Wensz w szyku! Czyli na siagę przez Kampinos [Palmiry 2002]

Na początku napiszę, dlaczego chciałam napisać relację z tegorocznego rajdu „Palmiry ’2002”.

Otóż uważam, że ten rajd był naprawdę jednym z najbardziej udanych w ostatnim czasie/ roku.

I od razu chciałam podziękować Zuzi i harcerzom z 126 DH za organizację oraz Markowi Rudnickiemu za ‘czuwanie nad nami’ i za … hmmm…. ‘mniej lub bardziej ambitne’ pomysły i ‘niespotykane’ poczucie humoru…

Otóż wszystko zaczęło się, gdy pewnego wczesnego czwartkowego popołudnia wyruszyliśmy (my – czyli 3 DHS) wraz z 126 DH i 17 DH (dowodzoną przez Jaśka Wojciechowskiego)

z Józefowa/Michalina/Otwocka w kierunku wsi o wdzięcznej nazwie Kampinos, leżącej również w Kampinosie (cóż za dziwna zbieżność nazw…). Po dotarciu na miejsce, nastąpiło jeszcze tylko szybkie uzupełnienie zapasów w sklepach, które autentycznie nazywały się „piekło”, „raj”, itp., i już mogliśmy ruszyć w dobrze znanym kierunku – wsi o wdzięcznej nazwie „Małocice”.

Po przejściu „iluśtam” kilometrów (których cały czas zostawało 7…), unikach i ucieczkach przed „spadającymi z nieba” (z niewielką pomocą Jaśka i Marka) butelkami po Lifcie (z budzącą zgrozę zawartością mieszaniny resztek picia i kamieni), lecącymi prosto na nas, dotarliśmy wreszcie do „wymarzonej, wyczekanej, wyśpiewanej” szkoły.

Jeszcze tylko szybkie mycie się, przyrządzanie i spożywanie (a właściwie „pochłanianie”) kolacji i już można było rozpocząć mecz w „skarbola” (dla niewtajemniczonych, lub niedomyślnych wyjaśnię, iż ta dyscyplina nie różni się dużo od tradycyjnej gry w nogę, no, może poza główną atrakcją, którą nie jest rzecz jasna piłka, lecz para zwiniętych, mniej lub bardziej ‘zawiewających’ skarpet.

Prawie wszyscy uczestniczyli w nim do końca, wychodząc z obrażeniami o różnej skali…

Na szczęście nic oprócz plastrów i czasami wody utlenionej, nie było potrzebne…

Ta noc obyła się niestety bez „nocnego zawodzenia”, gdyż nikt z nas nie grzeszył przezornością i każdy liczył, że gitarę weźmie ktoś inny… i tak to się zawsze kończy… ale może to i dobrze, bo następny dzień rozpoczął się dla nas bardzo wcześnie, z racji tego, iż był to piątek i trzeba było zwolnić szkołę uczniom przychodzącym do niej już z samego rańca (chyba od 7).

Wyruszyliśmy ‘bladym świtem’ (przynajmniej jak dla mnie…) w kierunku sławetnej szkoły w Górkach. Odcinek ten na mapie wyglądał tak niepozornie, że Marek i Jasiek zgodnie stwierdzili, że chodzenie prosto do celu jest bezsensowne i, że „pójdziemy trochę naokoło, odbijemy w prawo, później w lewo, później znowu gdzieś skręcimy”… i ten sposób powinno to zająć nam więcej czasu.

Pomysł mieli dobry, ale nawet mimo najszczerszych chęci, częstych postojów na jedzenie i prawie

2-godzinnego postoju na nasze ulubione zabawy (w „słonia”, „przerywane wojsko”, „rugby” czy

w ‘kręcioła’, który był o tyle śmieszniejszy, że bawiliśmy się w niego na terenie „nieco” pofałdowanym -co tylko potęgowało wybuchy śmiechu u osób przypatrujących się (później, już idąc, niektórym nadal było trudno złapać równowagę…), przybyliśmy do szkoły bardzo wczesnym popołudniem (ok.14).

Mimo pozornie (!) długiej i nudnej trasy, ‘atrakcji’ nie zabrakło. Jedną z nich było z pewnością (słynne już chyba do końca wyjazdu, a pewnie i dłużej…) znalezisko Marka.

W tym roku idąc drogami przez Kampinos, można było naprawdę co krok natknąć się na potrącone, bądź przejechane różne płazy i gady, najczęściej żaby i zaskrońce, co pewnie większość z uczestników rajdu zaobserwowała.

I taką właśnie żabkę i węża znalazł Marek. Niby nic specjalnego, ale…zależy dla kogo.

I już do końca rajdu przelatywały nad nami, uwiązane na sznurku.

