GRAFFITI. Historia graffiti

To, co dzisiaj możemy dostrzegać prawie już na całym świecie i określamy potocznie mianem Graffiti zaczęło się na przełomie lat 60-tych i 70-tych w Nowym Jorku.

Wraz z pojawieniem się na rynku flamastrów wodoodpornych (flowmasters) młodzi ludzie zaczęli pisać na ścianach domów, skrzynkach pocztowych, budkach telefonicznych, przejściach podziemnych, czy wreszcie w metrze swoje imiona lub ksywki. Nazywało się to „single hitting”, a później „tagging”. Z czasem, podpisów było coraz więcej I wytworzyła się swoista konkurencja pomiędzy „writer’ami”. Podobno najwięcej miał ich wówczas TAKI 183, z którym The New York Times przeprowadził w 1971 roku wywiad. TAKI 183 naprawdę na imię miał Demetrius i z pochodzenia był Grekiem. Ponieważ pracował jako „chłopiec na posyłki”, jeździł metrem po całym Nowym Jorku, przy okazji pisząc swoje imię. Inni znani wówczas writerzy, to JOE 136, BARBARA 62, EEL 159, YANK 135, EVA 62. Już w tamtych czasach tylko władze Nowojorskiego metra wydawały około 300 000 dolarów (=80 000 godzin pracy) na usuwanie Graffiti. Lecz „pisarzami” nie były wyłącznie przypadkowe dzieciaki. Tą formę przekazu wykorzystywały również gangi dla oznaczania swojego terytorium i później zdobywania sławy. Ten element w Graffiti stał się chyba jednym z decydujących. Po opublikowaniu wywiadu z TAKI’m 183 setki dzieciaków w całym mieście zaczęły pisać, dosłownie wszędzie gdzie się dało. Imiona, których było najwięcej i w najtrudniej osiągalnych (tzw. Hardcore’owych) miejscach stały się sławne, a ich właściciele, nieomal bohaterami lokalnych społeczności. Wraz z pojawieniem się w sklepach farby w spray’u graffiti stawało się coraz popularniejsze I przede wszystkim, coraz widoczniejsze.

Po pewnym czasie na ścianach zaczęło brakować miejsca I nowe tagi były już niezauważalne wśród setek innych. Potrzebą stało się rozwinięcie stylu, który zwróciłby na siebie uwagę. Z czasem tagi stały się swoistymi formami graficznymi, czy wręcz logami, charakterystycznymi dla danych writerów. Litery stawały się coraz większe, dodawano im kontur („outline”), wypełniano. Narodziła się nowa forma w Graffiti – „Piece” (wrzut), co jest skrótem od słowa „Masterpiece” (dzieło). Wtedy najpopularniejszym medium dla Graffiti, było metro. W 1973 roku gazeta New York Magazine prowadziła na swych łamach konkurs na najlepsze Graffiti na metrze i przyznawała „Nagrody Taki’ego”. Style były coraz większe, dodawano im trzeci wymiar, wypełniano na coraz to nowe sposoby, tak, że w 1975 roku namalowany został pierwszy Whole Car. Już w 1976 roku namalowano dwa Whole Train’y, pierwszy zrobił Caine 1, a drugi słynna grupa Fabulous Five. Równocześnie pracowano nad rozwojem stylów. Dla zamknięcia kompozycji z liter, dodawano kropki, przecinki, łączono litery w niekonwencjonalny sposób i deformowano je. Wówczas pojawił się także jeden z kultowych elementów w Graffiti – strzałka, wymyślona przez Phase 2 (twórcę bubble style). Kompozycje graficzne tworzone z liter przestawały być czytelne, to co powstało nazwano „Wild Style”.

Wtedy podstawowe ramy określające Graffiti zostały już stworzone, a nowi artyści szybko je adoptowali rozwijając istniejące już style. Wszyscy jednak pamiętali o ludziach, którzy eksperymentując z farbą w spray’u na wagonach metra tak naprawdę stworzyli Graffiti. Hondo – pierwszy top to bottom, Dead Leg – pierwszy t2b z chmurkami, Phase 2 – strzałki, bubble style itd.

Przez cały ten czas, twórczość tysięcy writerów, kosztowała MTA (Metropolitan Transit Authorities), czyli firmę zarządzającą nowojorskim metrem dziesiątki milionów dolarów (dokładnie od 1970 do 1985 roku wydano między 100 a 150 milonów dolarów na usuwanie graffiti, budowę zabezpieczeń, psy itd.), które wydawane były na (z reguły nieudane) próby usuwania graffiti, dla uściślenia podam, że koszt wyczyszczenia whole cara wynosi około 78.000 dolarów, a koszt wyczyszczenia jednego metra kwadratowego około 750 dolarów. Wreszcie w 1978 roku wynaleziono mycie wagonów wodą z chemikaliami pod dużym ciśnieniem (tzw. „buff”), co było najskuteczniejsze. Sam Blade stracił podczas kilku zaledwie tygodni kilkadziesiąt whole carów. Na najstarszych wagonach (tzw. „Coffins” – trumny), konstruowanych jeszcze w latach 50-tych, buffing system nie działał idealnie i usuwał graffiti tylko częściowo, przez co stawały się one jeszcze brudniejsze niż przedtem. Malowanie na świeżo zbuffowanych wrzutach było dla writerów kompletnie nowym doświadczeniem, lecz mimo ciągłego malowania nowych rzeczy, system usuwania działał coraz lepiej. Poza tym MTA zainwestowało ogromne pieniądze w budowę zabezpieczeń, takich jak podwójne 5-cio metrowe płoty z drutem kolczastym, psy, strażnicy, poważne kary. Ochrona była coraz brutalniejsza, kilku writerów złapano i zakatowano na śmierć. To są fakty.

W związku z tym, w 1978 roku writer Lee Quinones, znany jako Lee, nieazdowolony z zaistniałej sytuacji, zaczął zmieniać swoje sąsiedztwo w okolicy mostu brooklińskiego w spektakularną publiczną galerię graffiti. Malując nocami ściany przy boiskach do beaseball’u (rozmiary około 5 na 7 metrów), rozpoczął największy chyba przełom w graffit, mianowicie przeniesienie go z metra na ściany. Zainteresowany tym Fab 5 Freddy, napisał na ten temat artykuł do Village Voice, opatrzony zdjęciami murali. Zbiegło się to z wizytą w Nowym Yorku Claudio Bruniego, właściciela galerii „Medusa” w Rzymie. Przyleciał on specjalnie aby odnaleźć ludzi zajmujących się malowaniem graffiti I w ten sposób Lee i Fred stali się pierwszymi writerami prezentującymi swoją sztukę w Europie.

