Nie ma takiego miasta Londyn

Jak wielkie było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że to, co przez tyle lat powtarzała niemal cała Polska, jest nieprawdą. Legendarne, powiedziałabym nawet kultowe już, słowa pani z poczty z „Misia” okazały się kłamstwem (na szczęście tylko w połowie).

Przykro mi, Szanowny Czytelniku, że to właśnie ja muszę być osobą, która Cię uświadomi i złamie, być może, porządek świata, w którym do tej pory spokojnie sobie żyłeś. Nie mogę jednak pozwolić, abyś trwał tak w stanie błogiej nieświadomości i nie wiedział, że JEST TAKIE MIASTO LONDYN. (Uff! Mamy to już za sobą.).
Miałam okazję osobiście się o tym przekonać. I temu bardzo ciekawemu doświadczeniu poświęcę ten artykuł. W ciągu dwóch lutowych tygodni osobiście sprawdziłam istnienie obu tych miast: Lądka i Londynu. Zacznę więc od Lądka – Zdroju, bo … to chronologicznie. Lądek – Zdrój leży w Kotlinie Kłodzkiej u stóp Gór Złotych. Byłam w tej okolicy na zimowisku, którego jedną z atrakcji było zwiedzanie tego uroczego, uzdrowiskowego miasteczka. Mieszka tam niecałe 7 tys. ludzi. Lądek to miasto znane z uzdrowisk i szpitali. Leczy się tu choroby reumatyczne, miażdżyce, choroby układu oddechowego, itd. Trzeba jednak przyznać, że okres swojej „uzdrowiskowej” świetności Lądek ma już chyba za sobą. Dziewiętnastowieczny ratusz, kościół Narodzenia NMP, osiemnastowieczne kamienice, domy zdrojowe to obowiązkowe punkty turystyczne Lądka – Zdroju. Ale największym chyba atutem tego małego miasteczka jest jego położenie – u podnóża Gór Złotych. Przez Lądek przebiega wiele szlaków turystycznych, które prowadzą w bardzo wiele ciekawych miejsc.

Zimą Lądek nie wygląda jakoś specjalnie zachwycająco. Myślę, że wiosna i lato są dla tego miasteczka dużo bardziej łaskawe. Wydaje mi się, Kotlina Kłodzka to doskonałe miejsce na wiosenno – jesienne biwaki i rajdy. Nie macie pojęcia, ile tam jest rzeczy do zobaczenia (jeśli ktoś jest bliżej zainteresowany, służę przewodnikiem). Gorąco polecam tę część Polski.

A tydzień później znalazłam się w Londynie. Londyn to… duże miasto (chyba za często używam tego zwrotu). Byłam tam tylko tydzień, co niestety nie wystarczy, żeby zobaczyć wszystko, co się chce. Ale też bez przesady. Byłam tam sama, więc bardzo szybko musiałam nauczyć się obsługiwać rozkłady jazdy autobusów (oczywiście czerwonych). A do tego ludzie posługują się tam takim dziwnym, nie do końca znanym mi językiem. Przez pierwszą godzinę w Londynie nie wiedziałam, gdzie mam iść, choć wiedziałam i bardzo chciałam. Do tego ten ruch lewostronny. Kilka razy prawie straciłam życie. No cóż, początki bywają trudne. Kiedy już oswoiłam się trochę z tym miastem, zaczęłam je zdobywać. Oczywiście Big Ben, zmiana warty pod pałacem Buckingham, Tower, Londyńskie Oko (taka wielka karuzela), Hyde Park, Tate Gallery, British Museum i National Gallery – to wszystko zobaczyć trzeba. I zobaczyłam. Niestety nie zdążyłam zobaczyć wszystkiego. Zostawiłam sobie trochę na następny raz. Ale już wiem na pewno, że jest takie miasto Londyn, że często tam pada, że wszędzie są korki i że ludzie są bardzo mili, że jest tam mnóstwo uroczych herbaciarni i kawiarni a samochody mają kierownice po drugiej stronie (jak oni zmieniają biegi lewą ręką, to ja nie wiem). Wiem, że mało jest tam bloków a ludzie mieszkają w urokliwych gregoriańskich szeregowcach. Londyn to … duże miasto. Więcej szczegółów następnym razem.

GOD, BLESS THE QUEEN!

Monika Siwak

GRAFFITI. Słownik

Słownik graffiti:

——————-

writer – człowiek piszący tagi lub malujący graffiti

tag – osobisty podpis writera

toy – początkujący lub kiepski writer

whole car – cała strona wagonu, włącznie z oknami pokryta farbą w sprayu

married couple – dwa whole car’y połączone ze sobą

whole train – wszystkie wagony zamalowane z oknami

windows down whole car / end to end (e2e) – jedna strona wagonu pokryta na całej długości poniżej okien

piece (wrzut) – forma graficzna namalowana sprayem

panel – piece zajmujący powierzchnię od drzwi do drzwi, poniżej okien

bomb (bombić) – malować nielegalnie na ulicach lub na pociągach

bite – kopiować czyjś styl

buff (buffować) – zmywać graffiti

burn (spalić) – zrobić najlepszy wrzut

crew / clique – grupa writerów – przyjaciół malująca razem

going over (przejechać) – zamalować czyjś wrzut

caps – końcówki do spray’ów. Fat, soft i skinny

yard – zajezdnia pociągów

lay up – bocznica kolejowa

king – osoba posiadająca najwięcej wrzutów

black book – zeszyt writer’a ze szkicami i zdjęciami prac

piece book – zeszyt z samymi szkicami

rack – kraść

throw up – szybki wrzut, wypełniony jednym kolorem, z pojedynczym konturem

outline – kontur

highlite – połysk nadany literom za pomocą białych kresek inline – linia pomiędzy konturem i wypełnieniem

