Czemu nas tam nie ma…

W dniach od 23 do 26 września 2004 w ramach pierwszych obchodów Światowego Dnia Turystyki w Polsce odbył się rajd zorganizowany w Tatrach w harcerskim ośrodku „Głodówka”. My – czyli Wędrownicy z 3DHS postanowiliśmy się tam wybrać. Tak zaczyna się historia naszego wypadu…

Był chłodny wrześniowy wieczór, gdy grupka harcerzy obładowanych bagażami, z kurtkami, karimatami i menaszkami przywiązanymi tu i ówdzie doszła na stację PKP… W ten sposób można by zacząć moją relację z tego wyjazdu, ale myślę, że wtedy w pełni nie oddałabym klimatu, jaki podczas niego panował… Na stację „Warszawa Wschodnia” dotarliśmy już w czwartek późnym wieczorem i wśród śmichów i chichów udaliśmy się do… podkreślam: właściwego pociągu, choć straszyliśmy się nawzajem, że obudzimy się w Gdańsku…


Nie muszę chyba dodawać, że przejazd był przezabawny? Zaczęło się oczywiście tradycyjnie: do wyjęcia gitary i podśpiewywania sobie czego popadnie (czyt. „Koło”, „Dziś w nocy będzie fajnie”). Humory nam dopisywały, więc dużo rozmawiając, świetnie się bawiliśmy! Sielanka jednak długo nie trwała… W pewnym momencie wszedł do naszego przedziału jakiś koleś udający się do Kielc. Chcąc, nie chcąc, wpuściliśmy go do środka, bo przecież nie mogliśmy go wygonić! Nie pamiętam jak się nazywał, ale wiem, że buzia mu się nie zamykała! Zaczął gadać coś o jakichś horoskopach i wróżbach. Mówił, że Moniś jest spięta i że ma potencjał przywódczy, którego jednak nigdy nie wykorzysta… eee… Staraliśmy się dać mu do zrozumienia, że może lepiej by było, gdyby się zajął emerytami w sąsiednim przedziale, bo miał nam towarzyszyć 3-4 godziny!!! Człowiek był to nad wyraz pojętny i wyczuł, że sytuacja jest nieco napięta (lub spięta cha cha). Gdyby było to możliwe, z pewnością zobaczyłby na moim czole czerwony guzik z migającym napisem „alarm”. Wyszedł, a my zaczęliśmy nadrabiać stracone minuty.


Po omówieniu różnych sposobów spania w pociągach np.: wieloryb (z otwartą buzią), dzięcioł (ze zwieszoną głową), tudzież glonojad (przyklejony do szyby), zaczęliśmy układać się do snu (o ile to było możliwe w tych warunkach) albo raczej „ugniatać się do snu”. Co chwila rozlegało się moim zdaniem za głośne: „Julitka? Czy aby na pewno jest ci wygodnie? Na pewno?” i z drugiej strony: „tak, tak! Na pewno! A tobie? Na pewno?” Kiedy się wreszcie „napewniły”, poszły spać… ja też! Dalszego ciągu wydarzeń nie opiszę, bo spałam… jakby ktoś nie zauważył: owce też snu potrzebują!:)

Obudziliśmy się niedługo po tym, a sytuacja stała się dość nerwowa. W lot zrozumieliśmy, że jeśli wysiadamy w Poroninie, a nie w Zakopanem, to już musimy obładowani czekać w korytarzu! Wzajemnej szamotaninie towarzyszyły nasze okrzyki w stylu: „najwyżej bagaże wyrzucimy przez okno”, ale w końcu nic się nie stało… Udaliśmy się na przystanek autobusowy, a stamtąd – na Głodówkę!

Na miejscu było bardzo sympatycznie! W ośrodku roiło się od harcerzy, a nami błyskawicznie się zaopiekowano. Dostaliśmy instrukcje (śniadanie o 9.00) i klucze do pokoju 14 (z czterema łóżkami na sześć osób). Ledwo się „rozładowaliśmy” (naprawdę to dobre słowo, jeśli chodzi o opisanie naszego bałaganu), już wpadł do nas oboźny, który robił nam cały czas zdjęcia i drużyna z jego szczepu z Jastrzębia-Zdroju. Na jej czele był Kowal (Paweł) – przesympatyczny chłopak, bez którego ten wyjazd nie byłby w połowie tak fajny!:) Od razu się zaprzyjaźniliśmy z nimi, a oboźny robił nam zdjęcia mówiąc, że jesteśmy jego ulubioną grupą!;) Jatrzębie (bo tak ich nazywaliśmy) nauczyły nas kilku fajnych piosenek, m.in. „Wędrówki”, której refren brzmiał następująco:
„Czemu nas tam nie ma,
gdzie za darmo wszystko dają?
Czemu nas tam nie ma,
gdzie się wszystkie sny spełniają?
Czemu nas tam nie ma
pod płynącą miodem rzeką?
Czemu nas tam nie ma?
Czy to może za daleko?”
Nauczyli nas także nowego pląsu, ale może jednak go tu nie przytoczę…

