Studia zagraniczne w WSGE

Sukces studenta zależy w głównej mierze od niego samego. Rolą każdej z uczelni, powinno być stworzenie młodym ludziom odpowiedniej atmosfery studiowania, połączonej z konkretnymi propozycjami rozwoju ich osobowości.

Jednym z przejawów takiej działalności nowoczesnej Uczelni jest aktywne uczestnictwo w Programie Socrates Erasmus. Program Socrates Erasmus swoją nazwę zawdzięcza Erazmowi z Rotterdamu. Powołany został do życia w 1987 roku, w celu propagowania i wspierania wymiany studentów z krajów ówczesnej Wspólnoty Europejskiej.

W 1995 roku, Program Erasmus wszedł w skład tworzonego wówczas wspólnotowego Programu Socrates, którego główną rolą było wspieranie rozwoju edukacji w jednoczącej się Europie. Pierwsza faza programu zakończyła się w 1999. Obecnie Program wszedł w drugą fazę jego realizacji. Socrates II kończy swoje funkcjonowanie w roku akademickim 2006/2007.

Pierwsze polskie uczelnie brały udział w Programie Socrates – Erasmus już w roku akademickim 1996/97. Oficjalnie Polska przystąpiła do Programu w marcu 1998 roku. W roku akademickim 1998/99 w Programie brało udział 46 polskich uczelni. W roku akademickim 2004/05 było to juz 187 polskich uczelni.

Od 10 marca 2005 roku w Programie Socrates – Erasmus uczestniczy także Wyższa Szkoła Gospodarki Euroregionalnej im. Alcide De Gasperi. Naszym studentom oferujemy studia we Włoszech, Hiszpanii, Portugalii, Grecji, Litwie, Bułgarii oraz Turcji. Warunkiem wyjazdu naszego studenta jest przede wszystkim wysoka średnia (powyżej 4,0) oraz znajomość w stopniu komunikatywnym języka angielskiego. Znajomość języka kraju do którego chce wyjechać młody człowiek jest dodatkowym atutem. Okres nauki na wybranej przez siebie uczelni trwa semestr (maksymalnie rok akademicki).

Każdy student otrzymuje z Programu Socrates, stypendium w wysokości nie przekraczającej 350 EURO (wysokość stypendium zależy głownie od kraju do którego się wyjeżdża). Ponadto Wyższa Szkoła Gospodarki Euroregionalnej im. Alcide De Gasperi przykłada szczególną wagę do umożliwienia swoim studentom odbycia części studiów na wybranej uczelni zagranicznej. Przyznaje specjalne stypendia, zapomogi fundowane z własnych środków, a także organizuje kursy językowe i zajęcia przygotowawcze dla osób wyjeżdżających. To nasi studenci są naszą wizytówką za granicami kraju.

Pozytywne nastawienie Wyższej Szkoły Gospodarki Euroregionalnej im. Alcide De Gasperi bierze sie głównie z faktu, że wielu wykładowców Uczelni korzystało (i wciąż korzysta) z dobrodziejstw Programu Socrates Erasmus. Program jest dedykowany także dla młodych doktorantów. Są oni zatem najlepszymi ambasadorami “Erasmusa”.

Co takiego sprawia, że program cieszy się coraz większą popularnością? Przede wszystkim, młodzi ludzie szukają nowych perspektyw dla swojej edukacji i kariery. Same studia to za mało dla młodych, ambitnych osób. Dzisiaj liczy się aspekt wielokulturowości i wielonurtowości studiów. Wyjazd na tzw. “Socratesa” to doskonała okazja do nauki języka obcego. Jesteśmy wszak “zmuszeni” do posługiwania się jedynie językiem kraju do którego pojechaliśmy lub innym językiem obcym. I okazuje się, że pół roku spędzone za granicą wystarcza, aby nauczyć się języka w stopniu komunikatywnym. Poza tym, zdobywamy wiedzę, która często jest niedostępna w Polsce.

Innymi słowy, jesteśmy lepiej wykształceni. Wyjazd na studia zagraniczne to także szkoła życia i najlepsza kuźnia charakteru. Z dala od domu, od rodziny i znajomych, musimy poradzić sobie z nową nierzeczywistością. Musimy szybko przystosować się do nowych, zmieniających się warunków. A przecież takich właśnie umiejętności oczekuje od nas przyszły pracodawca.

Wyjazd na “Socratesa” to także doskonała szansa, aby poznać nowych ludzi. Legendy juz krążą o spotkaniach, znajomościach i życiu tzw. Sokratesów (osób, które studiowały w ramach programu Socrates Erasmus). “Dzisiaj i ja mogę zostać jedną z nich. Nie chce zmarnować tej szansy. Studia trwają krótko. A pozostają po nich głownie wspomnienia i zdobyte kwalifikacje” – przekonuje Ania, kandydatka na Sokratesa w Wyższej Szkole Gospodarki Euroregionalnej im. Alcide De Gasperi w Józefowie.

