i tak narobiły trochę szumu.

W najmniej oczekiwanym momencie zgasło światło, a na korytarzu dało się słyszeć czyjeś kroki… Nigdy nie zgadniecie kto to był? – Święty Mikołaj!!! Iskierki zabłysły w oczach dzieci, kiedy to On zaczął rozdawać prezenty – lalki, samochody, piłki, klocki… a przy tym nam też się coś dostało! (Nie! To nie były rózgi!)…

Potem podzieliliśmy się wszyscy opłatkiem, składając sobie najserdeczniejsze życzenia Wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku. Zaśpiewaliśmy jeszcze kilka kolęd i niestety musieliśmy już wracać do codzienności…

Spotkanie było bardzo miłe i sympatyczne, jednak uświadomiło mi, że świat nie zawsze jest tak cukierkowy, jak nam się wydaje, oraz że nie wszyscy mają tyle szczęścia i mogą spędzić święta w tak rodzinnej atmosferze. Pomyślmy wszyscy o sposobach w jaki możemy pomóc ludziom potrzebującym – takich jak samotne matki.

P.S. Już na wiosnę planowane jest ognisko ze wspólnym udziałem mieszkanek domu oraz harcerzy. SERDECZNIE ZAPRASZAMY!

Słoń

Sylwestra i Melanii

31 stycznia 2001 r. / Poniedzialek / 1 dzien 53 tygodnia/ 365 dzien roku/ Imieniny Sylwestra i Melanii.

Sylwestrowe szaleństwa za nami, suknie, smokingi i przebrania śpią w szafie, odciski po nowych bajeranckich pantoflach też już odeszły w niepamięć… Cóż nam w takim razie pozostało? Miłe wspomnienia, które póki co jeszcze są tematem rozmów ze znajomymi, których spotykamy po raz pierwszy w nowym roku. Ten numer też jest pierwszym spotkaniem w tym roku, ale my opowiemy nie o sobie, tylko o tym jak Wy świętowaliście nadejście 2002 roku.

Na sam początek – zacny dh Komendant Hufca i dh Komendant Szczepu Józefów w jednej osobie, czyli Tomasz ze sławetnego klanu Grodzkich.

Cytuję: Sylwestra spędziłem w wyborowym towarzystwie żony, córki i psa. Byliśmy na górze, na pokazie sztucznych ogni. O północy wysłuchaliśmy noworocznych życzeń panów Piaseckiego i Manna, którzy przechodzą samych siebie. Potem obejrzeliśmy jakiś ciekawy film (nie pamiętam już jaki). Podsumowując: najlepsze sztuczne ognie w okolicy były gdzieś na Wale Miedzeszyńskim (zapewne w Revicie). Było ciepło i przytulnie, panowała prawdziwie domowa atmosfera. Tomek w swój osobisty plan pracy wpisał: dokonanie pewnych zmian w komendzie hufca oraz zgłębienie tajników of English speaking, reading and all that stuff 🙂

To był gość specjalny tego artykułu. A co tam u innych słychać?

Maryśka Mikulska spędziła hucznego sylwestra z klasą (z pewnością był z klasą, ale tu chodzi o ludzi ze szkoły) w domu u koleżanki. Owa impreza huczała w Wiązownie, a razem z nią huczały jeszcze Olka Kasperska i Iza Dmochowska. No to z pewnością było głośno i wesoło, toż to przeca nie som ciche kobitki:) Mary Meecoolsky nie chcąc zapeszyć nie powiedziała, co postanowiła. Oj, to w takim razie chyba coś, na czym jej bardzo zależy. Good Luck! (w dniu ankietowania O & I były unavailable, wiadomo mi, że były „na gimnastyce”, postanowienia w domyśle).

Niektórzy postanowili pobawić się jednak „u siebie”, czyli np. w Otwocku, a nie od razu gdzieś za granicę do Wiązowny lecieć 🙂 Iza Gołaszewska, znana czytelnikom jako Ita, balowała z koleżanką na dość dużej imprezie na Batorego, w Otwocku właśnie. Po wysłuchaniu jej opowieści domyślam się, że 1 stycznia obudziła się z niezłymi zakwasami tak tańcowały z koleżanką, że uo matko! Mając na uwadze nowe 365 dni Ita postawiła na rzeczy, do których potrzeba motywacji, ale równocześnie dają się zrealizować więcej nauki, mniej czekolady…;) Dobrze powiedziała, że bez sensu jest postanawiać coś, a potem na koniec roku smęcić, że znów to, czy tamto się nie udało i ponownie stawiać sobie nieosiągalne cele.