W 1983 roku Yaki Kornblit, handlarz dziełami sztuki z Amsterdamu, pojawił się w Nowym Yorku w poszukiwaniu writerów. Chciał on zaprezentować sztukę graffiti na europejskim rynku dzieł sztuki, kierując się ku tym samym ludziom, którzy 20 lat wcześniej wypromowali sztukę Pop-Artu. Yaki zebrał grupę doświadczonych writerów, którzy poza wieloma pociągami na swoim koncie, mieli również za sobą uczestnictwo w ważnych pokazach w Nowym Yorku, takich jak: „Fashion Moda”, „the Mudd Club”, „the New York New Wave Show at P.S. I”, „the Fun Gallery” I innych. Grupa ta składała się z takich sław jak Dondi, Crash, Ramellzee, Zephyr, Futura 2000, Quik, Lady Pink, Seen, Blade, Bil Blast. Wystawienie ich dzieł w Muzeum Boymans van Beuningen spotkało się z bardzo pozytywnym przyjęciem zarówno krytyków, jak I kolekcjonerów dzieł sztuki. Te niewątpliwie wzniosłe wydarzenia miały jednak dużo głębsze znaczenie dla rozwoju i promocji graffiti, niż tylko promocja poszczególnych artystów. Młodzież w Holandii była wówczas (i jest chyba nadal) bardzo buntownicza i już wtedy na ulicach widać było nie ukierunkowane próby tagowania. Kiedy podczas jednego z pokazów doszło do spotkania legendarnych writerów z Nowego Yorku z zapalonymi dzieciakami z Amsterdamu, dało to początek rozwoju sceny graffiti w Holandii i w Europie.

Wtedy writerzy zaczęli dzielić się na dwie grupy, jedna zaczęła przenikać do świata sztuki i poddana jego wpływom rozwijać się jako artyści, a także odkrywać nowe motywy i inspiracje twórcze. Ich sztuka stawała się bardziej złożona, wyrafinowana, a także dobrze się sprzedawała. Writerzy ci często stracili kontakt ze swoją pierwotną publicznością, a spray pozostał dla nich już tylko jednym z narzędzi malarskich. Druga grupa, to writerzy, którzy pozostali wierni malowaniu na ulicy. Przybywało ich coraz więcej i byli coraz bardziej związani z kulturą writerów, breakerów, raperów i DJ-ów.

Jest początek lat 80-tych, kultura HIP HOP, bo taką przyjęła już nazwę robi się coraz popularniejsza w Stanach i zaczyna docierać do Europy. Niebagatelną rolę w jej rozpowszechnianiu miały media. To dzięki legendarnym już filmom, książkom i teledyskom, które opisywały i promowały HIP HOP wielu z młodych artystów z Nowego Yorku, którzy stworzyli tą kulturę stało się znanymi na całym świecie bohaterami – Africa Bambata, The Rock Steady Crew, Phase 2, Futura 2000, Blade, Seen, Skeme, Dondi, czy Lee, to imiona zaledwie kilku z nich. Styl Kase 2, (tzw. Computer Rock) występującego w filmie „Style Wars”, czy opisany w książce „Subway Art”, stał się wzorem dla młodych writerów z Los Angeles czy San Francisco. W Hiszpanii jedynym marzeniem B-Boyów było stać się członkiem słynnego crew Africa Bambaata – Zulu Nation; w Anglii writerzy malowali znak ZULU, wzniesioną rękę ze znakiem pokoju. W wielu miastach graffiti zaczęło rozwijać się po koncercie Rock Steady Crew, którego jednym z członków był DOZE, znany writer z Nowego Yorku. Najwięcej jednak zrobił chyba film „Beat Street”, który co prawda jako duża produkcja Hollywoodzka, niewiele miał wspólnego z prawdziwą istotą graffiti, a same wrzuty malowane były przez scenografów. Film pokazywany w kinach na całym świecie zainspirował bardzo wielu ludzi do malowania, tańczenia, czy DJ’owania.

Pierwsze pociągi zaczęły być malowane w Wiedniu, Dusseldorfie, Monachium, Kopenhadze, Paryżu, Londynie i Sydney, ale rzadko kiedy były widziane przez ludzi, gdyż writerów było zaledwie kilku i ich prace były zmywane w ciągu kilku godzin. Tak więc writerzy europejscy skoncentrowali się na malowaniu ścian. Europejczycy i writerzy z innych miast w USA przejęli Nowojorskie style i rozwijali je na swój sposób.

źródło: internet.

GRAFFITI. Słownik

Słownik graffiti:

——————-

writer – człowiek piszący tagi lub malujący graffiti

tag – osobisty podpis writera

toy – początkujący lub kiepski writer

whole car – cała strona wagonu, włącznie z oknami pokryta farbą w sprayu

married couple – dwa whole car’y połączone ze sobą

whole train – wszystkie wagony zamalowane z oknami

windows down whole car / end to end (e2e) – jedna strona wagonu pokryta na całej długości poniżej okien

piece (wrzut) – forma graficzna namalowana sprayem

panel – piece zajmujący powierzchnię od drzwi do drzwi, poniżej okien

bomb (bombić) – malować nielegalnie na ulicach lub na pociągach

bite – kopiować czyjś styl

buff (buffować) – zmywać graffiti

burn (spalić) – zrobić najlepszy wrzut

crew / clique – grupa writerów – przyjaciół malująca razem

going over (przejechać) – zamalować czyjś wrzut

caps – końcówki do spray’ów. Fat, soft i skinny

yard – zajezdnia pociągów

lay up – bocznica kolejowa

king – osoba posiadająca najwięcej wrzutów

black book – zeszyt writer’a ze szkicami i zdjęciami prac

piece book – zeszyt z samymi szkicami

rack – kraść

throw up – szybki wrzut, wypełniony jednym kolorem, z pojedynczym konturem

outline – kontur

highlite – połysk nadany literom za pomocą białych kresek inline – linia pomiędzy konturem i wypełnieniem