Strasznie nam się ta piosenka spodobała i od tej pory w kółko prosiliśmy, by ją nam zaśpiewali. Mi do teraz kojarzy się z tym rajdem, choć za darmo tam nic (oprócz miłej atmosfery) nie rozdawali (herbatę sprzedawali po złotówce). My nauczyliśmy Jastrzębie „Koła” i „Dziś w nocy będzie fajnie”. Do końca już się z nimi trzymaliśmy, a Kowal był tak częstym gościem w naszym pokoju, jak my sami.:)
Na piątek rano zaplanowano nam symulację, a w zasadzie taką grę… Najpierw trzeba było przez siedem minut dmuchać w fantoma (u nas zajęła się tym Agata) i opatrywać ranną (reszta grupy, poza Agatką – operatorką kamery:), a później przenieść ją bezpiecznie przez niebanalną trasę! Kręgosłup mi wysiadał już przy przenoszeniu poszkodowanej nad rzędem ławek. Nie poszło nam aż tak źle… Jeszcze raz tak powiem, to może w to uwierzę…:)

Po symulacji pojechaliśmy do Zakopanego. Naszym pierwszym kierunkiem były stoiska z pamiątkami i… oscypkami! Od razu polecieliśmy kupić coś dla rodziców i rodzeństwa. Najadłam się oscypków, zanim jakiekolwiek kupiłam, ale co tam! Reklama kosztuje! Pochodziliśmy sobie po uliczkach, straganach, sklepach, ale i tak na koniec skończyliśmy na punkcie docelowym naszego wypadu: w muzeum zakopiańskim Małkowskich i na starym cmentarzu. To zmusiło nas do przemyśleń i chwilowego wyciszenia…
Jeszcze później (po powrocie do ośrodka) mieliśmy czas wolny na przygotowywanie się do festiwalu, który zaplanowano na wieczór. Już po chwili stało się jasne, co zaśpiewamy… pewną „ekologiczną” (dosłownie) piosenkę. Dopracowaliśmy szczegóły (nasz skromny układ choreograficzny) i zeszliśmy na dół (do stołówki), gdzie większość ludzi już się zebrała. Po zaśpiewaniu naszej piosenki okazało się, że rozpoznał nas chłopak z Piaseczna, który był w Przerwankach i widział nas śpiewające ten sam hit! Cha cha! Nie udało nam się jednak nic wygrać… Buuu… Zaś przebojem festiwalu (no i całego rajdu) stała się oryginalna piosenka pt.: „Białe łabędzie”, której tekstu nie przytoczę ze względu na gorące prośby Kowala o jej NIE rozprzestrzenianie na Polskę, wokal Shrecka, który nie umiał trafić w dłonie podczas klaskania oraz gra na harmonijce Kowala!:) Mimo że byliśmy już trochę padnięci, zostaliśmy jeszcze na koncercie zespołu: Z gór my syny (fajna nazwa nie?). Była to niespodzianka przygotowana dla nas przez organizatorów.
Kiedy już udaliśmy się do pokoju po koncercie, okazało się, że na dole pozostała jeszcze grupka osób, które chciałyby pośpiewać. Z miejsca wyleciałam razem ze swoim śpiworkiem, a za mną pozostali Wędrownicy (oprócz Moniki, która zasnęła:). Od razu dołączyliśmy do Jastrzębi. Aaa… zapomniałam dodać, że w skład Jastrzębi wchodzili: Kowal, Robert, Oskar, Michał, Pumba i Nataila. To na czym skończyłam…? Aha! Siarek zaczął coś grać, a w miarę upływania czasu koło zaczęło się powiększać i nie tylko my już śpiewaliśmy! Razem z nami spora grupka innych harcerzy cierpiących na bezsenność… Nasz repertuar nie był zbyt bogaty, ale było przesympatycznie!!! Nie pamiętam od jakiej piosenki zaczęliśmy, ale skończyliśmy chyba na… „Lewe loff” na życzenie Kowala (jakoś wszędzie go pełno, no nie?). Szkoda, że częściej nie było takiego śpiewania podczas rajdu… Ale w sumie kiedy…? To nas naprawdę zintegrowało (jak ja kocham to słowo)!