„Wojciech” Wojciechowski w obliczu klęski żywiołowej wody niebezpiecznie zbliżającej się do krawędzi wanny podzielił się ze mną swoimi wrażeniami na temat wspólnego (w dużym gronie znajomych) sylwestrowania u naszego kolegi Łukasza Śluzka. Było bardzo sympatycznie, w stylu UFO. Kosmiczna impreza! Zgadzam się z moim przedmówcą. Sponsorem naszej imprezy była folia aluminiowa i występujący w przewadze kolor srebrny. Wszyscy byli kosmicznie przebrani. Niektórzy dość wymyślnie. Swoją drogą szaleństwa w tym domu rzadko odbywają się w normalnych strojach.

Ja nie postanowiłam nic – nigdy tego nie robię. „Wojciech” natomiast w 2002 będzie robił papier na „cztery kółka”, uczył się html’a, zapisze się na Angielski i Francuski, a potem jeszcze wyjedzie do Wiednia. Powodzenia!

Miła-Starsza-Pani-z-Hufca powitała nowy rok w swoim mieszkaniu, w towarzystwie koleżanki. – To już nie te lata, żeby balować – powiedziała. 2002 rok rozpoczęła nie z postanowieniami, lecz z życzeniami lepszej przyszłości dla „młodych” i tego, aby te 365 dni było lepsze niż poprzednie co spieszę przekazać wszystkim Naszym Czytelnikom.

REDAKCJA DZIĘKUJE WSZYSTKIM, KTÓRZY PRZYCZYNILI SIĘ DO POWSTANIA TEGO ARTYKUŁU!!

P.S. Sprawdźmy jeszcze, co na temat tego przełomowego wydarzenia ma do powiedzenia Artur Stanaszek:

Sylwestra spędziłem na imprezie u znajomych, kameralnie, około 10 osób. Nie przywiązuję wagi do nocy sylwestrowej – to przypadek, że akurat tego dnia świętujemy koniec roku. Dlatego też nie podejmuję noworocznych zobowiązań, tak samo jak nie obiecuję sobie, że „od poniedziałku…”

Strz.

Czterech Mocarnych i Wzmacniacz

Prawdę mówiąc to poza wzmacniaczem chodziło też o dużo innych sprzętów no, ale o tym później. Zacznijmy od początku: na początku był CHAOS, czyli zgłosiliśmy się na zbiórce na ochotnika do jakiejś roboty na sobotę. Mirek oznajmił, że zdradzi nam szczegóły po zbiórce.

No i zdradził, że: „…mamy być u niego w sobotę o 8:40…”, „…Pojedziemy do jakiegoś liceum…” i „…będziemy stać na balkonie…”.

Mówił też coś o Warszawie i o powrocie około 1200. Z tak „dokładnymi” informacjami ja i inni członkowie „Grupy sobotniej” rozeszli się do domów. Po drodze próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś więcej, bezskutecznie. Zacząłem się bać, bo Mirek był taki małomówny, kiedy chodziło o coś w rodzaju umycia latryny. Dochodząc do domu zorientowałem się, że jutro (był piątek) mam zajęcia o1200. Po przesunięciu zajęć na 1300 i załatwieniu paru innych spraw pogrążyłem się w letargu.

Nazajutrz pełen niepewności udałem się razem z Kubą Borowym do Drużynowego (czyt. Mirka), po chwili dołączył do nas Marcin (Marczak). Zajechaliśmy tylko po Lacha (Tomka Lacha) i byliśmy w komplecie.