backline (fineline) – linia pomiędzy konturem i tłem

wak – coś słabego

scrub – szybkie wypełnienie kreskami od konturu do konturu

silver piece (srebro) – wrzut ze srebrnym wypełnieniem, najczęściej nielegalny

fresh (świeży) – oryginalny i nowatorski styl / pomysł

battle – bitwa, konkurencja między grupami – kto zrobi więcej i lepszych wrzutów w ustalonym czasie lub między dwoma writerami w czasie kilku godzin na ścianie/pociągu – który z nich namaluje lepszą rzecz. Oceniają postronni writerzy zaakceptowani przez obu battlujących. Battle jest formą rozstrzygnięcia sporów między writerami

tagbanger – członek gangu lub przestępca, który poza tym zajmuje się tagowaniem

ratpack – grupa tagbangerów, tagująca i często napadająca na ludzi

stamp – prosty wrzut (najczęściej srebro) malowany w wielu miejscach wedlug tego samego projektu

b-boy – breakdancer

Malarze holenderscy…

Zabawne historie zdarzają się w tych naszych pociągach powszednich, podmiejskich znaczy się. Otóż pierwszym rozweselającym mnie tego dnia (prawie wiosennego) współpasażerem stał się Pan, naprzeciwko którego usiadłem.


Człowiek ów zaczytany był od stóp do głów w tygodnik „NIE” i wyglądał całkiem poczciwie, wręcz zabawnie. Szeroko trzymając gazetę wodził po linijkach druku oczami i poruszał wargami za tekstem z miną człowieka odkrywającego życiowe prawdy. Po chwili dosiadły się do nas dwie eleganckie panie. Siedząc naprzeciwko siebie zaczęły dosyć głośno debatować o tym, jak najwygodniej dotrzeć do Turcji i co warto wziąć na Majorkę. Wszystko w porządku (chociaż wiadomo, że lepsza jest Grecja), tyle że kiedy próbowałem skupić się na swojej lekturze, poczułem się jakbym miał wypełniać deklarację podatkową za cały rok z przystawionym do ucha (lewego) głośnikiem włączonego magnetofonu. Postanowiłem jednak nie reagować, nie chciałem nikomu psuć humoru. Zacząłem więc rzeczonym uchem przysłuchiwać się dialogowi pań podróżniczek a oczyma dla niepoznaki objąłem zaokienny krajobraz. Jednak nie trwało to długo. Z letargu wyrwał mnie głos donośny, tym razem męski, zaakcentowany warsiawsko i odpowiednio zachrypnięty. Jednym słowem monsieur Himilsbach jak żywy. Okazało się, że kierował swe słowa do moich Globtroterek. Cytuję (proszę w myślach lub głośno naśladować odpowiednio): „Dzięki paniom będę musiał opuścić ten przedział. (pauza) Jest za głośno”. I wyszedł (z kina). Jednym słowem moje współpasażerki pozbawiły go miejsca siedzącego. Jeszcze tylko rozmówczyni o kryptonimie „Turcja” stwierdziła, że napluto jej w oko i powrócił spokój. Słuchając dalej opowieści o pięknych podróżach, zasnąłem. A nasz żelazny okręt kontynuował swój Rejs…

Michał Rudnicki

Do redakcji przyszedł list…

Oto kilka uwag odnośnie wypowiedzi pwd. Aleksandra Senka zamieszczonego w “Przecieku” 5(15), str. 13-14:

W odradzającej się Polsce w roku 1945 żywa była legenda Armii Krajowej, Powstania Warszawskiego i udziału w nim oddziałów harcerskich. Legendę umocniło i upowszechniło pierwsze po wojnie wydanie książki Aleksandra Kamińskiego „Kamienie na szaniec”. Miało to miejsce w 1946 roku. (W tym samym roku Władysław Gomułka uznał za błąd dopuszczenie do reaktywowania reakcyjnych organizacji młodzieżowych, zwłaszcza ZHP).

Przez dużą część młodzieży „Kamienie na szaniec” traktowane były jak Ewangelia. Nowa, kształtująca się z nadania jałtańskiego władza, obserwowała z niepokojem rozwój harcerstwa, które z 238 tysięcy w roku 1946, rozrosło się do 296 tysięcy w roku 1948. Tymczasem komunistyczny Związek Walki Młodych liczył w tym czasie wśród uczniów 59 tysięcy członków. W trakcie Centralnej akcji Szkoleniowej zorganizowanej nad Świdrem w sierpniu 1948 roku, zapoznawano kadrę instruktorską z podstawami marksizmu. Wykłady prowadzili: Jerzy Tepicht, Leszek Kołakowski, Włodzimierz Brus. Wiodącą lekturą były „Zadania związków młodzieży” Lenina. Gorącymi zwolenniczkami przemian były: hm. Wiktoria Dewitzowa Naczelniczka Harcerek, żona Jerzego Tepichta Pelagia Lewińska, pracująca w wydziale propagandy komitetu Centralnego PPR i mianowana Sekretarzem Generalnym ZHP, Naczelnik Harcerzy Roman Kierzkowski. Tymczasem spośród 16 komendantek chorągwi tylko jedna była zbliżona do PPR, a spośród komendantów (przypominam: było harcerstwo żeńskie i męskie) tylko dwóch.

Nic więc dziwnego, że w latach 1948-1950 miał miejsce proces brutalnego zniszczenia polskiego harcerstwa. Potępiono wówczas i zanegowano całość ideowego i pedagogicznego dorobku ruchu harcerskiego. Istnienie ZHP zamknęła ostatecznie uchwała Rady Naczelnej Związku Młodzieży Polskiej z 20 stycznia 1951 roku, zgodnie z którą komendy wojewódzkie ZHP przekształcały się w wydziały harcerskie zarządów wojewódzkich, a komendy powiatowe – w referaty harcerskie zarządów powiatowych ZMP. Wiek harcerski członków Organizacji Harcerskiej ograniczono tylko do szkoły podstawowej. Klasy były zastępami, a całe szkoły drużynami. Opiekę sprawował etatowy instruktor – przewodnik OH. System ten uznano za nieskuteczny i próbowano reformować przekształcając OH w Organizację Harcerską Polski Ludowej (OHPL). Zmiany, głównie kosmetyczne też nie zadowalały zwłaszcza w przełomie Polskiego Października 1956.

