Zimowisko Szczepu 33 DH i W

Wszystko zaczęło się w poniedziałek 14 lutego 2005. Szczepem 33 DH i W wyjechaliśmy do Jagniątkowa w Karkonosze. Może nie było wiele osób (14 uczestników i 6 osób z kadry ;-)), bo na zimowisku nie pojawił się nikt z wędrowniczej, ale wszyscy mieli nadzieje się dobrze bawić.

Szczerze mówiąc, to nie od razu miałam zapal do tygodnia w górach (szczególnie dlatego, ze był to mój pierwszy wyjazd w kadrze oprócz Palmir i nie wyobrażałam sobie, jak będzie). Miałam tez nadzieje, ze się trochę wyspie w pociągu po powrocie z warsztatów dla funkcyjnych, ale się przeliczyłam. Na szczęście okazało się, ze podróż minęła bardzo przyjemnie i mimo zmęczenia niczego nie żałowałam. Potem dotarliśmy do Jagniątkowa (z Jeleniej Góry przyjechaliśmy tam dwoma busami) i wreszcie znaleźliśmy szkole, w której mieliśmy spędzić nasz pobyt. Kiedy już się całkiem rozłożyliśmy i zaklimatyzowalismy przyszedł czas na obiad. Przyjechali do nas ludzie z restauracji w Sobieszowie, z którymi się wcześniej umawialiśmy i przywieźli pyszna zupkę, kurczaka itp. Najśmieszniej było patrzeć na zmęczonych ludzi z drużyn, kiedy zobaczyli, że nie będą musieli jeść z menażek, ale normalnych talerzy (państwo z restauracji przywieźli wszystko ze sobą).

Po obiedzie były jakieś zajęcia, a po kolacji kominek. Ogólnie ten dzień minął bardzo szybko (z reszta jak cale zimowisko). Oczywiście potem było jeszcze podsumowanie dnia itp., ale potem już wreszcie mogłam pójść spać. Ogólnie nasze zimowisko było w konwencji rezerwatu zwierząt. Zastępy były zwierzętami, które są w Karkonoszach na wyginięciu (oni wybrali sobie wilki, wiewiórki i dziki). Po pobudce i zaprawie niektórzy przygotowywali śniadanie. Po nim był zwiad (zastępy miały się dowiedzieć o starych narzędziach używanych w okolicach Jagniątkowa, gwarze i potrawach). Wyszedł bardzo fajnie mimo tego, ze ludzie we wsi nie byli zbyt rozmowni.

Myślałam, ze pobyt na zimowisku w kadrze będzie nudny i monotonny, ale okazało się, ze było naprawdę sympatycznie. Na zimowisku praktycznie codziennie chodziliśmy na dwór, bo pogoda trafiła się nam świetna. Było bardzo dużo śniegu, a wszyscy byli zadowoleni. W czwartek poszliśmy na górkę i zjeżdżaliśmy na trochę cienkich workach (które dość szybko się porwały), ale i tak sobie poradziliśmy. Jednego dnia poszliśmy tez na zamek Chojnik i mimo późniejszego narzekania tych najmłodszych, to wszystko wyszło bardzo dobrze. Zeszliśmy do Sobieszowa i tam zjedliśmy obiad.

Tydzień minął szybko i już w sobotę musieliśmy wyjechać. W pociągu mięliśmy tylko dwa przedziały, ale i tak wszystko wyszło dobrze. Jechaliśmy w nocy, wiec czas minął szybko i już nad ranem dojechaliśmy do Warszawy, skąd ruszyliśmy do Otwocka. Na peronie czekali już zniecierpliwieni rodzice i dziadkowie. Zawiązaliśmy krąg i rozeszliśmy się w swoje strony.

Moim zdaniem zimowisko wyszło naprawdę fajnie i każdy będzie je wspominał z uśmiechem.

Ola Brożek
Szczep 33 DHiW

Związek małżeński 33DH i 33 DW

Jak wiecie w maju zeszłego roku wszystkie 33-cie postanowiły połączyć siły, aby stworzyć szczep. Na mocy danej przez GK, wśród świadków, podczas święta hufca komendant Tomasz Grodzki pobłogosławił związek 3-ech 33-ich. A mówią, że w Polsce zabroniona jest bigamia…

Choć jesteśmy młodym małżeństwem to zdążyliśmy już wiele przeżyć. No i jak to państwo młodzi (Rada Szczepu) poznaliśmy się z trochę innej strony…tzn. lepiej się poznaliśmy.
Ostatnio mieliśmy okazję do tego, aby wyjechać na wspólną wycieczkę.

