Dzikie rośliny jadalne

Pewnego wrześniowego wieczora odwiedził mnie Mir O. Naczelny. – Cześć!– Cześć! – Jak się masz? – Może herbaty? i tede. Gawędząc przy herbacie Naczelny przedstawił mi pewną książkę. Okładka, prawdę mówiąc nie wygląda zachęcająco, m.in. dlatego, że przypomina trochę jak podręcznik znienawidzonej biologii do klasy maturalnej. Ale obowiązek, to obowiązek. Otwieram… Czytam pierwsze parę zdań…


Motyla noga! Podoba mi się. Słuchajcie: „Książka ta przeznaczona jest dla tych, którzy zainteresowani są wykorzystaniem dzikich roślin w odżywianiu. Zarówno dla tych czytelników, którzy chcieliby jedynie od czasu do czasu przyrządzić sobie sałatkę z roślin rosnących w ich trawnikach i ogrodach, tych, którzy chcieliby przez dłuższy czas spróbować odżywiać się jak dzicy przodkowie, jak i dla tych, którzy są po prostu ciekawi, co można zjeść w lesie i na łące”. Ludzie! Jest ratunek dla nieprzepadających za przerwankowymi wynalazkami typu: pasta ze zmielonej kiełbasy i natki pietruszki – Menu Przerwanki ’95. [nie przypominasz sobie takiej pasty? – służę barwnym opisem smaku i wrażeń estetycznych]

Lecimy dalej. Książka składa się ze wstępu zawierającego zasady zbioru roślin oraz haseł z poszczególnymi roślinami + rysunki. Osobiście nie przepadam za „klimatami” przyrodniczymi, a roślinami nie interesuję się bardziej niż większość ludzi – chyba, że zasuszyłam mojej mamie jakiegoś „doniczkowca” i trzeba coś wykombinować. Przejrzałam – dosłownie – tę książkę i już wyłapałam dużo ciekawych i jakże praktycznych rzeczy, takich, nad którymi nie koniecznie się nawet kiedykolwiek zastanawiałam „czy?”. Na przykład: kto mi powie co się stanie jak się pochłonie garść surowych żołędzi? Albo: z jakiej odległości, w lesie, da radę wywąchać normalnego człowieka – myjącego się mydłem itd. Tudzież co zrobić jeśli niespodziewanie przyjedzie cioteczka z wujaszkiem, a właśnie skończyły się ziemniaki – udajemy się do ogródka (swojego, sąsiadki etc.), następnie odnajdujemy tam lilie, kwiaty – do bukietu, a podziemne cebule myjemy (nie trzeba obierać!) i wrzucamy do garnka. [W takiej Japonii na przykład, z cebul lilii robi się noworoczną potrawę i ciasteczka. ] Po obiedzie w przypadku wystąpienia biegunki, bądź zatrucia stosujemy węgiel drzewny z lipy. Sproszkowanym posypujemy poparzenia po smażeniu kotletów. Dzięki tej książce dowiedziałam się, że (prawie) „Panthenol” rośnie przy kiosku, który codziennie odwiedzam. Czy to nie jest fantastyczne?

Wypada dodać na koniec, że autor tego przewodnika jest botanikiem, a poza tym organizuje warsztaty prymitywnych technik przetrwania. Tym powinni się nasi początkujący hufcowi survivalowcy zainteresować, a nie tymi pseudo-wojskowymi obozami przetrwania. Jedno i drugie może być ciekawym doświadczeniem życiowym, albo potocznie po prostu fajne. Jednak niech harcerze nie zapominają, że są harcerzami, a nie amerykańskimi najemnikami, którzy albo się schowają za krzakiem, albo im głowę odstrzelą. Peace, love i smacznego!

Strz.