Dopiero na Zjeździe Łódzkim rozpoczętym 8 grudnia 1956 roku o godzinie 11, zwanym oficjalnie Ogólnopolską Naradą Działaczy Harcerskich, postanowiono: nie reaktywować dawnego ZHP, lecz powołać nową organizację o tej samej nazwie. M.in. gorącym przeciwnikiem odrodzenia ZHP, wraz z innymi działaczami komunistycznej OHPL , był Jacek Kuroń. 60-osobowa Rada Naczelna nowego ZHP liczyła tylko 20 instruktorów dawnego ZHP. Uchwała Zjazdu głosiła m. in.: „Z uwagi na pełne usamodzielnienie i przekształcenie się Organizacji Harcerskiej Polski Ludowej we wspólny związek dzieci, młodzieży i instruktorów pracujących w oparciu o metody harcerskie, przywraca się tradycyjną nazwę: Związek Harcerstwa Polskiego”.

Od tego czasu, wraz z powrotem do pracy instruktorów przedwojennych i szaroszeregowych wraca do drużyn system zastępowy. Tak oto system zastępowy odżył, ale nie na długo, bo już po roku harcerski tygodnik “Na Przełaj” zamieścił artykuł “Po co to wszystko”, w którym wykpiono metodykę tradycyjnego harcerstwa. Tym nie mniej system ten z większym lub mniejszym powodzeniem działa do dzisiaj. W mojej drużynie im. Eugeniusza Stasieckiego („Piotra Pomiana”), działającej przy Szkole Podstawowej nr 6 w Otwocku, zastępowi byli wybierani przez zastęp, a drużynowy potwierdzał tylko wybór w rozkazie drużyny. Pamiętam, że zastępowym czwartoklasistów był ich kolega z klasy, zresztą świetnie sobie radzący z zastępem, nota bene późniejszy biznesmen. Wszyscy zastępowi, przyboczny, gospodarz drużyny, kronikarz stanowili zastęp zastępowych, których zastępowym byłem ja, ich drużynowy. Nasze zbiórki, wycieczki, narady itp., były wzorcem działania dla zastępowych, którzy powtarzali je w swoich zastępach.

Nigdy nie starałem się, by „działanie zgodne z Metodą” było dla mnie wyrocznią. Po prostu było nam dobrze ze sobą i to było najważniejsze. Wspólne biwaki, wycieczki, obozy letnie dodawały nam ochoty do dalszego działania. Bardzo mało interesowała mnie teoria i METODA. A harcerze byli wspaniali. Doceniam to po latach.

Wasz „Biała Sowa”

Harcerzem być

Jestem harcerzem. Ba, nawet jestem instruktorem. Niedawno zdobyłem stopień harcmistrza. Szczyt harcerskiej drogi? Nie. Jeszcze wiele rzeczy chciałbym zrobić, ale teraz mam ten komfort, że to, co robię – robię dla siebie i dla ludzi, którzy ze mną pracują. Nie dla próby. Nie dla kolejnego stopnia.

Kiedyś byłem harcerzem w jednej z józefowskich drużyn. Byłem zastępowym, przybocznym, drużynowym, komendantem szczepu i wreszcie komendantem hufca. Wyżej się nie pcham, bo wiele mogę zrobić tutaj, gdzie jestem. Byłem zastępowym na obozach, komendantem obozu, a nawet całego zgrupowania. Zdobyłem uprawnienia kierownika placówki wypoczynku, które pozwalają mi na samodzielne organizowanie obozów.

Co było moim największym osiągnięciem? Czy stopień harcmistrza? Czy ponowny wybór na komendanta hufca? Nie. Moim największym osiągnięciem było zdobycie zaufania ludzi, którzy we mnie uwierzyli i, mam nadzieję, wierzą nadal. Właśnie w tym widzę sens dalszego działania. Niedawno straciłem w dość nieoczekiwanym momencie pracę. Rozstałem się z firmą, w której spędziłem ostatnie sześć lat swojego zawodowego życia. Mamy takie czasy, że niełatwo o pracę, więc nadszedł moment, kiedy pomyślałem: „Może postawić wszystko na jedną kartę i postarać się o etat w hufcu?”. Zapewne zdobyłbym zgodę komendanta chorągwi i jakieś fundusze, żeby ten cel zrealizować, ale moja żona zapytała, kim chcę być w harcerstwie. Zastanowiłem się. Wolę być menadżerem, czy liderem? Czy chciałbym iść do hufca jak do zakładu pracy? Nie, to nie dla mnie. Poszukam jakiejś innej pracy, a harcerzem będę dlatego, że takie jest moje życie, a nie dlatego, że nie mam pieniędzy na spłacanie kredytu za samochód i mieszkanie.

Co jest moją największą porażką? Czy to, że w czasie mojego pierwszego obozu w Przerwankach zawieszono mnie w drużynie na pół roku z zakazem noszenia munduru? Czy to, że są w hufcu osoby, które nie postępują w zgodzie z Prawem Harcerskim? Nie. Największą moją porażką jest to, że straciłem zaufanie do kilku osób. A wydawać by się mogło, że mam do większości z nich bezgraniczne zaufanie. Wybrali się na Sylwestra w góry i zapomnieli o tym, że są harcerzami. Zapomnieli o tym, że istnieje dziesiąty punkt Prawa Harcerskiego, a oni składali Przyrzeczenie Harcerskie. Pili alkohol, chociaż sami spotykają się z harcerzami i mówią im, dlaczego tego robić nie wolno. Naprawdę marne jest tłumaczenie, że to było grzane wino do obiadu w górach i szampan w noc sylwestrową. Wydawało im się, że skoro był to wyjazd „prywatny”, to można zapomnieć o panujących w harcerstwie zasadach. Błąd. Harcerstwo to „styl życia”. Albo jesteś harcerzem, albo nie. Mundur to tylko oznaka przynależności do ZHP. Informacja o tym, czy jesteś harcerzem, zapisana jest w sercu. I jeśli u siebie jej nie widzisz, to daj sobie druhno/druhu spokój. Po prostu się nie nadajesz…