Jedna z żon, Małgorzata Osuch, stanęła na wysokości zadania i podjęła się organizacji naszych wojaży. Ola Brożek, Sońka, Bartek i ja mieliśmy spotkać się w sobotę pod naszą harcówką i szukać ukrytej wiadomości. Po przeszperaniu wszystkich śmietników i przegrzebaniu przez tony paczek po chipsach znaleźliśmy tajemniczy list. Jego treść nakazywała nam udanie się do centrum Warszawy, a stamtąd mieliśmy jechać na Torwar.

Zapewne jak się domyślacie celem tej wycieczki były sznurowane buciki, które do podeszwy maja przyczepione ostrza. Muszę powiedzieć, że na początku bałam się wejść na lodowisko, bo wcześniej tylko raz jeździłam na łyżwach jako mała dziewczynka. Cóż, czułam lekki dyskomfort, kiedy pomyślałam, że muszę włączyć się do tej autostrady. Okazało się jednak, że nie byłam sama i po jakimś czasie zaczęło mi się podobać to jeżdżenie w kółko.

Po łyżwach u daliśmy się do tajemniczego miejsca zwanego „Dziuplą”, była to harcówka jednej z warszawskich drużyn. Muszę przyznać ,że jest czego pozazdrościć: kuchnia, łazienka, jadalnia, harcówka, pomieszczenie dla szczepu, przedsionek, słowem pełny serwis.

Po rozpakowaniu udaliśmy się na kolację przy świecach, a potem czekał na nas pyszny deser: tort, był on z okazji 21 urodzin Gosi. Odbyła się również rozmowa dotycząca funkcjonowania szczepu, mówiliśmy o pracy rady, o członkach i o tym co musimy w najbliższym czasie zrobić. Nasze rozważania były długie i namiętne, ale w końcu doszliśmy do konsensusu, podjęliśmy kilka ważnych decyzji m.in.: Gdzie jedziemy na zimowisko.

W końcu o 00:30 przyszedł czas na nasze zajęcia- kadra przecież też musi się kształcić;) Kuczyn przygotował dla nas bardzo przydatne, wykorzystane później w pracy w drużynie zajęcia. Ich dewizą jest: „Powiedz o czym chcesz powiedzieć, powiedz to, powtórz i podsumuj”. Uważam, że te zajęcia były bardzo praktyczne, ponieważ pokazywały co nam może się przytrafić podczas naszej pracy w drużynie. Każdy z nas maił jedną symulację związaną z konkretnym problemem, np. harcerz chodzi na zbiórki, ale nie jeździ na wyjazdy (powód: nie ma kasy). Musiał zachować się i powiedzieć dokładnie tak jak w rzeczywistości by to zrobił.

Kiedy nasze zajęcia dobiegły końca przyszedł czas na zabawę. Podzieliliśmy się na 3grupy i graliśmy w słynnego Tribonta. Jeśli ktoś nie wie co to za gra, niech zapyta Marysi Mikulskiej, ona na pewno będzie wiedziała. Gdzieś tak około 5:00 poczuliśmy lekkie zmęczenie i zaliczyliśmy tzw. Zgona.

Wstaliśmy po ósmej i udaliśmy się do naszego, kochanego Otwocka! (niektórzy do Małego). Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, ze właśnie takiego wyjazdu nam potrzeba. Po pierwsze mogliśmy się pointegrować, a po drugie załatwiliśmy najpilniejsze sprawy, dotyczące szczepu.

Bogacka
Szczep 33 DHiW

Konstrytucja w 3 JDW

Spotykają się dwa pączki:
– Cześć, przyjęli cię do 3 PDW?
– No co ty! Pączka?!