backline (fineline) – linia pomiędzy konturem i tłem

wak – coś słabego

scrub – szybkie wypełnienie kreskami od konturu do konturu

silver piece (srebro) – wrzut ze srebrnym wypełnieniem, najczęściej nielegalny

fresh (świeży) – oryginalny i nowatorski styl / pomysł

battle – bitwa, konkurencja między grupami – kto zrobi więcej i lepszych wrzutów w ustalonym czasie lub między dwoma writerami w czasie kilku godzin na ścianie/pociągu – który z nich namaluje lepszą rzecz. Oceniają postronni writerzy zaakceptowani przez obu battlujących. Battle jest formą rozstrzygnięcia sporów między writerami

tagbanger – członek gangu lub przestępca, który poza tym zajmuje się tagowaniem

ratpack – grupa tagbangerów, tagująca i często napadająca na ludzi

stamp – prosty wrzut (najczęściej srebro) malowany w wielu miejscach wedlug tego samego projektu

b-boy – breakdancer

GRAFFITI. Historia graffiti

To, co dzisiaj możemy dostrzegać prawie już na całym świecie i określamy potocznie mianem Graffiti zaczęło się na przełomie lat 60-tych i 70-tych w Nowym Jorku.

Wraz z pojawieniem się na rynku flamastrów wodoodpornych (flowmasters) młodzi ludzie zaczęli pisać na ścianach domów, skrzynkach pocztowych, budkach telefonicznych, przejściach podziemnych, czy wreszcie w metrze swoje imiona lub ksywki. Nazywało się to „single hitting”, a później „tagging”. Z czasem, podpisów było coraz więcej I wytworzyła się swoista konkurencja pomiędzy „writer’ami”. Podobno najwięcej miał ich wówczas TAKI 183, z którym The New York Times przeprowadził w 1971 roku wywiad. TAKI 183 naprawdę na imię miał Demetrius i z pochodzenia był Grekiem. Ponieważ pracował jako „chłopiec na posyłki”, jeździł metrem po całym Nowym Jorku, przy okazji pisząc swoje imię. Inni znani wówczas writerzy, to JOE 136, BARBARA 62, EEL 159, YANK 135, EVA 62. Już w tamtych czasach tylko władze Nowojorskiego metra wydawały około 300 000 dolarów (=80 000 godzin pracy) na usuwanie Graffiti. Lecz „pisarzami” nie były wyłącznie przypadkowe dzieciaki. Tą formę przekazu wykorzystywały również gangi dla oznaczania swojego terytorium i później zdobywania sławy. Ten element w Graffiti stał się chyba jednym z decydujących. Po opublikowaniu wywiadu z TAKI’m 183 setki dzieciaków w całym mieście zaczęły pisać, dosłownie wszędzie gdzie się dało. Imiona, których było najwięcej i w najtrudniej osiągalnych (tzw. Hardcore’owych) miejscach stały się sławne, a ich właściciele, nieomal bohaterami lokalnych społeczności. Wraz z pojawieniem się w sklepach farby w spray’u graffiti stawało się coraz popularniejsze I przede wszystkim, coraz widoczniejsze.

Po pewnym czasie na ścianach zaczęło brakować miejsca I nowe tagi były już niezauważalne wśród setek innych. Potrzebą stało się rozwinięcie stylu, który zwróciłby na siebie uwagę. Z czasem tagi stały się swoistymi formami graficznymi, czy wręcz logami, charakterystycznymi dla danych writerów. Litery stawały się coraz większe, dodawano im kontur („outline”), wypełniano. Narodziła się nowa forma w Graffiti – „Piece” (wrzut), co jest skrótem od słowa „Masterpiece” (dzieło). Wtedy najpopularniejszym medium dla Graffiti, było metro. W 1973 roku gazeta New York Magazine prowadziła na swych łamach konkurs na najlepsze Graffiti na metrze i przyznawała „Nagrody Taki’ego”. Style były coraz większe, dodawano im trzeci wymiar, wypełniano na coraz to nowe sposoby, tak, że w 1975 roku namalowany został pierwszy Whole Car. Już w 1976 roku namalowano dwa Whole Train’y, pierwszy zrobił Caine 1, a drugi słynna grupa Fabulous Five. Równocześnie pracowano nad rozwojem stylów. Dla zamknięcia kompozycji z liter, dodawano kropki, przecinki, łączono litery w niekonwencjonalny sposób i deformowano je. Wówczas pojawił się także jeden z kultowych elementów w Graffiti – strzałka, wymyślona przez Phase 2 (twórcę bubble style). Kompozycje graficzne tworzone z liter przestawały być czytelne, to co powstało nazwano „Wild Style”.

Wtedy podstawowe ramy określające Graffiti zostały już stworzone, a nowi artyści szybko je adoptowali rozwijając istniejące już style. Wszyscy jednak pamiętali o ludziach, którzy eksperymentując z farbą w spray’u na wagonach metra tak naprawdę stworzyli Graffiti. Hondo – pierwszy top to bottom, Dead Leg – pierwszy t2b z chmurkami, Phase 2 – strzałki, bubble style itd.