Następny dzień zaczęliśmy od gry terenowej na trasie. Mieliśmy wyznaczone szlaki oraz dwa punkty, na których trzeba było wykonać zadania. My wybraliśmy łatwiejszą (czyt. krótszą) trasę na Rusinową Polanę przez Gęsią Szyję. Na szlak wychodziliśmy patrolami, które składały się z drużyn obecnych na rajdzie i Słowaków – słowackich harcerzy, którzy również przybyli na Głodówkę. W naszej grupie była Łucja, Łukasz i dwoje chłopców (w wieku 13 i 14 lat), z którymi zakolegowałam się w szczególności ja z Agatką. Wędrówka minęła nam bardzo sympatycznie: wśród prób porozumiewania się i licznych pląsów (nauczyliśmy Słowaków „Tumci”). Zaliczyliśmy bezbłędnie wszystkie zadania, obejrzeliśmy góralski kościół i ślub, po czym wróciliśmy do ośrodka, gdzie mieliśmy tylko chwilę, by przebrać się w mundury i wyruszyć na koncert T. Lewandowskiego do okolicznego Domu Kultury. Koncert bardzo mi się podobał, a my (nasza drużyna) dodatkowo dostarczaliśmy sobie rozrywek robiąc „falę meksykańską” (na różne sposoby) razem z Jatrzębiami. Zabawa była przednia! Niestety okazało się, że mamy stamtąd wrócić piechotą! A to było dobrych kilka kilometrów!!! Wyruszyliśmy, bo co mieliśmy robić? Na strajk głodowy trochę za mało jedzenia… Całe szczęście podwiózł nas tata, któregoś z harcerzy i w dziewięć osób zapakowanych do auta dojechaliśmy na miejsce.
Wieczorem nie mieliśmy już wcale siły na urozmaicanie sobie czasu, ale wygospodarowaliśmy sobie chwilkę na wymienianie się adresami i pogawędkę z Kowalem, która w efekcie końcowym zakończyła się bitwą na poduszki (koce, kołdry, śpiwory) Kowala ze mną i Julitą. Wpisałyśmy mu się na pamiątkę do śpiewnika, a on po napisaniu (i narysowaniu) notek dla nas, stwierdził, że mu się komplikatory włączyły. Nic więcej z niego nie wydusiłyśmy (cały czas piszę –łyśmy, gdyż Siarek gdzieś nam się zabłąkał z gitarą:)

Następnego dnia rano humory mieliśmy takie sobie… W końcu był to ostatni dzień, a tak się wszyscy zaprzyjaźniliśmy… Zjedliśmy śniadanie, podczas którego ja z Julitą zaśpiewałyśmy (lub zafałszowałyśmy – interpretacja dowolna): „wstań! Unieś łychę!!! Spójrz prosto w michę! I do jedzenia się bierz…”.

Później pożegnaliśmy się… zwłaszcza z oboźnym i Kowalem… Ten pierwszy powiedział nam na „do widzenia”, że: „miło było poznać takie same batony jak my!”. No i skończyło się rumakowanie… Z ciężkim sercem poszliśmy na przystanek… Dalej czas bardzo szybko minął. Autobusem dojechaliśmy do Zakopanego i tam okazało się, że Siarek zapomniał oddać klucze do pokoju! Na stacji PKP był jednak ktoś z Głodówki, kto odebrał zgubę. Na miejscu okazało się także, że w kierunku Warszawy jadą z nami nasi znajomi z Piaseczna… Jaki ten świat mały…:)

W drodze do domu mieliśmy jedną przesiadkę i w Krakowie zdaliśmy sobie sprawę, że jeśli nie będziemy wystarczająco dobrze pracować łokciami, to możemy nie trafić żadnego wolnego przedziału do Warszawy, a wtedy mogłoby być „nie halo” (cytuję kolegę z Piaseczna). Podzieliliśmy się więc na dwa składy i obstawiliśmy dwa wagony. Udało się! Podczas powrotu mieliśmy także zbiórkę o Wędrownictwie, przygotowaną przez Julitę. Czas tak miło i spokojnie upłynął… Trochę ciszej niż jak jechaliśmy w tamtą stronę, ale to chyba normalne…? Wcześniejsze dni spędziliśmy bowiem bardzo intensywnie! Powspominaliśmy piękną pogodę (mgłę, która przesłoniła nam każdy fantastyczny widok), wspaniałe towarzystwo: Słowaków, Jatrzębi i oboźnego oczywiście (nie mówiąc już o innych harcerzach!!!). Pośpiewaliśmy trochę i nim się obejrzeliśmy, już było widać Pałac Kultury, a jeszcze szybciej niż się spodziewaliśmy, dotarliśmy do domów…

Jakie wrażenia? Na pewno spodziewałam się czegoś innego, ale nie mogę powiedzieć, bym była zawiedziona! Wręcz przeciwnie! To było coś nowego! Co mi pozostanie po tym wyjeździe? Kilka adresów na kartce, nowe piosenki w śpiewniku i masa miłych wspomnień…

uOwca