25 lutego 2005, w piątek, spotkaliśmy się w pociągu. Niektórzy wsiedli do niego w Józefowie, inni w Otwocku, a jakiś niedobitek dosiadł się jeszcze w Śródborowie.
Wysiedliśmy na stacji w Zabieżkach. Na szczęście spotkaliśmy kolegę Siarka, który powiedział nam gdzie leży Ponurzyca. Jak to dobrze, że drużynowy wie, dokąd idziemy… Droga była pełna śniegu, śliskich powierzchni (to najlepiej wie Daria) i drzew.



Nasi konni zwiadowcy sprawdzali teren, a my brnęliśmy ponad godzinę do miejsca, gdzie mieszkają bardzo mili ludzie: powiedzą ci zawsze „dzień dobry” i, że cię kochają (zastanawialiśmy się, czy nie zacząć tam szukać sponsorów). „Troszkę” zmarznięci dotarliśmy do mieszkanka akurat na drogę krzyżową. Myśleliśmy, że zaraz się skończy, ale panie bardzo się wciągnęły (być może zaczęły drugą rundkę).

Po jakimś (nieokreślonym bliżej) czasie weszliśmy do cieplutkiej sali i niebawem rozpoczęliśmy zajęcia. Przed wyjazdem Siarek rozdał nam rozdziały pewnej książki, które musieliśmy przeczytać i teraz je sobie opowiadaliśmy. Historia była straszna. O przyszywaniu guzików do oczu, odciętych, biegających dłoniach z zakrzywionymi paznokciami, odcinaniu
głowy szczurom, kokonach z potworami w środku, kiełbaskach wyrastających dziewczynce itp. Pomiędzy pasjonującymi historiami Koraliny, Sylwia zapraszała do wspólnych zabaw, m.in.: ram-ta-ta-tum (to wcale nie jest łatwa zabawa, nawet jeśli stoicie pomiędzy dwoma Agatami!), czy żabki (O! gra zdecydowanie dla ambitnych i myślących), itp., Itd.

Na kominku rozgrzewaliśmy nasze mózgi (uuu, do czerwoności) rozwijając znane skróty (UFO, GOPR, ZHP…) nadając im nowe znaczenia, wcielając się w różne role (rozmnażających się rycerzy, jaskiniowców robiących zakupy…), marząc, malując flagi naszych własnych państw, czy mieszając zdania (co by było, gdyby zuchów w hufcu były tysiące? Dolewałbym benzyny. Co by było gdyby konie umiały mówić? Byłoby jak w Karczewie. I jeszcze parę, ale to już nie tutaj…). Tak się rozkręciliśmy, że nie mogliśmy przestać i nawijaliśmy prawie do piątej. Niektórzy nawijali do niedzieli z piętnastominutową przerwą – złooo! Nie obyło się bez kanapek i bitew o karimatę.

Następnego dnia z przerażeniem stwierdziliśmy, że jesteśmy jak zuszki, bo godzinę przed pobudką byliśmy już na nogach. Daria z Rambem bladym świtem wyruszyli po ostatnie w sklepie bochenki i wygłodniali zjedliśmy śniadanko. Potem wybraliśmy się do sądu, by zdecydować, czy konstytucja jest drużynie potrzebna. Pomimo usilnych starań dwóch dusz i dostarczeniu niezliczonych dokumentacji sąd oznajmił, że jest potrzebna, więc zabraliśmy się do jej pisania. Nie zabrakło jednak przerwy na zaczerpnięcie oddechu na świeżym powietrzu: kręcioł, rugby i ogólna przewalanka na śniegu no bo i po co jest śnieg? Jak ktoś miał zły humorek brał kasetę, na którą każdy nagrał około minutowe poprawianie nastroju uśmiech gwarantowany! Na obiadek Agata z Julitą zaserwowały wyborne jedzenie włoskie. Chwilę odpoczęliśmy i zabraliśmy do pracy umysłowej (to nie jest to, co nam wychodzi najlepiej, ale się staraliśmy). Miało być ognisko, ale pomimo usilnych prób skubane drewno nie chciało się palić, więc zostaliśmy w sali zadowalając się ogniem buchającym z kominka kaflowego. Dzień był wyczerpujący, więc grzecznie położyliśmy się spać przed północą.
Rano czekało nas już tylko sprzątanko, spacerek do Zabieżek, poszukiwania sklepu z Colą i powrót do domciu. Nie przewidzieliśmy, że drzemie w nas taka energia, pokonaliśmy trasę w nadświetlnym czasie i nie pozostało nam nic, jak pląsanie rozgrzewanie się na stacji czekając na pociąg.