Przez cały ten czas, twórczość tysięcy writerów, kosztowała MTA (Metropolitan Transit Authorities), czyli firmę zarządzającą nowojorskim metrem dziesiątki milionów dolarów (dokładnie od 1970 do 1985 roku wydano między 100 a 150 milonów dolarów na usuwanie graffiti, budowę zabezpieczeń, psy itd.), które wydawane były na (z reguły nieudane) próby usuwania graffiti, dla uściślenia podam, że koszt wyczyszczenia whole cara wynosi około 78.000 dolarów, a koszt wyczyszczenia jednego metra kwadratowego około 750 dolarów. Wreszcie w 1978 roku wynaleziono mycie wagonów wodą z chemikaliami pod dużym ciśnieniem (tzw. „buff”), co było najskuteczniejsze. Sam Blade stracił podczas kilku zaledwie tygodni kilkadziesiąt whole carów. Na najstarszych wagonach (tzw. „Coffins” – trumny), konstruowanych jeszcze w latach 50-tych, buffing system nie działał idealnie i usuwał graffiti tylko częściowo, przez co stawały się one jeszcze brudniejsze niż przedtem. Malowanie na świeżo zbuffowanych wrzutach było dla writerów kompletnie nowym doświadczeniem, lecz mimo ciągłego malowania nowych rzeczy, system usuwania działał coraz lepiej. Poza tym MTA zainwestowało ogromne pieniądze w budowę zabezpieczeń, takich jak podwójne 5-cio metrowe płoty z drutem kolczastym, psy, strażnicy, poważne kary. Ochrona była coraz brutalniejsza, kilku writerów złapano i zakatowano na śmierć. To są fakty.

W związku z tym, w 1978 roku writer Lee Quinones, znany jako Lee, nieazdowolony z zaistniałej sytuacji, zaczął zmieniać swoje sąsiedztwo w okolicy mostu brooklińskiego w spektakularną publiczną galerię graffiti. Malując nocami ściany przy boiskach do beaseball’u (rozmiary około 5 na 7 metrów), rozpoczął największy chyba przełom w graffit, mianowicie przeniesienie go z metra na ściany. Zainteresowany tym Fab 5 Freddy, napisał na ten temat artykuł do Village Voice, opatrzony zdjęciami murali. Zbiegło się to z wizytą w Nowym Yorku Claudio Bruniego, właściciela galerii „Medusa” w Rzymie. Przyleciał on specjalnie aby odnaleźć ludzi zajmujących się malowaniem graffiti I w ten sposób Lee i Fred stali się pierwszymi writerami prezentującymi swoją sztukę w Europie.

W 1983 roku Yaki Kornblit, handlarz dziełami sztuki z Amsterdamu, pojawił się w Nowym Yorku w poszukiwaniu writerów. Chciał on zaprezentować sztukę graffiti na europejskim rynku dzieł sztuki, kierując się ku tym samym ludziom, którzy 20 lat wcześniej wypromowali sztukę Pop-Artu. Yaki zebrał grupę doświadczonych writerów, którzy poza wieloma pociągami na swoim koncie, mieli również za sobą uczestnictwo w ważnych pokazach w Nowym Yorku, takich jak: „Fashion Moda”, „the Mudd Club”, „the New York New Wave Show at P.S. I”, „the Fun Gallery” I innych. Grupa ta składała się z takich sław jak Dondi, Crash, Ramellzee, Zephyr, Futura 2000, Quik, Lady Pink, Seen, Blade, Bil Blast. Wystawienie ich dzieł w Muzeum Boymans van Beuningen spotkało się z bardzo pozytywnym przyjęciem zarówno krytyków, jak I kolekcjonerów dzieł sztuki. Te niewątpliwie wzniosłe wydarzenia miały jednak dużo głębsze znaczenie dla rozwoju i promocji graffiti, niż tylko promocja poszczególnych artystów. Młodzież w Holandii była wówczas (i jest chyba nadal) bardzo buntownicza i już wtedy na ulicach widać było nie ukierunkowane próby tagowania. Kiedy podczas jednego z pokazów doszło do spotkania legendarnych writerów z Nowego Yorku z zapalonymi dzieciakami z Amsterdamu, dało to początek rozwoju sceny graffiti w Holandii i w Europie.

Wtedy writerzy zaczęli dzielić się na dwie grupy, jedna zaczęła przenikać do świata sztuki i poddana jego wpływom rozwijać się jako artyści, a także odkrywać nowe motywy i inspiracje twórcze. Ich sztuka stawała się bardziej złożona, wyrafinowana, a także dobrze się sprzedawała. Writerzy ci często stracili kontakt ze swoją pierwotną publicznością, a spray pozostał dla nich już tylko jednym z narzędzi malarskich. Druga grupa, to writerzy, którzy pozostali wierni malowaniu na ulicy. Przybywało ich coraz więcej i byli coraz bardziej związani z kulturą writerów, breakerów, raperów i DJ-ów.