W sumie niezły patent na „poganianie”… Wszyscy ze strachu, żeby nie dostać nimi po głowie, pędzili równo…. Każdy na komendę: „Wensz w szyku!” łapał się za głowę i biegł do przodu, żeby przypadkiem do niego nic nie doleciało i nic na niego nie spadło… Ale zdarzało się i tak…

W biegiem czasu żabka (o wdzięcznym imieniu, którego jednak nie przytoczę) i zaskroniec (lub padalec) stracili nieco na swym wyglądzie i atrakcyjności, ale cóż…

Po przybyciu do szkoły, dobrze znanej już z poprzednich lat, po tradycyjnych czynnościach typu mycie, jedzenie, sprzątanie, z powodu zakazu wstępu na salę gimnastyczną, podzieleni na grupy (o dźwięcznie brzmiących nazwach wymyślanych przez Marka, typu: leszcze, ) wypełniliśmy sobie czas zabawami, o różnym stopniu ‘mądrości’.

Na pierwszy ogień poszły kalambury z hasłami wymyślanymi przez nas (mnóstwo było przy tym śmiechu, biorąc pod uwagę zdolności aktorskie i rysunkowe niektórych…).

W między czasie do szkoły zawitały drużyny; 7 i dwie 33.

Potem c.d. zabaw, kolacja, nicnierobienie, kolejne „skarbole”, zabawy i spać (przynajmniej niektórzy…).

Reszta (ta co nie poszła spać) zasiadła na korytarzu, schodach, na siedząco i stojąco, aby pograć i pośpiewać (na szczęście inne drużyny okazały się bardziej przezorne i zabrały ze sobą gitarę, a nawet dwie…)

W między czasie miał miejsce jeszcze alarm ciężki robiony przez Jaśka i rewia mody w wykonaniu harcerek z 33 DH pod wodzą Arka Królaka. Postarały się dziewczyny… dźwigać taką ilość rzeczy…

Szczerze podziwiam za wytrwałość…

Jednak mimo bardzo późnej pory (a w pewnym momencie już bardzo wczesnej) spora część (obsiadających schody, krzesła i biurka – co nie zawsze się jednak dobrze kończyło…) długo wytrzymała rozmawiając i śpiewając chyba do samego rana.

Również następnego dnia (w moje urodziny) wstaliśmy wcześnie, choć nie taką „pogańską porą” jak wczoraj. Jak zwykle nastąpiło szybkie pakowanie się, zbieranie manatków, śniadanie i już można było ruszyć w kierunku cmentarza w Palmirach.

Droga jak zwykle była bardzo wesoła, Paweł M. dorwał się wreszcie do upragnionej gitary, więc umilał nam marsz różnymi piosenkami. I jak wczoraj czuwała nad nami żabcia Marka (wąż niestety nie wytrzymał wczorajszej wędrówki…).Co prawda nieco inna niż wczoraj (ale każdy by wyglądał nieco inaczej, wisząc całą noc za nogę za oknem…).

Co do samego cmentarza, to co roku robi on na mnie takie samo wrażenie, ale też z roku, na rok wydaje mi się coraz mniejszy.

Obeszliśmy go jak co roku i poszliśmy jeszcze obejrzeć zbiory w muzeum, znajdującym się obok.

Potem na plac do Pociechy, gdzie przybyliśmy również strasznie wcześnie i szczerze mówiąc nie było tam za bardzo co robić (tradycyjnie zresztą…).

Również byliśmy trochę rozczarowani jeżeli chodzi o „blachy” z rajdu. Nie było ich do sprzedaży, jak co roku, tylko trzeba było składać zamówienie i blachy mają przybyć dopiero za „jakiśtam” czasie do nas do Otwocka. Ale grochówka była jak co roku…

Ze względu na psującą się z minuty na minutę pogody, jak i na fakt, że na apel poległych trzeba by było czekać 4 godziny, podzieliliśmy się. My, ale beze mnie i Zuzi (tzn. 3 DHS bez nas) została, żeby czekać na apel, a my (zniechęceni wizją czekania tyle czasu w miejscu) ruszyliśmy wprost do Truskawia.

Zarówno na PKS, jak i później w W-wie, na tramwaj nie musieliśmy w ogóle czekać, ale w trakcie jazdy pogoda zepsuła się już na dobre i zaczęło lać jak z przysłowiowego cebra. Zaczęliśmy się trochę obawiać o tych, co zostali, ale jak się później okazało, niepotrzebnie, bo w sumie podobało im się.

Ale wszystko co dobre szybko się kończy.

Ostatnie wspólne chwile w strugach lejącego deszczu spędziliśmy w Mini-busie, relacji Warszawa -Otwock i później trzeba było się już pożegnać.

Jak to na koniec bywa, należało by napisać ogólnie jak było, ale mam nadzieję, że z całej wcześniejszej części mojej relacji wynika, że podobało mi się naprawdę bardzo!!!

Mam nadzieję, że całej mojej drużynie (a szczególnie tym, będącym na tym rajdzie po raz pierwszy) podobało się również, i tak samo jak ja, uważają ten rajd za niezwykle udany !!!

I jeszcze jedno – dzięki dla tych, którzy pamiętali o moich urodzinach (choć z początku zastanawiałam się czy to rzeczywiście tak dobrze, gdy nie będę mogła siedzieć przez najbliższe kilka dni…)

Anna „Kózka” Michałowska