Wyjazd miał na celu między innymi integrację, co spełnił w 100% (trudno nie integrować się z takimi ludźmi) oraz stworzenie konstytucji drużyny, co
też się w pewnym stopniu (choć trochę mniejszym) udało. Przeprowadzaliśmy „poważne” rozmowy (o polityce, społeczeństwie, telewizji, ćwiczyliśmy języki obce, wybieraliśmy naczelnika ZHP) i te „trochę” mniej (kabarety złooo!, niezliczone ilości dowcipów i piosenek). Nie udało nam się zaśpiewać bluesa o czwartej nad ranem. Rambo, co prawda się obudził, ale powiedział „zło” i poszedł spać.

Jak widać wiele się działo. A do Ponurzycy zawitali: Ainsztajn Siarek, Rambo Samo Zło, Sylwia Kręcioł, Daria Odchył, Agatka Rarara, Julita i ja.


Agata


I pamiętajcie! Starsza, nie znaczy wytrzymalsza!

Zalesiono Kraków

Jeszcze trzy tygodnie temu nic nie wskazywało na to, że 5DHS „LEŚNI” gdziekolwiek pojedzie na ferie – razem! A jednak. Chociaż może nie całość. Jednak znaczna cześć wybrała się do Krakowa. A jak było? Przeczytajcie sami…

Kiedyś usłyszałam, że z LEŚNYMI nie można się nudzić – chyba coś w tym jest. To była jazda. Dzień rozpoczął się dla niektórych [tych nie przyzwyczajonych] dość wcześnie, gdyż już o 6:45 mięliśmy się spotkać na peronie w Michalinie. Pociąg miał być o 7:00. Ale jak to wiadomo Harcerze [!] wszyscy byli bardzo punktualni a nawet przed czasem. Dlatego nie zastanawiając się, jednogłośnie ustaliliśmy, że pojedziemy właśnie nadjeżdżającym pociągiem [mam za sobą już kilka przygód, a pogoda była nie najciekawsza, wiec wiadomo – przezorność, lepiej poczekać niż się spóźnić]. W Warszawie Wschodniej byliśmy już po 40min. tutaj niebawem miał byś podstawiony pociąg który miał nas zawieźć w bardzo magiczne miejsce, którym jest Kraków.

Pociąg został podstawiony, szybciutko ktoś poleciał zająć przedział i już po chwili nasze plecaki były na właściwych miejscach, my również. Pociąg ruszył.
Nagle rozległo się lekkie stukanie, ale co tam, Dąbi sobie nie szczędził i odpukał nieco mocniej, niestety na tyle mocno, że po chwili w naszym przedziale znalazła się pewna kobieta z niewesołą miną. Chyba nie lubi rozmawiać. Jak się okazało w przedziale obok znajdują się małe dzieci. OK. na jakiś czas był spokój. Kontrola. Bileciki sprawdzone. My już po kilku partyjkach „MAKAO” [obowiązkowo] a tu trzask. Dąbi, który jeszcze przed chwileczką stał znalazł się na swoim miejscu. Pech chciał, że narobił przy tym wiele hałasu u naszych kochanych sąsiadów. Ups…znowu pomyśleliśmy wparuje do nas tamta kobieta. Ale nie – tym razem konduktor?! Udzielił nam reprymendy oraz polecił tym nadpobudliwym „baranki”. Dalsza podróż upływała na gadaniu, śmianiu się…spaniu, czytaniu, graniu w karty i jedzeniu :p

Wylądowaliśmy w końcu na Dworcu Głównym w Krakowie. Nieco spięci [mam nadzieję, że niektórzy z nas, jak nie wszyscy wyciągnęli coś na przyszłość z tej lekcji] sytuacją ruszyliśmy ku Rynkowi. Mieliśmy przed sobą niespełna 3godziny „rozrywki”.
Usiedliśmy na ławkach [przy pomniku Adama Mickiewicza] i tutaj nastąpiło pytanie: co dalej… mieliśmy sporo frajdy przy obserwacji harcerzy krążących w tą i z powrotem po Rynku. Zastanawialiśmy się czy są to harcerze z ZHP, czy ZHR. Niestety nie było chętnych do nawiązania rozmowy. Wybiła 14 -> lufcik okienka wierzy Mariackiej został uchylony, a zaraz z nim ukazała się trąbka. Ten kto był po raz pierwszy miał okazję usłyszeć ok. 37sekundowy hejnał krakowski [jego historii już przytaczać nie będę]