Jest początek lat 80-tych, kultura HIP HOP, bo taką przyjęła już nazwę robi się coraz popularniejsza w Stanach i zaczyna docierać do Europy. Niebagatelną rolę w jej rozpowszechnianiu miały media. To dzięki legendarnym już filmom, książkom i teledyskom, które opisywały i promowały HIP HOP wielu z młodych artystów z Nowego Yorku, którzy stworzyli tą kulturę stało się znanymi na całym świecie bohaterami – Africa Bambata, The Rock Steady Crew, Phase 2, Futura 2000, Blade, Seen, Skeme, Dondi, czy Lee, to imiona zaledwie kilku z nich. Styl Kase 2, (tzw. Computer Rock) występującego w filmie „Style Wars”, czy opisany w książce „Subway Art”, stał się wzorem dla młodych writerów z Los Angeles czy San Francisco. W Hiszpanii jedynym marzeniem B-Boyów było stać się członkiem słynnego crew Africa Bambaata – Zulu Nation; w Anglii writerzy malowali znak ZULU, wzniesioną rękę ze znakiem pokoju. W wielu miastach graffiti zaczęło rozwijać się po koncercie Rock Steady Crew, którego jednym z członków był DOZE, znany writer z Nowego Yorku. Najwięcej jednak zrobił chyba film „Beat Street”, który co prawda jako duża produkcja Hollywoodzka, niewiele miał wspólnego z prawdziwą istotą graffiti, a same wrzuty malowane były przez scenografów. Film pokazywany w kinach na całym świecie zainspirował bardzo wielu ludzi do malowania, tańczenia, czy DJ’owania.

Pierwsze pociągi zaczęły być malowane w Wiedniu, Dusseldorfie, Monachium, Kopenhadze, Paryżu, Londynie i Sydney, ale rzadko kiedy były widziane przez ludzi, gdyż writerów było zaledwie kilku i ich prace były zmywane w ciągu kilku godzin. Tak więc writerzy europejscy skoncentrowali się na malowaniu ścian. Europejczycy i writerzy z innych miast w USA przejęli Nowojorskie style i rozwijali je na swój sposób.

źródło: internet.

GRAFFITI. Sztuka, czy wandalizm?

Miasta w całej Polsce, ale również za granicą, zarówno w Europie jak i w Stanach Zjednoczonych, są tak samo zamalowane od dołu kolorowymi zygzakami, napisami, rysunkami. Cokoły pomników, przyziemia domów, przejścia podziemne, kioski, budki telefoniczne, pojemniki na śmiecie, ściany muzeów i kościołów, szalety miejskie, pociągi – wszystko to pokrywa coraz gęściej plątanina linii, liter, znaków, figur – wykonanych zwykle farbą w sprayu lub grubym flamastrem, czasem przy użyciu szablonu.


Graffiti to zjawisko międzynarodowe. Do kultury europejskiej wprowadził „graffiti” ponad czterdzieści lat temu głośny francuski malarz i rzeźbiarz Jean Dubuffet. Drwił on z dotychczasowej tradycji artystycznej, dzieł oglądanych w muzeach, ze „sztuki kulturalnej”. Dostrzegł za to walory estetyczne „bazgrołów” na murach i płotach (wydał pierwszy album z ich reprodukcjami). W Polsce graffiti pojawia się na dobre w naszych miastach pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku jako wynik przemian ustrojowych, gospodarczych, społecznych. Choć bez wątpienia pojawiało się wiele wcześniej. Mam tu na myśli choćby napisy na murach z czasów II wojny światowej (np.: „Polska Walcząca” czy „Tylko świnie siedzą w kinie”). Były to napisy, które wyrażały bunt, niezadowolenie, sprzeciw. Miały również jednoczyć społeczeństwo przeciwko okupantowi. Miały łączyć ludzi, dawały nadzieję na wolność, ośmieszały agresora. Zastanawiam się jednak, czym jest graffiti dzisiaj, jaką spełnia funkcję w życiu młodych ludzi z początku XXI wieku. Jest to bez wątpienia forma wypowiedzi nowego pokolenia, a przynajmniej tej jego części, która inaczej wypowiedzieć się nie umie. Co chcą przekazać w taki sposób młodzi ludzie, o czym mówią? Obserwując nasze miasta podzieliłabym graffiti (i przez to ich twórców) na trzy grupy:

1. „Graffiti wulgarne” – to pisane prostą, najczęściej jednokolorową kreską przekleństwa, wyzwiska, rysunki genitaliów, akty seksualne. Do tej grupy zaliczyłabym też napisy wykonane przez kibiców piłkarskich (np.: „LEGIA PANY”) czy skinheadów (np.: „SKINHEAD’S ZONE”) oznaczających „swój teren” lub wyrażających niechęć do innych grup subkulturowych czy narodowościowych. Ten rodzaj graffiti to najczęściej owoc jednorazowego, przypadkowego kontaktu z puszką farby.

2. „Graffiti zaangażowane” – to napisy czy rysunki wykonywane przez osoby zaangażowane w jakieś działanie społeczne, ekologiczne, partyjne. Tu często wykorzystuje się szablony. Podam tu przykład kilku napisów, które zauważyłam na Nowym Świecie w Warszawie: „ŻADEN CZŁOWIEK NIE JEST NIELEGALNY”, „ ANOREKSJA – NOWY TREND W MODZIE”, „ODMÓW SŁUŻBY W WOJSKU”, „***** ARMY”. Trzeba przyznać, że przeciwnicy służby wojskowej są wyjątkowo aktywni jeśli chodzi o ozdabianie murów naszych miast. Przedstawicielami tej grupy są najczęściej osoby dwudziesto- (i więcej) letnie, należące już do różnych organizacji, ruchów politycznych, ekologicznych.

