Run Forest! Run!

Idziemy sobie gęsiego. Jeden za drugim. Jest coraz wyżej, w powietrzu coraz mniej tlenu a i plecak robi się coraz cięższy. Oddycha się trudniej, tętno przyspiesza ale wzrok skupiony gdzieś daleko przed siebie. I tak było przez kilka godzin. Cel jest jeszcze daleko, wysoko. Celem był dach Europy – Mont Blanc. To wyzwanie i walka ze słabościami, taki wtedy był pomysł.

Niestety nie jest to najprostsze a i sporo rzeczy to wymaga: specjalistycznego sprzętu, odpowiednich współtowarzyszy ;-), no i ciężkiej waluty. A co zrobić jeżeli energia rozpiera? Odpowiedź prosta jak koło! Biegać!!!

Bieganie jest specyficznym sportem. Nie wymaga specjalnego miejsca, czasu ani nikogo z kim można je uprawiać. Nie wymaga ton sprzętu. Jest więc dostępne 24 godziny na dobę, a całe wyposażenie to tylko porządne buty i jakiś dresik. Jak mówią w pewnej znanej firmie „Just do it”.

No to i ja zacząłem. Najpierw były małe przebieżki tak do lasu i z powrotem. No oczywiście nie mogłem zapomnieć o odpoczynku w połowie trasy, który trwał prawie tyle samo co cały mój bieg. Później było coraz lepiej i lepiej. Dobrym pomysłem okazał się mój start w zawodach. Wtedy okazało że wbrew przypuszczeniom – nie byłem ostatni a i takich „dziwnych” jak ja to jest jeszcze paru.

Od moich początków już trochę minęło i udało mi się ukończyć kilka kolejnych zawodów a i wysiłek ciągłego biegu jakby wydawał mi się teraz trochę mniejszy. Co prawda do tej pory nie dane mi było zaznać smaku sukcesu i zwycięstwa w jakiś zawodach (to odpowiedź na najczęściej zadawane pytanie „i który byłeś?”), ale to chyba właśnie jeden z fenomenów biegania i samego sportu w tym najczystszym wydaniu. Liczy się udział i własna satysfakcja oraz postępy jakich można dokonać. A i ostatniego słowa jeszcze nie powiedziałem 😉

Oczywiście to co jest dobre dla jednego dla innych będzie nieszczęściem. Nic na siłę. Ale spróbować warto. Satysfakcja gwarantowana.




HISTORIA MARATONU:

„Radości, zwyciężyliśmy” krzyknął Filippiades po przybiegnięciu z pól Maratonu do Aten w pełnej zbroi. Wypowiedziawszy te słowa grecki żołnierz padł martwy na ziemię. Dzisiejszy bieg maratoński jest pamiątką po tym legendarnym biegu i ogniwem łączącym współczesne igrzyska olimpijskie ze starożytnością.

No tak, a ile kilometrów ma ten maraton? Czterdzieści dwa kilometry i sto dziewięćdziesiąt pięć metrów. To nie można było tego jakoś równiej wymierzyć? Mówią, że źródłem jest legenda o Filippiadesie, który przypłacił życiem bieg z wieścią o uratowaniu ojczyzny- antycznej Grecji na którą napadło potężne imperium Persów w 490 p.n.e. Po ponad 2000 lat odżywa tradycja antycznych igrzysk olimpijskich. bowiem piątego dnia igrzysk, około godziny 14, grupa biegaczy wyruszyła spod kopca upamiętniającego bitwę sprzed 2500 lat do Aten.

Zwycięzca biegu, 23-letni Spiros Luis, pokonał 40 kilometrową trasę w 2 godziny 58 minut i 50 sekund. Na trasie zatrzymał się tylko raz – wstąpił do gospody, gdzie wypił szklanicę czerwonego wina…

Długość trasy maratonu była wciąż „okrągła”. Dopiero czternaście lat później, na igrzyskach olimpijskich w Londynie rozpoczęła się 16 letnia awantura. Trasa maratonu biegła od zamku Windsor do stadionu White City. Panujący wówczas w Anglii król Edward VII był gościem na stadionie i trasa biegu nie mogła kończyć się gdziekolwiek. Meta musiała być tuż pod królewską lożą. Oznaczało to dodatkowe 2195 metrów. I trasę przedłużono.

Oczywiście londyńska zmiana dystansu spowodowała oburzenie i liczne dyskusje. Ale najwyraźniej zwolennicy królewskich przywilejów byli w większości bowiem po szesnastu latach sporów dystans został oficjalnie zaakceptowany. I tak jest do dziś. Biega się 42195 metrów.

A Filippiades teraz tylko śmieje się z kusych spodenek i koszulek…