Korzystając z okazji i czasu jakim dysponowaliśmy przeszliśmy się wzdłuż Sukiennic, zatrzymując się przy każdym stoisku. Kolejnym celem naszym odwiedzin był sklep spożywczy . Z góry założyliśmy, że zakupy zrobimy wspólnie, dlatego nastąpiła zrzuta i wraz z Magdą wkroczyłyśmy do akcji. Dziękuję chłopakom za wytrwałość i wyrozumiałość. Wiadomo co się dzieje, gdy dziewczyny robią zakupy – a te do najkrótszych nie należały. W związku ze zbliżającą się godziną 16 ruszyliśmy do Schroniska Młodzieżowego PTSM. Tutaj potwierdziliśmy nasz przyjazd i zostaliśmy skierowani do pokoju 307. Zakwaterowani z 16 osobowym pokoju mieliśmy super. Tak nam się wydawało na początku. Rozpakowani i przebrani poszliśmy na stołówkę w celu spożycia obiadu oraz gorącego napoju [dziękujemy babci Magdy za pierogi]. Po godzinie wróciliśmy do pokoju a tu psikus – mamy współlokatora. Doszliśmy do wniosku, że skoro jesteśmy wypoczęci idziemy na spacer, tym bardziej, że mieliśmy wyjść po Mirka na Dworzec. Zanim jednak wyszliśmy doszły kolejne i kolejne osoby… lekko zniesmaczeni opuściliśmy Schronisko. Pokręciliśmy się po „parkach” których w Krakowie nie brakuje. Przy okazji oglądaliśmy pomniki pamięci narodowej. Chłopaki wyczaili jakąś wystawę, więc również na nią wstąpiliśmy. To było bardzo trafne. Wystawa dotyczyła różnego rodzaju reklam. Przyznaję, że była ciekawa. Mam je przed oczami do dzisiaj. Tym razem weszliśmy na Rynek od właściwej strony, a więc przez Bramę Floriańska, zahaczając o Barbakan i „Pomnik Grunwaldzki”. Brrr zimno. Było ciemno, więc nie było sensu krążyć po ciemnych uliczkach. Jednogłośnie postanowiliśmy pobuszować po Empiku. Rozdzieliliśmy się na dwa obozy, żeński: ja & Magda oraz męski: Dąbi, Paweł & Maksym. O wyznaczonej godzinie spotkaliśmy się przed wejściem i wolnym kroczkiem ruszyliśmy na Dworzec. Och! Zapomniałabym. Oczywiście jak większość chłopaków [tzn. niektórzy] lubi sprawiać innym niespodzianki, tak i nasi nas zaskoczyli. Dostałyśmy od nich super, fantastyczne kartki. Dziękujemy:*