W 1990 roku pojechałem na obóz. Pierwszy mój obóz w Przerwankach. Po raz pierwszy jako członek Hufca Otwock, do którego józefowscy harcerze zostali przyłączeni. To był obóz, który zaważył na dalszym moim harcerskim życiu. Byłem zastępowym zastępu starszoharcerskiego, czyli czymś w rodzaju szefa kadry młodszej. Szła za tym pierwsza odpowiedzialność za harcerzy młodszych, ale także wiele przywilejów przysługujących kadrze. W czasie obozu rozstałem się z dziewczyną (ale nie martwcie się, drodzy czytelnicy, nie poddaję się tak łatwo – dziś jest moją żoną i matką naszego dziecka), jak już wyżej wspomniałem zostałem zawieszony na pół roku w drużynie. Za co? Za to, że nie potrafiłem (a może, po prostu, nie chciałem) powstrzymać kolegi, który lubił pić piwo. Zostawiono nas na warcie w obozie, gdy reszta poszła na trzydniowy rajd. Po powrocie zastali pokaźny zbiór puszek po piwie i ogólny nieład w namiocie naszego zastępu. Współczuję naszej komendantce, która musiała podjąć decyzję. A nie było jej łatwo, bo nie chcieliśmy „współpracować”. Na pytanie: „Co się stało?” – odpowiadaliśmy: „Nic.” To oczywiście musiało wystarczyć, żeby podjąć decyzję o zakazie chodzenia na zbiórki. Czy to była słuszna decyzja? Wtedy uważałem się oczywiście za ogromnie pokrzywdzonego. Nie wypiłem ani kropli, a zostałem ukarany tak samo jak ktoś, kto wypił przez trzy dni kilkanaście puszek piwa. Dziś widzę to tak: Jeśli harcerz lub instruktor w moim towarzystwie pije alkohol, to ja mam obowiązek przeciwstawić się temu. Jeśli tego nie zrobię – jestem współwinny i muszę zostać ukarany.

Po co te moje wynurzenia? Pewnie próbuję usprawiedliwić swoją przyszłą decyzję. Kiedyś już zdarzyła się taka sytuacja, że jeden drużynowy zawiódł moje zaufanie w podobny sposób. Wtedy zdecydowałem się na rozmowę i ostrzeżenie. Teraz, w stosunku do grupy „sylwestrowej”, zrobiłem to w formie pisemnej. Myślałem o dalszych konsekwencjach, ale po rozmowie z zainteresowanymi postanowiłem dać im jeszcze jedną szansę. Ale teraz wszyscy muszą być świadomi jednego. Przy kolejnym świadomym złamaniu Prawa Harcerskiego, a w szczególności punktu dziesiątego, już nie będzie ostrzeżeń. Nadszedł czas na działanie. I będzie to ruch bardzo drastyczny. Tak dla przykładu, żeby inni zastanowili się nad tym, czy są godni nosić harcerski mundur, krzyż, czy jakąkolwiek pod nim podkładkę.

Zanim zdecydowałem się napisać ten artykuł rozmawiałem z kilkoma drużynowymi, których poprosiłem o wyra-żenie własnego zdania na temat łamania Prawa Harcerskiego. Jeden z nich twierdził, że lampka wina, czy szampana, przy jakiejś ważnej okazji to nic strasznego. Inny dziwił się, że komendant wtrąca się w prywatne życie harcerzy i instruktorów. Kolejny miał do mnie pretensje, że się czepiam, bo przecież nic wielkiego się nie stało. Może dla niego nic, ale ja mam inne zdanie. Złamane zostało kilka charakterów młodych ludzi, którzy spróbowali alkohol po raz pierwszy. Niektórym zapewne się spodobało, ale bądźmy świadomi tego, że mogą zostać alkoholikami i co tydzień budzić się na Kolskiej, albo po prostu w rynsztoku. Ostre słowa? Nie szkodzi. Aby były skuteczne.

Łukaszu, Sylwio, Maćku, Piotrku, Magdo, Małgosiu, Aniu – gdyby nam nie zależało na Was, to byśmy nie marnowali czasu na rozmowy, czy pisanie pism. Zależy nam na Waszej harcerskości i wierzymy w Waszą mądrość. Tylko dlatego ograniczyłem się do rozmowy i przekazania Wam pism. Pokażcie, że jesteście rozsądnymi ludźmi i można na Was polegać. Naprawcie swój wizerunek, który ostatnio dość mocno popękał i pozwólcie odbudować pokładane w Was zaufanie. Nie ma idealnych harcerzy, ale są tacy, którzy mają w życiu cel. Na drodze do jego osiągnięcia są zakręty. Wytrawni kierowcy rajdowi pokonują je nie zdejmując nogi z gazu. Początkujący hamują, a pomimo to wypadają z trasy. Wy wypadliście z trasy, ale większość z Was ma ochotę jechać dalej. Moim zadaniem jest zrobić WSZYTKO, aby umożliwić Wam bezpieczny powrót. Ale pamiętajcie – Wasz samochód jest uszkodzony. Przy następnym zakręcie będzie jeszcze trudniej. Jeśli droga, którą dążycie będzie dla Was za trudna, może się okazać, że za Wami nie jedzie już nikt, kto może wyciągnąć pomocną dłoń. A wtedy okaże się, że zostaliście wykluczeni z wyścigu …

Tomek Grodzki

Hania Kotter

Ta historia wydarzyła się naprawdę. Przebieg wydarzeń umieśćmy jednak w kraju, który nie istnieje. Pozwólmy jej odbyć się w Polandii, w której dopiero od niedawna panował pokój. Każmy mieszkańcom żyć biednie i cieszyć się z obalenia Tyrana, który przez kilkadziesiąt lat zdążył dać powody do tego, żeby go znienawidzić.

W kraju powoli, ale systematycznie budowano nowy ustrój. Szaro ubrani mieszkańcy mijając się na szarym chodniku (na kostkę brukową jeszcze nie było stać Polandczyków) uśmiechali się do siebie: „może już jutro będzie mniej szaro”. I bardzo wierzyli w to, że tak będzie. Nie bardzo tylko było wiadomo skąd miało przyjść to cudowne ożywienie kolorów…

Kiedy już przyszło nikt nie pytał o jego pochodzenie. A przyszło pod postacią książki. Opowiadała o dziewczynce, którą rodzice wyrzucili z domu. Doskonale rozumieli ją Polandczycy czujący się wyrzuceni poza granice „nowoczesnej” cywilizacji. Książka przyniosła nadzieję na lepsze jutro. Bohaterka – nazwijmy ją HANIĄ KOTTER – pomimo bycia niechcianą przybłędą zachowała wrażliwość i cudowną, właściwą dzieciom wyobraźnię. Dzięki pogodzie ducha HANIA KOTTER zyskała przyjaciół, a los stawił ją do walki z Wielkim Tyranem. Dzięki pomocy przyjaciół, dziewczynka wygrała walkę. Skojarzenia z sytuacją Polandczyków było oczywiste.