3. „Graffiti artystyczne” – to duże kolorowe napisy czy rysunki widniejące najczęściej na pociągach lub w przejściach podziemnych. I trzeba tu przyznać, że przynajmniej niektóre z tych prac są rzeczywiście ładne a ich autorzy bez wątpienia mają talent plastyczny. Osoby, które zaczynają „sprayować” na pociągach to zazwyczaj 16-, 17-, 18-latkowie. Często po dwóch, trzech latach mija im zafascynowanie tą działalnością. Bo to przecież i drogie, i niebezpieczne hobby. Ale czasami wciągają się na dobre. Muszę przyznać, że próba oceny graffiti jest dla mnie trudna. Nie jest mi łatwo jednoznacznie wypowiedzieć się na ten temat. Nie mam oczywiście żadnej trudności w dokonaniu oceny pierwszej grupy, którą nazwałam „graffiti wulgarnym”. Te bezmyślne, prymitywne, głupie, nieestetyczne napisy i rysunki to po prostu wandalizm. Te wątpliwej urody dzieła szpecą nasze ulice, nic poza tym nie wnosząc. Ten rodzaj graffiti po prostu mnie irytuje. Nie można powiedzieć, żeby nasza stolica należała do miast najpiękniejszych, a jeszcze do tego te napisy. Gdzie nie spojrzymy bazgroły – przekleństwa, przejawy nietolerancji, durne hasła. Nie mam rzeczywiście kłopotu, żeby ustosunkować się do tego rodzaju działalności. Jestem zdecydowanie „przeciw”.

Moje rozterki zaczynają się, gdy mam oceniać dwa następne rodzaje graffiti – „zaangażowane” i „artystyczne”. „Graffiti zaangażowane” przekazuje jakieś treści, ważne, mądre, poruszające. Często są to bardzo inteligentnie skonstruowane i dowcipne hasła, które mówią o czymś rzeczywiście ważnym: o ekologii, o prawach człowieka, o poglądach politycznych, stosunku do służby wojskowej. Muszę przyznać, że pałam wyjątkowo dużym sentymentem do tego rodzaju ekspresji. Z dużym zainteresowaniem oglądam szablony w Warszawie i innych miastach Polski. „Graffiti zaangażowane” ma jednak jedną wadę – jak każdy z trzech wyżej wymienionych rodzajów, jest umieszczany na murach, płotach, budynkach. I jeśli nie mam nic przeciw „sprayowaniu” na starych, szarych, brzydkich i rozwalających się obiektach, czy np. na chodnikach, tak nie zgadzam się na malowanie kościołów, pomników, zabytków czy prywatnych domów. Podobnie wygląda sprawa w przypadku „graffiti artystycznego”. Doceniam talent artystyczny twórców, podziwiam piękne dzieła (jeśli tylko są piękne), ale potępiam jednocześnie dewastowanie zabytków czy czyjejś własności. Uważam, że każdy człowiek, młody i stary, ma prawo do ekspresji, do artystycznej wypowiedzi, ale na pewno nie kosztem innej osoby, czyjejś pracy czy własności. Jednak to nie koniec moich dylematów na temat graffiti. Nie będę prawdopodobnie bardzo konsekwentna, jeśli napiszę, że podobają mi się pomalowane pociągi. Mieszkam w małej miejscowości pod Warszawą i przez kilka ostatnich lat jeździłam do szkoły pociągiem. Z przykrością stwierdzam, że nasze pociągi są brudne i brzydkie, a tzw. „wrzuty” mogą być tylko ozdobą. Szczególnie, że niektóre z nich są rzeczywiście małymi „dziełkami sztuki”. Dzięki nim nasze pociągi są kolorowe, czasem zabawne, a czasem też po prostu ładne. Myślę, że należy się też zastanowić, po co młodzi ludzie malują pociągi, bo przecież nie tylko dla ich ozdoby. Wydaje mi się, że chodzi tu o swoisty bunt przeciwko dorosłym, o robienie czegoś nielegalnie, w tajemnicy. „Sprayując” nie robią przecież nikomu krzywdy, ale są już na granicy prawa, robią coś zakazanego – w nocy, po cichu. To na pewno bardzo zachęca młodych ludzi, mogą się zbuntować, odciąć od świata dorosłych.

Jak widać nie jest mi łatwo jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie zawarte w tytule pracy. Chyba mi się to w ogóle nie uda. Wiem, że graffiti może być sztuką, ale wiem też, że może być wandalizmem, niszczeniem czegoś. Jest oczywistym, że na to nie mogę patrzeć z aprobatą, nie pochwalam tego. Ale jak odróżnić, czy jakiś malunek jest sztuką, czy jest już wandalizmem, kiedy zasługuje na uwagę a kiedy na usunięcie, zamalowanie. Nie ma na te pytania jednej odpowiedzi. Pewnie każdy z nas będzie miał swoje kryterium, bo każdy z nas ma swoje poczucie estetyki, różne rzeczy są dla nas piękne, ważne. Wydaje mi się jednak, że większość ludzi zgodzi się ze mną, że bez względu na walory artystyczne jakiegokolwiek dzieła, nie może ono niszczyć czegoś innego, czy to czyjejś własności, zabytków, miejsc kultu, w ogóle nic. A pociągi i przejścia podziemne? No cóż… im już niewiele może zaszkodzić. Czy sama zaangażowałabym się w taką działalność?

Nie, ponieważ … nie potrafię malować. Ale gdybym miała jakieś plastyczne zdolności, nie wykluczone, że pomalowałabym jakiś brzydki, brudny pociąg z powybijanymi szybami.

Monika Siwak

Ty, ale o co chodzi?