Przyszedł czas oczekiwania na pociąg Mirka. 30’, 15’ 5’…o jest. Od razu go „przylukaliśmy” jednak plan był taki, że się nie ujawniamy i śledzimy aż do umówionego miejsca [przy „Adasiu”] Szybko Mirek umknął naszym oczom, a skończyło się tym, że był nawet wcześniej od nas. Obraliśmy kierunek Schroniska. Tutaj [szok!] pokój peełny:/ Rozumiem, gdyby to była młodzież. Niestety. Przepraszam, o czym ja będę rozmawiała z 60letnim mężczyzną [wiem, będę się kłóciła!] Hmm oczywiście poszliśmy na stołówkę, tam mogliśmy spokojnie zjeść kolację, a następnie oddać się dłuuuuuuugim rozmowom i grze w karty.
Kolejny dzień rozpoczęliśmy nieco później niż poprzedni. 8:00 pobudka. Jako jedyne przedstawicielki rodu żeńskiego zrobiłyśmy śniadanko, po czym obudziłyśmy chłopaków [oni mieli dopiero fajnie!]. Czekał nas dzień pełen atrakcji, dlatego po bardzo pożywnym śniadanku poszliśmy na najbliższy przystanek autobusowy. Stąd kawałek autobusem i dalej na piechotę. Naszym celem były tzw. Skałki Twardowskiego. Jest to niezwykłe miejsce na przedmieściach Krakowa, gdzie jak nazwa wskazuje znajdują się skałki – wapienne. Niestety nie zobaczyliśmy największej atrakcji, a więc samego jeziorka, które to skałki otaczają. Podobnież woda jest niczym lazur. Nasze oczy musiały zadowolić się jedynie pokrywą śnieżną. Stąd, trochę pokrętnymi drogami udaliśmy się na Kopiec Kościuszki… Miejsce to, wywarło na mnie duże wrażenie. Nie pierwszy raz byłam w Krakowie, ale tu trafiłam po raz pierwszy. Spodziewałam się trochę czegoś innego. Mile zaskoczona byłam sposobem, w jaki Kopiec jest utrzymany. Widać, że sponsorzy, którzy zostawili swoje tabliczki przy wejściu musieli poczuć się w obowiązku dofinansowania naszego narodowego dobra, jakim jest Kopiec.
Zbliżająca się pora obiadowa przyprowadziła nas na Rynek Główny, a dokładniej do baru mlecznego. Pierwotny plan zakładał obiad w „Barze Grodzkim” na ulicy Grodzkiej, ale cena obiadu w barze mlecznym okazała się poza wszelką konkurencją.

Na godzinę 18 mieliśmy udać się na eliminacje do 21 Przegląd Kabaretów „PAKA” [kultura musi być :D] a, że byliśmy troszkę zmarznięci i przemęczeni postanowiliśmy, że podzielimy się [ponownie] na dwa obozy – identyczne jak dnia poprzedniego] i każdy zrobi coś na własną rękę. A o 17:00 spotkamy się w Schronisku. Tak też uczyniliśmy. Ja z Magdą postawiłyśmy na ciepło, dlatego po króciutkim spacerze poszłyśmy do Schroniska. W tym samym czasie chłopaki zajęci byli bardzo tajemniczymi czynnościami, których szczegółów niestety zdradzić nam nie chcieli. Bardziej zmęczeni ucięli sobie drzemkę, inni zajęli się sobą – kawa, herbata, karty, książka…
Kiedy nadeszła pora kabaretu ubraliśmy się i poszliśmy do krakowskiej „Rotundy”. Na szczęście okazała się być ok. 20 metrów od schroniska. W związku z tym, ze przegląd miał trwać do 21:00 postanowiliśmy pójść dopiero na 19:00. Co na miejscu okazało się błędem: po pierwsze zabawa trwa już w najlepsze, po drugie pozostały nam tylko miejsca na podłodze. Nie okazało się to takie złe, bo przynajmniej siedzieliśmy blisko sceny. Kolejne „przeglądnięte” kabarety pokazywały na co ich stać. Ostatni zdobył sobie serca gorącą atmosferą, jaką wytworzyła na widowni. Ale nie jest to trudne, jeżeli ma się w programie męski striptiz… Więcej nie powiem!

W niedziele rano poszliśmy na Wawel i odwiedziliśmy grób por. Hamiltona – Bohatera Szczepu Józefów. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku ok. 21:00 wylądowaliśmy w Michalinie. Dets ol.

Powiedziałam, że Kraków teraz będzie mi się kojarzył z pośpiechem – nieprawda. W głowie siedzi mi piękny widok miasta rozpościerający się na wszystkie strony świata, ze szczytu Kopca Kościuszki. Wszystko pięknie ośnieżone…. [faceci jednak tego nie rozumieją]