Bohaterka bardzo przypadła Polandczykom do gustu. Pomogła w tym przypadnięciu zakrojona na wielką skalę kampania reklamowa, która towarzyszyła wydaniu książki. Gdyby te pieniądze przeznaczyć na cele dobroczynne, w Polandii o biedzie zapomniano by na długi czas. Zastosowano nietypowe i bardzo nowoczesne dla Polandczyków sposoby reklamy. W dniu premiery zamknięte od rana były wszystkie księgarnie. Otworzono je wszystkie naraz dopiero o 19. Akcję nagłośniono w telewizji i prasie. Wszystko po to, żeby mieszkańcy Polandii uwierzyli, że HANIA KOTTER jest jedną z nich – początkowo biedna i zapomniana przez los, ostatecznie szczęśliwa z poczuciem dokonania wielkich czynów i odmiany nie tylko swoich losów. Polandczycy bardzo chcieli uwierzyć, że tak się da. Uwierzyli.

Wszędzie powstawały szkoły HANI KOTTER. Wszyscy starali się naśla-dować swoją bohaterkę.

Tu i ówdzie jeszcze nieśmiało – mówiono co prawda o tym, że bohaterka odnosi sukcesy nie zawsze moralnymi środkami, ale głosy te zostały szybko zagłuszone kolejną kampanią reklamową. Kręgi wyznaw-ców były coraz szersze. Uczniowie HANI KOTTER byli zdecydowani do końca naśladować swoje guru.

Na tak podatny grunt padło ziarno w postaci drugiej część książki. Metamorfoza bohaterki – dostrzegalna już w pierwszej części – stawała się coraz bardziej wyraźna. Jej język naznaczony był coraz większą złością, nienawiścią, zazdrością i pragnieniem zemsty. Zdobyte umiejętności wykorzystywała do coraz bardziej wątpliwych moralnie rzeczy. Zamieniała ludzi w zwierzęta, rzucała uroki, zadawała cierpienia (np. torturowała pająka)…

Uczniowie i wyznawcy HANI KOTTER byli nieco zdziwieni takim rozwojem wydarzeń, ale przyjęli, że taka jest widocznie naturalna droga do zaspokojenia swojej potrzeby bycia kimś nadzwyczajnym, wybijającym się ponad przeciętność.

Wyznawcy zaczęli naśladować bohaterkę. Choć trudno w to uwierzyć, małe dzieci wzorem HANI KOTTER męczyły zwierzęta myśląc, że to pomocnicy złych czarowników. Za wartościowego człowieka uważano tego, który zna odpowiednie zaklęcia. Oddychało się i żyło magią, która stawała się powoli nową religią.

Po pewnym czasie przyszedł kres KOTTER-omanii spod znaku owcy jaskrawokadłubowej. Przyszedł po serii przestępstw dokonanych przez dzieci na swoich „niewiernych” rówieśnikach. Odkryto ponadto, że pomysłodawcą wydania książki był obalony niedawno Tyran. Miał być to sprytny plan przejęcia na nowo władzy nad duszami swoich dawnych poddanych.

Zakazano sprzedaży książki. Pozamykano szkoły HANI KOTTER. Środki zgromadzone na kontach bankowych wydawcy książki pozwoliły na odmianę losu Polandii (nikt nie spodziewał się, że KOTTER-omania mogła być tak dochodowym przedsięwzięciem i że pod pozorem dostarczenia rozrywki szkodzono dzieciom, jednocześnie zarabiając na nich pieniądze). Nie tylko załatano dziurę budżetową, ale wybudowano nowe szkoły, szpitale, autostrady.

Drugą korzyścią z przygody z HANIĄ KOTTER było to, że rodzice zaczęli interesować się tym, co czytają ich dzieci. Przyjął się powszechnie zwyczaj czytania bajek razem z dziećmi i tłumaczenia im dlaczego niektórzy bohaterowie są dobrzy, a niektórzy zasługują na naganę.

W Polandii życie wróciło do normy.

Skryba

Co to jest Rafting?

Pojęcie to oznacza spływy pontonowe po dzikich górskich rzekach. Jeszcze nie tak dawno sport ten był dostępny jedynie dla garstki zapaleńców. Obecnie dzięki doskonale wyszkolonym instruktorom i nowoczesnemu sprzętowi dostępny jest prawie dla wszystkich. Na całym świecie cieszy się gwałtownie rosnąca popularnością.

Do uprawiania raftingu nie potrzeba posiadać specjalnych uprawnień, czy umiejętności. Zazwyczaj wymagana jest podstawowa umiejętność pływania i jako taka kondycja. Z minimalnym wiekiem rożnie bywa. Wszystko zależy od stopnia trudności rzeki na której spływ będzie się odbywał. Zazwyczaj jednak jest to ok. 14 lat. Zazwyczaj firma która organizuje rafting dostarcza całe wyposażenie takie jak ponton, pianka chroniąca przed zimnem, czy kask i jest to wliczone w cenę spływu. Od uczestnika wymagane są jedynie kąpielówki, ręcznik i ewentualnie kurtka przeciwdeszczowa. Obecnie ryzyko jest zminimalizowane, wszakże nie należy zapominać, ze istnieje. Na początek najlepiej zacząć, gdzieś w miarę blisko.

W Internecie polecana jest Austria, gdzie sport ten jest dobrze rozwinięty. Godna uwagi jest podobno także Słowenia – ze względu na niskie koszty pobytu. Nie jest to tani sport. Oferty na Słowenii zaczynają się od 40 marek. Jednak trzeba przyjąć ze średniej trudności jednodniowy spływ będzie nas kosztować ok. 100 marek. Średnio można przyjąć, ze w naszej części świata sezon trwa od maja do października. Oczywiście im bardziej będziemy posuwać się na południe tym okres ten będzie się wydłużał. Polecam, chociaż nigdy nie próbowałem. W sprawie dalszych szczegółów zgłaszajcie sie do hufcowych specjalistów od pływania pontonem – imprezy na Świdrze są tańsze, bezpieczniejsze no i… trochę bliżej niż do Wielkiego Kanionu Kolorado.

