Moja Ameryka

Człowiek siedzi w domu, ogląda amerykańskie filmy, naśmiewa się z durnych Amerykanów i zarzeka, że nigdzie nie ma tak udanych wakacji jak w Przerwankach a jedyne szczęście, jakie może odnaleźć znajduje się w naszym zimnym kraiku o dosyć skomplikowanej sytuacji politycznej.

Moja przygoda ze Stanami Zjednoczonymi rozpoczęła się 28 czerwca, kiedy z bijącym sercem i mieszanymi uczuciami wsiadłam do samolotu na Okęciu. Nie miałam pojęcia dokąd jadę, nie wiedziałam, czy była to słuszna decyzja. Potem przyszła chwila zwątpienia, kiedy w Nowym Jorku dowiedziałam się, że moja agencja jeszcze nie znalazła mi pracy i może im się trochę z tymi poszukiwaniami zejść. Wtedy uznałam, że jest beznadziejnie, że trzeba było siedzieć w Polsce gdzie moje miejsce. Ale zaraz potem znalazły się plusy sytuacji – w końcu nie muszę płacić ani za hotel, ani za żarcie, że klimatyzacja działa, słońce świeci a codziennie czeka na mnie gratisowa wycieczka dokądś. A dzień później zobaczyłam statuę wolności, Empire State Building, most brookliński i to, co pozostało po World Trade Center i poczułam, że jest naprawdę fajnie. Minęło 10 dni, wypełnione niesamowitymi przeżyciami i dostałam pracę.


W Kalifornii!!!!!!!!!!!! Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. I po raz kolejny znalazłam się na lotnisku razem z trzema innymi dziewczynami z Polski i udałyśmy się do miejsca o urokliwej nazwie Coffee Creek Ranch. Zanim tam jednak dotarłyśmy, udało nam się spóźnić na samolot w Las Vegas (bo była burza) dzięki czemu mogłam spędzić noc w najbardziej zwariowanym mieście świata na koszt linii lotniczych.

Samo miejsce pracy również okazało się fantastyczne – prawdziwe ranczo z końmi, kowbojami i muzyką country, wysoko w górach, daleko od cywilizacji. Przeżyłam tam wspaniałe trzy miesiące – wyjeździłam konno za wszystkie czasy, strzelałam ze strzelby, jadłam smażonego grzechotnika i poznałam fantastycznych ludzi z całego świata. No i oczywiście napracowałam się. Bo trzeba to wyraźnie zaznaczyć – uczestnik każdego programu typu work&travel nie może zapominać, że jedzie nie tylko dobrze się bawić ale też naharować. Były oczywiście chwile zwątpienia, kiedy było tylu gości, że pracę w kuchni (bo tam właśnie pracowałam) kończyliśmy o 22.00, kiedy od upału (jakieś 48 stopni) kręciło się w głowie, kiedy na mojej drodze pojawiał się grzechotnik albo zwyczajnie dopadała mnie tęsknota za domem i przyjaciółmi. Ale pomimo to uważam, że warto było.


Sumaryczny efekt tego lata wychodzi mi wyłącznie na plus – udoskonaliłam swój angielski, zarobiłam trochę pieniędzy i zobaczyłam na własne oczy kawał świata i zweryfikowałam swoje pojęcie na jego temat.

Lata spędzone w Przerwankach były dla mnie cudownym przeżyciem i nie żałuję ani jednego spędzonego tam dnia. Ale jednocześnie bardzo się cieszę, że w tym roku byłam tam niecałe dwa dni, że udało mi się zrobić coś innego, coś na trochę większą skalę. Nie mogę jednak zapomnieć, że pracę w Kalifornii dostałam m.in. dzięki doświadczeniu, które zdobyłam na obozach. Że niezliczone niedospane noce, dyżury w kuchni i niekończące awantury z panią Albinką oraz stukrotne przewijanie tych samych namiotów sprawiły, że nauczyłam się pracy i odpowiedzialności. Uważam, że to cudowne móc zdać sobie sprawę z powagi roli, jaką harcowanie odegrało w moim życiu. Uświadomiłam sobie, jak bardzo kocham Polskę, nasze obyczaje, nasze jedzenie i nasz krajobraz. Niestety, z oddali również lepiej widać, jak daleka droga czeka ten kraj zanim stanie się on względnie normalny i ile pracy musimy włożyć w jego rozwój. Bo to nie jest w porządku, że rodzice zaharowują się na dwóch etatach i ledwo ich stać na rachunki i jedzenie dla dwójki dzieci, nie mówiąc już o wakacjach dla nich, choćby to miał być najtańszy z możliwych obóz harcerski.

Ola Kasperska