P&M

Informacja dla niektórych uczestników tego wypadu: Arrasy (gobeliny) to artystyczne tkaniny ścienne, naśladujące obraz. Nazwa pochodzi od francuskiego miasta Arras, znanego ośrodka produkcji tkanin ozdobnych. Kolekcja została pomyślana jako kompletna dekoracja wnętrz zamkowych. Król dokładnie sprecyzował zamówienie nie tylko pod względem tematyki, ale rozmiarów pasujących co do centymetra na konkretne ściany. Kartony z projektami wykonali najlepsi malarze flamandzcy. W ciągu 20 lat kolekcja rozrosła się do 356 sztuk! Poza ozdabianiem ścian arrasy służyły do dekoracji podczas dworskich uroczystości państwowych, takich jak śluby czy koronacje.
Historia kolekcji jest burzliwa i dramatyczna jak losy Polski. Po trzecim rozbiorze Polski w 1795 roku wszystkie arrasy wywieziono do Rosji, gdzie duża część poważnie ucierpiała, beztrosko skracana lub pocięta na obicia mebli.
W obawie przed kolejną grabieżą wraz z wybuchem II wojny światowej wywieziono ją do Rumunii, następnie do Francji, Anglii i Kanady, gdzie pozostała do końca wojny. Do Polski wróciła dopiero w 1961 roku. Obecnie kolekcja składa się z 142 arrasów.

W dość hermetycznym środowisku

…Głównie wśród harcerzy mamy swoich znajomych i przyjaciół. Ale czy w pewnym momencie nie staje się to minusem?

Na co dzień żyjemy w dość hermetycznym środowisku. Nasi znajomi wywodzą się głównie z harcerstwa, ze szkoły czy potem z pracy. Jak mocno cenimy sobie harcerstwo mogliśmy się przekonać podczas zabawy na warsztatach, gdzie większość z nas przy eliminacji odpowiednich grup społecznych najpierw wyrzuciła „znajomych i przyjaciół” a potem dopiero „harcerstwo” – uznając, że w sumie są one tożsame, bo głównie wśród harcerzy mamy swoich znajomych i przyjaciół.

Ale czy w pewnym momencie nie staje się to minusem? Czy nie macie czasem wrażenia, że omijają nas jakieś inne rzeczy, których moglibyśmy spróbować? Mówimy, że harcerstwo to jest sposób na życie, że ideały w nim zawarte są uniwersalnymi drogowskazami. Z tym się zgadzam, są one dla mnie drogowskazami, ale nie drogą. Drogę wytyczam ja sama kierując się nimi. Czasem bywa ona bardziej kręta, ale przez to staje się „moja”. Nie powielam schematów, uczę się na własnych błędach. Sama podejmuje decyzje, co i kiedy robię. Prawo jest dla mnie ideałem, do którego dążę cały czas, ale nie zawsze go osiągam.
Mając 16 lat nie umiałam sobie wyobrazić jak to będzie, kiedy Iza już nie będzie siedzieć ze mną w jednej ławce na studiach, a z Olką nie będziemy prowadzić drużyny. Jeszcze większą abstrakcją było dla mnie myślenie o założeniu własnej rodziny. Dzisiaj Iza jest w Białymstoku na studiach, Ola studiuje na SGH i nie działa w harcerstwie, a nasze kontakty mają czystko nie-harcerski wydźwięk. Owszem nasze przyjaźnie dopełniły się na płaszczyźnie harcerskiej, ale teraz nie są z nią zupełnie związane. Kiedy się spotykamy to nie planujemy zbiórek, ale nasze życie. Mówimy o tym, co chcemy robić za kilka lat i są to opowiadania, których tematy przewodnie są bardzo różne. Każda z nas, inaczej wyobraża sobie swoje życie.

Harcerstwo było i jest dla mnie ważną częścią mojego życia, ale nie najważniejszą. Jest miejscem, gdzie szukam swojego miejsca w społeczeństwie, a nie gdzie je znajduje sensu stricte. Bo moje miejsce w społeczeństwie to będzie rola żony, matki, nauczyciela (o ile się uda 😉 ) a harcerstwo będzie tylko dodatkiem do normalnego życia. Nie chce tworzyć sobie harctrixu, w którym będę mówić swojemu dziecku i mężowi, że nie mam czasu, bo musze iść na zbiórkę.