Ile zarabia Bill Gates?

Czym jest globalizacja? Zagadnienie ciekawe, ponieważ jego zrozumienie może pomóc zrozumieć zmiany zachodzące na kuli ziemskiej. Również „Tragedię Czarnego Wtorku” tłumaczy się jako brutalną reakcję Dalekiego Wschodu na agresywną politykę globalistyczną państw zachodnich. Często słyszy się też o antyglobalistach. Skąd protesty, jakie są ich powody?


*„Proces globalizacji odnosi się do wymiany zasobów materialnych, kapitału oraz siły roboczej w skali światowej, jak również wymiany informacji, wartości kulturowych i związanych z nimi wzorców zachowań.” Wymiana ta jest jednak nierówna. Z zachodu do państw biednych napływa dominacja ekonomiczna, językowa i kulturowa. Kraje Trzeciego Świata oferują w zamian zgoła inne „bogactwa”: zagrożenia o charakterze biologicznym, zdesperowaną siłę roboczą, frustrację i strach o jutrzejszy posiłek.

*Dzisiejszy świat pełen jest paradoksów. Mieszkańcy przeludnionych krajów ekonomicznie nisko rozwiniętych nie są mile widziani w państwach, gdzie przyrost naturalny jest ujemny, zatem potrzebne są młode ręce do pracy. Z raportów ONZ dowiedzieć się można, że w 1998 roku 225 najbogatszych ludzi świata posiadała na kontach równowartość dochodów 2,5 miliarda najuboższych W tym samym roku 4,3 miliardy mieszkańców błękitnej planety (połowa populacji) żyło z sumy mniejszej niż dwa dolary dziennie. W roku 1995 w samych USA, kraju ekonomicznie najwyżej obecnie rozwiniętym, 1 procent najzamożniejszych obywateli posiadał kapitał równoważny 95 procentom rodaków z dolnej części piramidy finansowej.

*Trwa globalizacja kulturowa. Zwiększa się liczba ludzi posługujących się językiem angielskim (z 400 milionów do 1,5 miliarda w ciągu ostatnich dziesięciu lat) Stał się on niekwestionowanym językiem globalizacji, który jak łacina w czasach Imperium Rzymskiego jest rozpoznawany i znany prawie w każdym zakątku Ziemi. O ile jednak do upadku Imperium doprowadziły konflikty o władzę, w XXI wieku –jak przewiduje amerykańska CIA- przyczyną wojen może być spór o zasoby wody pitnej. Ziemia jest coraz bardziej sucha a odzyskanie wody np. z mórz byłoby tak kosztowne, że nie jest jeszcze brane pod uwagę.

*Ze zwiększającą się liczą ziemskiej populacji (przewidywane w 2016 roku 7,2 miliarda z 6,2 miliarda ludzi obecnie) są zagrożenia biologiczne. Dzięki błogosławieństwu łatwego transportu dużo łatwiej rozprzestrzeniają się choroby zakaźne, które stały się, w skali globalnej, groźniejsze niż np. wirus HIV, którego przekazanie wymaga bezpośredniego kontaktu.

*Można mieć nadzieję, że rządy państw najbogatszych (i nie tylko one) dołożą starań, aby udało się skoordynować procesy globalnej wymiany, których nie da się zatrzymać. Niewątpliwie jednak należy je skorygować i doprowadzić do choćby częściowego zniwelowania dysproporcji pomiędzy biednymi a bogatymi.

*Na marginesie. Pisząc te słowa dowiedziałem się z radio, że 50 procent polskiego społeczeństwa żyje na granicy minimum socjalnego a 30 procent obywateli twierdzi, że żyje na poziomie niższym niż ubóstwo. Co dziesiąty Polak nabawił się choroby zakaźnej w szpitalu. A Bill Gates?

Tekst oparty na artykule profesor Wilhelminy Wosińskiej, drukowanym w grudniowym numerze miesięcznika „Charaktery”.

Michał Rudnicki

5 D.H. “LEŚNI”

Impresje na nowy rok.doc

Parę godzin temu do historii przeszedł 2001 rok. Poranek po sylwestrowej nocy to dla wielu ludzi, naprawdę ciężkie chwile. No cóż taką cenę trzeba zapłacić za dobrą zabawę.

Ja jednak przemogłem swoje zmęczenie i po godzinnej kąpieli oraz dwóch mocnych kawach postanowiłem rozpocząć rok w sposób konstruktywny i pracowity.


Tak się składa że w moim harmonogramie dnia po kawie jest czas na przegląd prasy. Zacząłem od internetowego dziennika PAP-u. Najpierw przeczytałem życzenia noworoczne od pana prezydenta, potem krótki artykuł o kolejnej aferze, gdzie pan aferzysta w sposób wyrafinowany i bardzo zmyślny wyłudził znaczną sumę pieniędzy z poważnej, dobrze strzeżonej instytucji państwowej. Naturalnie w dalszej części dziennika znalazłem obszerne opisy, niezliczonej masy wypadków i kataklizmów. Zjawisk po prostu unikalnych w naszej szerokości geograficznej.(Jakiż to optymistyczny akcent na następne 365dni).

Trochę słabiej mi się zrobiło od tej czerni i szarości, a niebo wydało się jakby mniej błękitne(buuu!, flik!).

Postanowiłem być twardy. Zapuściłem „Kazika” i czytam dalej.

Beznamiętnie przesuwałem kolejne strony, aż wreszcie natrafiłem na tekst który natchnął mnie do napisania tego oto „orędzia”. Mówię tu o przesłaniu biskupa Pieronka do Polaków.

Dlaczego akurat „biszop” Pieronek i jego przesłanie?

Po pierwsze to w Nowy Rok nie lubię złych wiadomości (nie tam żebym był przesądny, ale to zawsze źle wróży), po drugie coś nowego (taka niespodzianka, szkoda tylko że bez czekolady), ale przede wszystkim dlatego, że to cios wymierzony we wszystkich malkontentów, narzekaczy, ponurasów z powykrzywianymi gębami i etc.. O tej chorobie pisałem już przy innej okazji.

