Podwodne życie

Blisko kilometr pod powierzchnią oceanu. Otoczeni morderczym ciśnieniem. Pozbawieni łączności radiowej ze światem. Jak wygląda życie załogi okrętów podwodnych? Czy – jak saperzy – mogą pomylić się tylko raz, czy też w razie awarii istnieje droga ratunku z podwodnej pułapki?


Na Zachodzie okrzyknięto go cudem techniki. 8,5?tys. t wyporności, blisko 120 m długości, 11 m szerokości. Napędzany reaktorem atomowym o mocy 190?MW osiągał pod wodą prędkość 30 węzłów. Mógł nie wynurzać się na powierzchnię przez cztery miesiące (do dziś niepobity rekord zanurzenia Komsomolca wpisany został 5 sierpnia 1983 roku do Księgi rekordów Guinnessa) i z głębokości nawet 1000?m wystrzeliwać każdy typ znajdującego się na pokładzie uzbrojenia, w tym rakiety manewrujące RK-55 przenoszące głowicę jądrową na odległość do 3 tys. km. Nawet współczesne, uznawane za ultranowoczesne jednostki podwodne nie potrafią powtórzyć jego osiągnięć.


Ostatni rejs niezatapialnego
Rejs z ostatnich dni marca 1989 roku miał być typowym rejsem patrolowym. Jednak już na początku popełniono karygodny błąd i wpuszczono na pokład grupę niedoświadczonych marynarzy, którym konstrukcja Komsomolca przypominała statek kosmiczny (tak głosiła wersja stoczni, którą oskarżano później o błędy konstrukcyjne). Wykonany głównie z tytanu z dodatkami aluminium był pływającym skarbcem. Choć władze rosyjskie oficjalnie nigdy tego nie przyznały, kosztował najprawdopodobniej, bagatela, ponad 2 mld dolarów i dlatego zyskał przydomek „Złota rybka”. Później okazało się, że tylko tytanowy kadłub był nowatorską konstrukcją, natomiast urządzenia elektryczne były przestarzałe i zawodne.7 kwietnia 1989 roku na Morzu Norweskim w pobliżu Wyspy Niedźwiedziej ten podwodny „statek kosmiczny” odmówił posłuszeństwa. Zaczęło się od pożaru w jednym z przedziałów.


Okręt znajdował się na głębokości 380 m. Kapitan wydał rozkaz do natychmiastowego wynurzenia. Do płonącego przedziału wpuszczono freon, ale biegnący tamtędy przewód ze sprężonym powietrzem, służącym do wypełniania głównych zbiorników balastowych, został przepalony. Wdmuchiwane pod ciśnieniem powietrze podsycało ogień niczym w piecu hutniczym. Szalejący ogień wtłoczony został do dwóch kolejnych przedziałów. Po wynurzeniu płonęły już dwa, a trzy kolejne były zadymione.
W wyniku długotrwałego oddziaływania wysokiej temperatury (okręt płonął na powierzchni blisko 6 godzin) doszło do rozszczelnienia kadłuba i Komsomolec zaczął opadać na dno. Większość załogi znalazła się w wodzie, gdyż udało się otworzyć jedynie jedną spośród tratw ratunkowych. Na pokładzie pozostało pięciu marynarzy wraz z dowódcą. Oni mogli liczyć już tylko na stalową komorę ratunkową, która odłączyła się od okrętu dopiero 600 m pod powierzchnią morza, które w tym miejscu miało 1,5 tys. m głębokości. Z jej pięciu pasażerów uratował się zaledwie jeden. Z całej 69-osobowej załogi katastrofę przeżyło tylko 27 marynarzy. 42 zginęło: część w pożarze, część wciągnął wir wodny, a pozostali nie przeżyli zetknięcia z wodą o temperaturze 3°C.Być może udałoby się uratować więcej osób, gdyby kapitan wcześniej nadał sygnał SOS (od zauważenia ognia do zatonięcia minęło 6 godzin!).


K-278 był jednak traktowany przez najwyższe dowództwo jako tajny projekt objęty najwyższą tajemnicą wojskową i dowodzących nim obowiązywał zakaz nadawania komunikatów otwartym tekstem nawet w chwili zagrożenia. Dowódca okrętu, komandor Wanin, zapłacił życiem swoim i swoich podwładnych za stosowanie się do otrzymanych rozkazów. Po pięciu kwadransach od ogłoszenia alarmu sztab marynarki znał dokładną pozycję okrętu. W 1988 roku ZSRR ratyfikował z Norwegią układ o wzajemnej pomocy na morzu. Norweskie śmigłowce ratownicze mogły dotrzeć do rozbitków w dwie i pół godziny – grubo przed tym, zanim Komsomolec poszedł na dno.

Więcej w majowym numerze „Wiedzy i Życia”.