Ostatni numer „Przecieku”, był numerem jubileuszowym. Rok istnienia może wydawać się stosunkowo krótkim okresem życia dla gazety. Nie mniej jednak jak na gazetkę hufcową, to według mnie znakomity sukces. Ale jeden rok to nie wszystko.
Trudno nie docenić walorów techniczno – jakościowych tego periodyku. Prowadzonego przez redakcję składającą się wyłącznie z amatorów i pasjonatów dziennikarskiego rzemiosła. Rzemiosła trudnego i wymagającego sporego zaangażowania. Wykonywanego zupełnie za friko. Za zwykłe dziękuję. Nie mówiąc o warunkach lokalowych (redakcja nie posiada siedziby), do tego dochodzą problem z papierem i farbą. Problem dotyczy także starego, wysłużonego powielacza, który uległ awarii. A wiadomo jak w dzisiejszych czasach trudno o części zamienne. Naturalnie zapomniałem na śmierć dodać do cholernych przeciwności losu, wszechobecną cenzurę, ale o tym lepiej szaa…Więc jeszcze raz gromkie sto lat, abyście wytrwali w służbie prawdy. To taki pean pochwalny na wejście. Drobny wyraz wdzięczności za 365 dni rzetelnej informacji.

Kiedy reaktywowana została otwocka HSI, zrodziła się potrzeba zaistnienia pisma. Pisma będącego czymś na kształt biuletynu, w którym każdy harcerz mógł znaleźć informacje związane z życiem hufca bądź innych drużyn. Takie było założenie. Myślę że konsekwentnie zrealizowane. Wypełniające swoją misję w stu procentach.

Cóż… Czas nieubłaganie płynie, a wraz z nim wszystko się zmienia. I nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż jednym znakiem naszych czasów jest powszechna ekspansja mediów. Zewsząd zalewani jesteśmy tysiącami, setkami tysięcy informacji, słów, znaczeń, cyfr. Taka to już rzeczywistość. Wymóg dzisiejszego świata to parcie do przodu bez zatrzymania, bez wytchnienia i wreszcie bez zastanowienia. Jesteśmy jak maszynki do mięsa tylko bez sitek. Przez nasze umysły przepływa ta cała mięsna masa informacji nie natrafiając na żaden opór. Zwyczajnie wpada i wypada.

To znaczy chcę powiedzieć, iż w tym obłędnym wirze zatracamy niezbędną umiejętność krytycznego myślenia. Zatracamy, bo myślenie wymaga czasu koncentracji zastanowienia, a to rodzi potrzebę zwolnienia tempa, małej pauzy, przewartościowania pewnych faktów. Co ni mniej ni więcej, można by streścić zapożyczeniem z tekstu Kazika Staszewskiego „odmózgowienie na TVN-nie… i tylko myśleć nie waż się”.

I właśnie dlatego powstaje odważny w swej formie i założeniach, projekt o nazwie „FKŁADKA HIGIENICZNA”. Powstaje w ramach „Przecieku” jako niezbędna siła opiniotwórcza. Która według naszych mniemań niezbędna jest nam wszystkim jak świeże powietrze. Cele które sobie stawiamy, to przede wszystkim weryfikacja faktów i rzeczywistości do formy tekstu A4. Właśnie prasa jako forma najbliższa nam ideowo, ma stać się dla nas swoistym poligonem ekspresji i wewnętrznych przemyśleń. Naturalnie nasze poglądy i opinie, stanowić mają jedynie propozycje, tudzież drobną prowokację. Dla zachęcenia was do uprawiania czegoś, co my nazywamy higieną umysłu. Mamy nadzieję, iż systematyczna praktyka rzeczonej higieny, pozwoli uchronić nas przed spadkiem do poziomu intelektualnych gupików.

Na zakończenie posłużę się frazą pewnego nigeryjskiego pisarza, którego nazwiska nie pamiętam : „wszystkie granice przebiegają w ludzkich umysłach”.

I chyba coś w tym jest.

Tomasz Woj Wojciechowski

Akcja „GROSIK 2002”

Na jednej ze zbiórek drużynowych i przybocznych i przybocznych rozmawialiśmy o tradycjach. Wymienialiśmy tradycje jakie panują w naszych gromadach i drużynach. Niestety coraz częściej drużyny zapominają o dawnych tradycjach – dlatego właśnie drużynowi powinni dbać o podtrzymywanie zwyczajów panujących w ich jednostkach, bo przecież są one bardzo ważne.
Niedawno obchodziliśmy Dzień Myśli Braterskiej. Z tym świętem związana jest AKCJA “GROSIK”, która jest tradycją całego Związku – niestety mało kto o niej pamięta. 22 lutego odbywają się zbiórki, ale nikt nie wspomina o tej akcji. W tym roku każda jednostka miała samodzielnie wybrać cel na który przeznaczy pieniądze.

My – czyli 3 GZ „Zawiszątka” postanowiliśmy przeznaczyć pieniądze dla podopiecznej Fundacji Pomóż i Ty, 1,5 – rocznej Sandry Bathis, która przyszła na świat w 25 tygodniu ciąży i ważyła zaledwie 740 g. Została uratowana dzięki staraniom lekarzy ze szpitala klinicznego nr 2 Akademii Medycznej w Gdańsku. Sandra nie wie jak wygląda świat wokół niej oraz jej mama i tata. Od urodzenia nie widzi, jest chora na retinopatię (choroba spowodowana bardzo wczesnym porodem) ale może odzyskać wzrok.