Właśnie ten optymizm, błysk zieleni, a bardziej lirycznie kropelka nadziei podnieciły mnie i sprawiły, że słońce znowu zaczęło świecić. Wreszcie pierwszy głos który, krzyczy NIE. Przestańcie narzekać. A wręcz odwrotnie potrafi dostrzec dobre strony naszej polskiej codzienności. Których tak często(tu mam na myśli kontekst społeczny) niezauważany. Może dlatego, że odwieczna skłonność do widzenia przez nas wszystkiego, nawet porannej herbaty w kolorze „black”, zabiła resztki optymizmu.

Naturalnie pierwszy lepszy przedstawiciel „szkoły pesymistów”, wytoczyłby artylerię w postaci kryzysu gospodarczego, korupcji i zakłamania polityków, czy zmniejszenia dopłat do biletów. Nie mógłby zapomnieć o tak ważnym argumencie jak pleniące się wśród

polskiej młodzieży zarazy narkomani i alkoholizmu. Na śmierć zapomniałbym o upadku wartości moralnych (no co prawda teraz mamy POKEMONY, więc nie jest tak źle). Mógłbym tak wymieniać w nieskończoność, ale nie o to tu w końcu idzie.

Kłamałbym twierdząc że to wszystko nieprawda. Tak jest zgadza się to są minusy naszej rzeczywistości. I wszyscy byśmy woleli żeby było inaczej. Ale jest też druga strona medalu i tu zacytuję rektora papieskiej akademii teologicznej „… jest z czego się cieszyć za co Panu Bogu dziękować a my ciągle narzekamy i ciągle jest nam źle” . Jakby nie patrzeć (od takie zawieśniaczenie) coś w tym jest bo jak mawia mój doktor od statystyki „jak chcesz mieć udany wieczór, to zrób wszystko żeby był udany, a na pewno się uda”.

I właśnie gdzieś tutaj należy szukać całego sedna przesłania. A właściwie przyjacielskiej rady jaką biskup Pieronek przekazuje wszystkim na nowy 2002 rok . ”Sądzę, że gdybyśmy mieli więcej radości i optymizmu oraz zabrali się lepiej do pracy, to bilans naszych dokonań byłby znacznie lepszy.”

Myślę, że te słowa powinny zdopingować nas. Rozbudzić nasz entuzjazm, pogłębić optymizm i zachęcić do pracy nad sobą. Bo reformę świata najlepiej zacząć od samego siebie.

Ważne żebyśmy umieli w swoim życiu odnajdować radości, nawet takie tyci-tycie. Nie marnowali czasu tylko działali. A problemy wiadomo, że zawsze był i będą . I nie ma się, co nad sobą użalać, tylko kłopota trza walić z buta prosto w pysk, co by mu się trochę nastruj pogorszył.

No bo my jesteśmy młodzi i tak naprawdę to może być już tylko lepiej

I to chyba byłoby na tyle z impresji Nowo-Rocznych. Optymizm, optymizmem, ale po tak wytężonej pracy umysłowej moje „elan-vital”, trochę przygasło, więc nie wiem jak wy, ale ja idę spać. W końcu to to była ta ostatnia noc w roku. Hi-Hi!?

P.S. pokażcie ten tekst rodzicom, ciociom i kogo tam jeszcze spotkacie.

Tomek Wojciechowski

5 D.H. “LEŚNI”

Czym są stereotypy?

Czym są stereotypy? skąd się biorą? Czemu służą (cholera wie)? Czym są? no cóż są opinią bandy ignorantów na jakiś temat, o którym nie mają najmniejszego pojęcia…


jest to, oczywiście, błędna opinia. skąd się biorą? Cóż literatura (he, he, he – bardzo zabawne)i film dyktują nam coś – skoro banda reżyserów tak to widzi to tak pewnie jest… ups – tak musi być! Pewną opinię lub punkt widzenia, arghhh, łatwiej będzie mi to pokazać (tfu) przekazać za pomocą konkretnego przykładu BLONDYNKA I JEJ INTELEKT. Dlaczego uważamy, że blondynki są głupie? a no może dlatego, że w większości filmów są bardzo głupiutkie, urocze i służą, głównie do porywania i mówienia im, że mają fajne cycki czy coś w tym rodzaju. Krótko są słabe i uzależnione od super bohatera, który będzie się za nie martwił o wszystko łącznie z myśleniem ;one mają tylko ładnie wyglądać. Jest wiele stereotypów; na przykład –w sumie to głównie na temat kobiet i innych nacji –o Polakach, że są bandą pijaków(to chyba zły przykład – arghhh)

to akurat prawda, bo wszystko obficie zakrapiamy alkoholem – i nieważna jest okazja; smutna czy wesoła i tak pijemy, każdy powód jest dobry i chyba na dobre nam to nie wychodzi.

Jeśli wam mało to o 7 kobietach i samochodach (karamba!). Mówi się, że kobiety nie potrafią jeździć samochodem. Hmmm… Dobra jak mają się nauczyć jeżeli ich faceci nawet nie pozwalają im się zbliżyć do swojego cacuszka? Lub gdy całe dnie spędzają przy garach, dzieciach i na rzekomym oglądaniu telenowel? Nie wiem jak to wszystko ze sobą pogodzić jednocześnie piorąc gotując i sprzątając. Może ktoś ma pomysł? Cisza na sali.

Dobre jest to o Żydach i tym, że potrafią wszystko każdemu, sprzedać (znacie państwo dowcip o Brytyjczyku, Niemcu, Chińczyku i Izraelczyku? To poszukajcie strasznie stereotypowy). Wymyślają to kompletni nieudacznicy, którzy zazdroszczą innym talentu i nie umieją się pogodzić z myślą, że ktoś jest od nich lepszy. Smutne, nie? Tak więc wszystko sprowadza się do tego, że stereotypy wymyślają faceci o bardzo małym rozumku z dużym kompleksem na tym punkcie – zresztą faceci (duża liczba), jak dowodzą badania, są strasznymi świrami częściej niż kobiety…

Hej! panowie po co ten kaftanik? !?! Ja nic złego nie zrobiłam (walczcie ze stereotypami jak ten, że geniusze to wariaci!). Ja tylko ratuję świat! JEEEZUUU!!! Ale wielka strzykawa… Co dla mnie? Przecież byłam grzeczna ! Buuuu… Łajajaj !

PS. W przyszłym tygodniu kolejna lekcja zostawania małą feministką. Dobranoc.

Ola Wojciechowska

5 D.H. “LEŚNI”