W drodze okazało się, że jedziemy do Otwocka by pomóc nosić sprzęt muzyczny z liceum do Żuka, Żuk podjedzie do kościoła u Palotynów a my go rozładujemy (w niedzielę miał się tam odbyć konkurs śpiewania kolęd). Na pierwszy rzut oka łatwizna, ale…

No właśnie zawsze musi być jakieś, „ale”. W tym wypadku był to ogromny, obity żelazem (nie wiem czy to było żelazo, ale tak brzmi bardziej makabrycznie) wzmacniacz na czterech małych kółeczkach. Nie było by problemu gdybyśmy mieli go przetransportować z parteru. Niestety! Wzmacniacz znajdował się na pierwszym piętrze za dwoma (i pół) parami schodów. Lecz co to dla nas członków najstarszej (i najlepszejJ) drużyny w hufcu. Oczywiście wzmacniacz nie był jedynym sprzętem, jaki nosiliśmy. Były tam też głośniki, stosy kabli, piecyk do basów, keyboard i czort wie co jeszcze. Kto inny by się z tym guzdrał do wieczora, ale nie nasza wspaniała czwórkaJ. Nam zajęło chwilkę tak że na 1031 byłem w domu i zastanawiałem się po co przekładałem zajęcia na pierwszą.

Zastanawiają mnie tylko dwie sprawy:

1. Po pierwsze na jakim balkonie mieliśmy stać?

2. Po drugie czy ktokolwiek uważa temat tego tekstu za ciekawy? Jeśli nie, to po kiego ogóra Mirek prosił mnie i pozostałą trójkę o opisanie swoich wrażeń?

Wyjorgnął:

Mikołaj Fedorowicz

5 D.H. „LEŚNI”

Kaktusińscy wypowiadają wojnę światu

Kaktusińscy nie są konfliktowi. Aby jakoś zażegnać spór – nie trzaskają szafkami, wszystkie stołki mają takie fikuśne zabezpieczenia – już lepsze to, niż sąsiad stukający kijem od szczotki w sufit. W związku z tym – aby nie drażnić delikatnych uszu współmieszkańców oraz za ich wyraźną groźbą… tzn. prośbą – Kaktusińscy całą rodziną zaopatrzyli się w zalecane przez sąsiada obuwie.

Zrobili więc chyba wszystko, co było w ich mocy. A jednak – złośliwość sąsiedzka nie zna granic! Ktoś (syn sąsiadów) zalał czymś (klejem) przycisk domofonu Kaktusińskich, który do tej pory nie działa. Pan Kaktusiński, człowiek z natury łagodny, postanowił przyczaić się i zaatakować, gdy wróg wtargnie na jego terytorium.


Kaktusińskich jest sztuk 4. Jest mama – bardzo zajęta kobieta, pełna jednak werwy i zapału do… wszystkiego. To ona jest hersztem tej zgrai. Nawet tata się jej boi, chociaż skrzętnie to ukrywa, głównie przed nią… Są też oczywiście dzieci – Dorota – siedemnastoletnia piękność, która zajmuje się odchudzaniem i Paweł, który zajmuje się… zajmuje się… zajmuje się… A zresztą – kogo to obchodzi!