Operacja okulistyczna kosztuje 43000 $ w klinice Retina w Bostonie.

Zuchy miały wielką satysfakcję, że mogły pomóc małej osóbce (stwierdziły że może ona też będzie kiedyś zuchem jak my). Dzień myśli braterskiej to święto przyjaźni i braterstwa. Przecież w ten dzień myśli kierujemy nie tylko w stronę innych zuchów i harcerzy, ale w stronę każdego człowieka – tym bardziej kiedy potrzebuje naszej pomocy. Udało nam się zebrać 53 zł. Może nie jest to zbyt wielka kwota, ale grosik do grosika…

Razem z zuchami proszę Was nie zapominajcie o AKCJI GROSIK – wokół nas jest tylu ludzi którzy potrzebują naszej pomocy.

Sylwia „Żaba” Żabicka

Basen, śnieżyca i Marzanna

Tegoroczne (pisane w 2002 roku) topienie Marzanny symbolizującej zimę odbyło się w przerwie między jedną zadymką śnieżną a drugą. Zmokliśmy nieco, trochę może zmarzliśmy, ale… właściwie, to nie tak strasznie.

Organizatorzy przewidzieli takie rzeczy. Wędrowaliśmy przez cały niemal Józefów, aż nad Świder – gdzie odbyła się finalna „egzekucja”. Szkoda trochę było, ponieważ Marzanna tego roku była naprawdę urocza. Mmm… te warkocze… nie jednemu harcerzowi spędzają sen z powiek;)

A co do marznięcia, to co jakiś czas na trasie mieliśmy punkty rozgrzewcze. Na pierwszym punkcie grzało nas słonko podczas poszukiwań odpowiedniego pomnika na józefowskim cmentarzu, gdzie oczywiście należało szukać następnych wskazówek. Rozpadało się.

Kolejnym miejscem było solarium (2 w 1 – wypożyczalnia kaset video i solarium – co ma piernik…?), w którym należało przekonać pana za ladą by pozwolił poopalać się za darmoszkę i żeby jeszcze dał wskazówki, gdzie należy dalej iść. Trzeba było tylko pozbierać śmieci w okolicy lokalu i już. Ale było ciepło! Rozpadało się.

Otrzymane wskazówki zaprowadziły nas na basen – ten przy nowym gimnazjum. Tu znów czekał nas sprawdzian ze skuteczności daru przekonywania. Zadaniem było sprawienie, by pani w kasie pozwoliła jednej osobie (wyposażonej w strój kąpielowy rzecz jasna) wejść za darmo na basen – tam gdzieś ukryta była wiadomość. Reszta mogła pomagać szukać siedząc na trybunach. Ale w środku było ciepło – 27 stopni. Chwilowo nie sypie.

Z wyłowioną mapą znaleźliśmy dh Tomka Kępkę z hufcowym niezatapialnym dżipem (przecież nie mówię, że zakopaliście się po same drzwi w błocie nadświdrzańskim). Szybkie zadanko i ostatnie wskazówki. Teraz szliśmy już bezpośrednio nad rzekę, gdzie wszyscy mieliśmy się spotkać przy harcerskim ognisku. Słoneczko wyłazi niemrawo.

Po rytualnym spaleniu Marzanny odśpiewaliśmy już tylko „Pieśń pożegnalną” i jej odpowiednik zuchowy (przepraszam, ale niestety nie wiem jak ona się u zuchów nazywa) i rozeszliśmy się do domów. Nadal nie pada.

Aaaaaa! Jeszcze wcześniej „Zawiszacy” rozdali drużynom własnoręcznie wykonane prezenty wielkanocne. Były to pisanki – nasza, czyli dla „Leśnych” pomalowana była w sosenki – tak na marginesie, jest to ulubiony motyw naszego drużynowego, Mirona. Fajny pomysł. Ha! Chyba na dobre pożegnaliśmy tę obrzydliwą zimę.

[po 15 minutach od zakończenia oficjalnych obchodów] Ranyjulek! Jak sypie! Jakie wielkie płaty! Ble, jak wszystko nasiąka! Aaa, no nie po oczach! A może by tak w autobus i podjechać do Michalina? Mokro nam… Chlupie mi w bucie… Nic nie widać… Na szczęście za jakieś kilkadziesiąt minut będziemy w domu! Ale nam się podobało aja-jaja-jaj! Dziękujemy organizatorom!

Rzecznik prasowy 5DH ”LEŚNI”

O tym jak bałwana topili…

“(…) Był obyczaj, iż w Białą Niedzielę, w poście topili bałwana jeden ubrawszy snop konopi albo słomy w odzienie człowiecze, który wszystka wieś prowadziła, gdzie najbliżej było jakie jeziorko, albo kałuża tam zebrawszy z niego odzienie wrzucali do wody śpiewając “śmierć się wije u płotu, szukając kłopotu”… Potem czym prędzej od tego miejsca bieżali, który albo która wtenczas powaliła, albo powalił wróżbę mieli iż tego roku umrze. Zwali tego bałwana Marzanna (…)”.

Tak obchody związane z pożegnaniem zimy opisywał w XVI w. Joachim Bielski.

O zwyczaju wypędzania zimy pisał m.in. Historyk i kronikarz dziejów Polski Jan Długosz w XVI w. Nazywając ten zwyczaj “obyczajem starodawnym”, który “aż do czasu teraźniejszego wśród Polaków nie ustał”.