Harcerstwo jest i pozostanie moją pasją, ale nie sensem życia.
Tak samo sensem życia nie jest dla mnie ciągłe robienie kariery, pogoń za pieniędzmi. Niestety dzisiejszy świat nie rozpieszcza nas pod tym względem i tylko nieliczne osoby mogą pozwolić sobie na to, aby ich żony nie pracowały w ogóle, z założenia. Może uznacie, ze jestem jakaś staroświecka, ale ja tęsknię za czasami, kiedy żona mogła spokojnie wychowywać dzieci a mąż mógł zarobić tyle, aby żyli na przyzwoitym standardzie. Nie miejcie wyobrażenia, że chciałabym tylko prać, gotować, sprzątać i rodzić dzieci. Bo rola żony i matki to nie jest tylko poświęcenie, jak to się zwykło dzisiaj przedstawiać. W mediach lansuje się pogląd, że kobieta rezygnuje wtedy z siebie, ze swoich planów, że poświęca się dla dobra mężczyzny i dzieci, a sama staje przez to nieszczęśliwa. To nie do końca tak jest. Prawie wszystkie dziewczyny i kobiety, jakie znam i z jakimi rozmawiałam na ten temat uważają podobnie jak ja. Że fajnie byłoby móc wyjść za mąż, wychować dzieciaki i dopiero później móc pójść do pracy. Bo czy po części goniąc za pieniędzmi i karierą możemy przegapić dzieciństwo naszych dzieci i najpiękniejsze chwile w naszych małżeństwach?

Owszem są też i takie dziewczyny oraz panowie, którzy przed założeniem rodziny uważają, że powinni zrobić karierę. Ze dopiero po osiągnięciu pewnego statusu majątkowego, pewnej pozycji „w branży” można myśleć o rodzinie, bo są w stanie sfinansować wszystkie jej potrzeby. Może faktycznie będą mieli pieniądze na zapewnienie rodzinie wszystkiego, ale czy będą mieli czas na to, żeby cieszyć się tym wszystkim z nimi? Czy nie będą musieli zbyt szybko wrócić na swój tor w wyścigu szczurów zanim ktoś ich wyprzedzi, zajmie ich miejsce?

Dzisiaj każdy z nas chcąc nie chcąc musi brać udział w tym wyścigu. Ale umyśle, że to tylko od nas zależy, w jakiej kategorii w nim wystartujemy i które miejsce zajmiemy.
Moim zdaniem harcerstwo to takie miejsce, gdzie obowiązują zupełnie inne zasady niż w „szczurzym świecie”. Tutaj robimy wszystko społecznie, uczymy się dawać, a nie tylko brać. Niestety, co raz mniej osób przychodzi do nas i chce spróbować żyć, choć przez moment według naszych zasad, tak jak my. Trudno jest, choć przez chwilę dążyć do ideałów, które są tak zupełnie inne niż te, które lansują media. Nie palić, nie pić, nie przeklinać, mówić prawdę, być bezinteresownym, po prostu starać się być dobrym to wcale nie jest takie łatwe jak nam się wydaje. Nie jest łatwo odmówić piwa na imprezie, gdzie wszyscy piją i wyszydzą Cię potem od „harcerzyków”. Nie jest tez łatwo, kiedy na zbiórce drużynowy, drużynowa zacznie mówić tego Ci nie wolno, tamtego Ci nie wolno…

A może lepiej przestawmy się na tryb „nie powinieneś tak, bo…”, „szkoda, że nie było Cię na zbiórce, ale masz racje, że szkoła/studia są ważniejsze” itd. Bądźmy wyrozumiali dla naszych harcerzy, bo ich życie wcale nie jest lżejsze od naszego, a może czasami bywa nawet i trudniejszym. Pamiętajmy, że zazwyczaj obracają się oni wśród nastolatków, gdzie każdy chce być „swój”, chce być w pełni zaakceptowany, a większość z ich rówieśników to nie są harcerze. I pamiętajmy, że mamy im pomagać szukać miejsca w społeczeństwie, a nie wytyczać im te miejsce. Nie przedstawiajmy naszej drogi, którą my szliśmy jako tej jednej właściwej. Dawajmy im drogowskazy i pozwalajmy na wytyczanie własnych ścieżek. Bądźmy z boku i patrzymy na to, co robią. Służmy im pomocą, ale niczego nie narzucajmy. Uczmy się też od nich, bo i oni mają nam wiele do zaoferowania.

Życzę sobie i Wam tego, abyśmy umieli tak postępować. Ja ciągle się tego uczę, tak jak ciągle wytyczam swoją niepowtarzalną harcerską ścieżkę na mojej drodze życia.

Marysia Mikulska