Kaktusińscy mieszkają w bloku na dość zabawnym osiedlu o dość zabawnej sytuacji administracyjnej. Kaktusińscy zajmują mieszkanie na trzecim piętrze bloku. Lokal ten, o powierzchni ok. 60 metrów kwadratowych jest niespełnioną ambicją głowy rodziny, przepraszam, pana Kaktusińskiego, który chcąc jakoś dodać mu wagi, często odbierając telefon rzuca niedbale do słuchawki „Rezydencja, słucham?”. Nie należy się tym jednak przejmować, tylko spokojnie poprosić o przełączenie do apartamentu żądanej osoby. Pan Kaktusiński używał też kiedyś zwrotu „Tu ambasada turecka, słucham?”, ale zrezygnował, gdy zaczęto go nękać prośbami o wizy…
Jednak odłóżmy na razie kwestię telefonów – o tym będzie w innym odcinku. Ten odcinek ma być o wojnie. Więc w kwestii wyjaśnienia – każdy członek naszej przesympatycznej rodziny ma kapcie. Nie są to jednak zwykłe kapcie. Ich niezwykłość nie tkwi bynajmniej w tym, że są to góralskie, skórzane klapki. Ich niemal cudownie magiczne właściwości tkwią w ich funkcji – są narzędziem pojednania…. Otóż Kaktusińscy, jak każda rodzina, ma sąsiadów. Także tych, co mieszkają pod nimi. I tu jest właśnie pies pogrzebany. Chociaż nie, akurat chyba żadnego psa nikt nikomu w tej historii nie zabił… W każdym bądź razie, problemy z sąsiadami pojawiły się natychmiast po wprowadzeniu do wymarzonego mieszkania i niemal odebrało naszym bohaterom radość z przeprowadzki. Sąsiedzi- no cóż – z natury są nadwrażliwi i wszystko im przeszkadza. A już zwłaszcza trzaskanie szafkami. Przecież to szlak może człowieka trafić, jak sąsiad na górze w nocy wyjmuje sobie z takiej szafki szklankę, a potem z drugiej cukier i herbatę. Że też ludzie muszą mieć drzwiczki w szafkach!
Kaktusińscy nie są konfliktowi. Aby jakoś zażegnać spór – nie trzaskają szafkami, wszystkie stołki mają takie fikuśne zabezpieczenia – już lepsze to, niż sąsiad stukający kijem od szczotki w sufit. W związku z tym – aby nie drażnić delikatnych uszu współmieszkańców oraz za ich wyraźną groźbą… tzn. prośbą – Kaktusińscy całą rodziną zaopatrzyli się w zalecane przez sąsiada obuwie. Zrobili więc chyba wszystko, co było w ich mocy. A jednak – złośliwość sąsiedzka nie zna granic! Ktoś (syn sąsiadów) zalał czymś (klejem) przycisk domofonu Kaktusińskich, który do tej pory nie działa. Pan Kaktusiński, człowiek z natury łagodny, postanowił przyczaić się i zaatakować, gdy wróg wtargnie na jego terytorium.
Rozpoczęła się wojna podjazdowa – zbieranie informacji w terenie (u byłych sąsiadów sąsiada, w archiwum itd.) oraz mała dywersja, której radośnie oddawała się dwójka potomstwa z lubością szurając po podłodze swoimi góralskimi kapciami. No i pewnego dnia, wróg został wywabiony ze swojego ukrycia, gdy nasi bohaterowie wracali z niezwykle udanych zakupów w jednym z warszawskich hipermarketów.
Owego feralnego wieczoru, sąsiad tkwił na swoim zwykłym posterunku, tzn. przy wizjerze i podpatrywał z zaciekawieniem, cóż to się na klatce schodowej dzieje. Nagle zobaczył pana Kaktusińskiego z dwoma siatkami w rękach oraz resztę familii, także niosącą jakieś podejrzane reklamówki z czerwonym napisem w języku obcym, chyba francuskim. „Wiec to tak! To stąd te hałasy!” – wykrzyknął sąsiad wychodząc ze swojego mieszkania. Kaktusińscy minęli go i udali się na swoje apartamenta. Nieustraszony sąsiad ruszył za nimi w pogoń – „Pan uprawia nielegalną działalność gospodarczą! Ciągle pan coś nosi i wynosi, szura w nocy! Ja złożę donos!”. Pan Kaktusiński, wyzbywszy się swojej wrodzonej łagodności, niczym lew ruszył do walki (pani Kaktusińska tylko nieznacznie przytrzymywała tego lwa). Przeciwnik musiał wycofać się na półpiętro. W otwartej walce pan Kaktusiński wykazał się niebywałą taktyką – celnie zbijał argumenty sąsiada, a gdy ten -osłabiony prowadzoną ofensywą – dosłownie ledwo trzymał się na nogach – litościwie dobił go jednym trafnym ciosem, nazywając go „zomowcem”. I tak by trwali, na najwyższym piętrze prowadząc swą świętą wojnę, gdyby cicha sąsiadka z trzeciego pietra nie zwróciła im uwagi…

Spektakularne zwycięstwo pana Kaktusińskiego na długo pozostało w pamięci innych mieszkańców klatki schodowej. Już nigdy nie doszło do jawnego przejawu wrogości. Wszyscy na wieki zapamiętają sąsiada z trzeciego piętra i jego przeciwnika, wymieniających uprzejme acz stanowcze uwagi na temat swoich zasług dla rozmaitych służb na schodach, pewnego cichego, marcowego wieczoru…

Ola Kasperska