Marzanna stanowiła uosobienie zimy i śmierci. Wyprowadzenie jej poza granice wsi i utopienie lub spalenie było konieczne, aby przywołać wiosnę. Obrzędu dopełniano w czwartą niedzielę Wielkiego Postu, zwaną Białą, Czarną albo Śmiertną.

Kościół przez wieki usiłował wytępić te jawne pogańskie obrzędy i surowo ich kiedyś zakazywał. W 1420 r. Biskup Andrzej Łaskarz zobowiązywał podległych mu duszpasterzy do energicznego zwalczania obrzędu Marzanny.

Pomimo tego zwyczaj przetrwał do dziś, choć zatracił się pierwotny, poważnie traktowany kiedyś sens magiczny. Zwyczaj przeszedł w ręce dzieci i młodzieży i stał się przede wszystkim zabawą. Nie zmieniła się natomiast zewnętrzna forma, która przechowała się od czasów starożytnych do dziś.

W niektórych rejonach Polski z obrzędem żegnania zimy związany był zwyczaj witania wiosny pod postacią Gaika – dużej gałęzi jodłowej, ozdobionej wstążkami.

Źródło: “Święta polskie”, Barbara Ogrodowska, Wydawnictwo Alfa,

Warszawa 2000

Nadświdrzańskie tradycje Wielkanocne

W okresie przedświątecznym w co drugiej kolorowej gazecie znajdziemy te same, jak co roku, instrukcje barwienia jajek w łupinach cebuli, przepis na wielkanocną babę drożdżową, pomysły na przystrojenie stołu etc. Większość tych rzeczy nie jest nam wcale obca.




A gdyby tak ktoś nas zapytał o świąteczne tradycje naszego szeroko pojętego regionu…?
Z przykrością trzeba stwierdzić, że jesteśmy już trochę “zmiastowieni” i najczęściej nie orientujemy się w tradycjach Świąt Zmartwychwstania Pańskiego. W takim przy-padku warto sięgnąć po prasę lokalną.

Stamtąd dowiemy się, że kiedyś do Wielkiego Czwartku był normalny tydzień pracy. Świętować zaczynało się tego dnia od południa. Nie wykonywało się już żadnych ciężkich i „brudnych” prac. Mówiono: jak w domu pogrzeb, to się nic nie robi, a jak Pan Jezus w grobie to jak tu co robić? O godzinie 15 szło się do kościoła w Kołbieli na ostatnią część Gorzkich Żalów. Stały tam już straże grobowe ze wszystkich wiosek. Kiedyś byli to tylko strażacy. Przy zmianie warty stukali się toporkami, co można zaobserwować i dzisiaj. Tego dnia słychać też było stukanie drewnianych kołatek zamiast dzwonów kościelnych.

W Wielką Sobotę niesiona do kościoła święconka zawierała dużą salaterkę mięsa z kością. Ważna była kość, bo po powrocie do domu święcony gnat wynosiło się w pole i zatykało w ziemię, aby nie ryły jej krety. Oprócz mięsa w święconce była podwójnie zwinięta kiełbasa, chleb, wielki placek, masło, ser, jajka, pieprz, sól i pocięty chrzan. Ten ostatni każdy musiał ugryźć, bo był gorzki jak Męka Pana Jezusa. Święcono również słoninę. Była potrzebna do pocierania np. wymion świniom, by im nie pękały. Przywiezioną święconą wodą kropiono budynki inwentarskie i mieszkanie.

Z Wielką Niedzielą związana była skierowana do kobiet przestroga, aby nie spały tego dnia, bo się powali zboże i len. Znacznie lepiej mieli mężczyźni: uważano, że kto pierwszy przyjedzie do domu z kościoła temu pierwszemu urodzi się owies. Gnano wtedy po mszy z Kołbieli na złamanie karku do domu.

Późnym popołudniem wsie odwiedzały grupy „dynguśników”. Byli to chłopcy i kawalerowie chodzący od chaty do chaty i śpiewający religijne pieśni wielkanocne i wesołe przyśpiewki. Stali tak długo, aż gospodarz nie wyszedł i nie dał do kobiałki drobnych podarków: kawałka ciasta, jajka czy kiełbasy. Śpiewano na przykład: ”Pani gospodyni zajrzyjcie do skrzyni, dajcie nam kopę jaj i kilo słoniny”. Przy wizytach było dużo śmiechu, bo polewano się wodą, a przyśpiewki czasami były złośliwe, szczególnie gdy w domu mieszkały skąpi-radła albo stare panny. Gdy ktoś długo nie wychodził potrafili zaśpiewać: ”A w tej chałupce same nagodupce, same nic nie mają, nikomu nie dają!”

W tydzień po Wielkiejnocy „dynguśnicy” zbierali się w jednej z chat i robili zabawę. „Na dyngus”, bo tak to się nazywało, panny przygotowywały z otrzymanych darów jedzenie, za drobne kupowano gorzałkę i brano muzykanta.

Teraz w Dolinie Świdra nie chodzą już dynguśnicy, co jednak nie znaczy, że nie można posłuchać w Wielkanoc dawnych pieśni religijnych i przyśpiewek. Od trzech lat w Rudzienku dzięki zespołowi dziecięcemu „Gwarki”, wracają dawne tradycje „dynguśników”. W miejscowym kościele wykonują tradycyjne pieśni, w których zawarte są całe dzieje ziemskiego życia Pana Jezusa.

Tekst na podstawie artykułu Jacka Kałuszko z „Linii Otwockiej”