Mariusz Olędzki.
Koordynator programu Socrates Erasmus w WSGE w Józefowie

Warsztaty opiekunów prób

Jaka jest rola opiekuna prób na stopnie instruktorskie?, Jak być dobrym opiekunem?, Jak skonstruować odpowiednią próbę na stopień?
Na te i wiele innych pytań szukaliśmy odpowiedzi podczas warsztatów dla opiekunów prób na stopnie instruktorskie.

Warsztaty zorganizowane były przez druhnę phm. Izę Łabudzką w ramach realizacji próby na stopień harcmistrza.
Odbyły się 16 kwietnia 2005 r. w Otwocku, w klubie Perła. Ponieważ były to warsztaty chorągwiane mieliśmy okazje spotkać się z instruktorami z innych hufców i wymienić swoje doświadczenia dotyczące pracy Komisji Stopni Instruktorskich. Oczywiście nasz hufiec był reprezentowany prze największą liczbę instruktorów. W zajęciach brały udział osoby posiadające już stopień podharcmistrza lub harcmistrza i prowadzące już próby na stopnie oraz osoby, które do takiej funkcji dopiero się przygotowują.

Warsztaty były bardzo dobrze zorganizowane, treści zajęć był odpowiednio dobrane tak, aby dały nam największy, możliwy obraz opiekuna próby, – jakim powinien być człowiekiem, jakie są jego zadania jeszcze przed otwarciem próby przez próbanta a także już w trakcie i po zamknięciu próby. Rozmawialiśmy między innymi o tym jak napisać dobra próbę, uwzględniając aspekt formalny, indywidualny oraz wychowawczo – motywujący. Zrozumiałe jest, że od rozpisania dobrej próby uwzględniającej zarówno pracę wychowawczą w ZHP, działalność w swoim środowisku jak i „cywilną” stronę życia, zależy osiągniecie sukcesu i celów, jakie sobie stawiamy decydując się na zdobywanie stopnia instruktorskiego. Zdobywanie stopnia to rozwój jednostki, dlatego ważne jest, aby ten rozwój był pełny i obejmował wszystkie sfery ludzkiego życia. O reszcie istotnych spraw poruszanych podczas zajęć nie będę pisać. Ogromnym plusem warsztatów był fakt, iż zajęcia prowadzili profesjonaliści, posiadający Odznaki Kadry Kształcącej. Były to osoby z różnych środowisk, dzięki czemu mogliśmy uczestniczyć w różnorodnych formach warsztatowych. Zajęcia prowadzili między innymi: hm. Magdalena Grodzka – Przewodnicząca naszej hufcowej KSI, hm. Joanna Wrońska, która pełniła funkcje zastępcy Komendanta Chorągwi Stołecznej, hm. Sławomir Postek – Przewodniczący Zespołu Kształcenia Chorągwi Stołecznej.

W naszym hufcu ostatnim czasem wiele osób otwiera stopnie instruktorskie, dlatego uważam, ze takie warsztaty przygotowujące nas do pełnienia funkcji opiekuna takich prób były bardzo potrzebne, a dzięki temu, że były przeprowadzone w profesjonalny sposób na z pewnością będziemy mogli pełnić tą funkcje odpowiednio, z korzyścią przede wszystkim dal próbantów a także Komisji Stopni. Szkoda tylko, że na takie warsztaty przekazujące naprawdę ważne treści przybyło tak mało instruktorów (również z naszego hufca nie było osób, które prowadzą próby instruktorskie i powinny w takich warsztatach uczestniczyć).

Chciałabym na koniec bardzo podziękować Izie za zorganizowanie tych – chyba pierwszych w naszym hufcu – warsztatów przygotowujących do odpowiedzialnej funkcji opiekuna prób instruktorskich, wierzę, że dzięki nim będziemy dobrymi opiekunami!!

Sylwia
Uczestnik warsztatów

Podwodne życie

Blisko kilometr pod powierzchnią oceanu. Otoczeni morderczym ciśnieniem. Pozbawieni łączności radiowej ze światem. Jak wygląda życie załogi okrętów podwodnych? Czy – jak saperzy – mogą pomylić się tylko raz, czy też w razie awarii istnieje droga ratunku z podwodnej pułapki?


Na Zachodzie okrzyknięto go cudem techniki. 8,5?tys. t wyporności, blisko 120 m długości, 11 m szerokości. Napędzany reaktorem atomowym o mocy 190?MW osiągał pod wodą prędkość 30 węzłów. Mógł nie wynurzać się na powierzchnię przez cztery miesiące (do dziś niepobity rekord zanurzenia Komsomolca wpisany został 5 sierpnia 1983 roku do Księgi rekordów Guinnessa) i z głębokości nawet 1000?m wystrzeliwać każdy typ znajdującego się na pokładzie uzbrojenia, w tym rakiety manewrujące RK-55 przenoszące głowicę jądrową na odległość do 3 tys. km. Nawet współczesne, uznawane za ultranowoczesne jednostki podwodne nie potrafią powtórzyć jego osiągnięć.


Ostatni rejs niezatapialnego
Rejs z ostatnich dni marca 1989 roku miał być typowym rejsem patrolowym. Jednak już na początku popełniono karygodny błąd i wpuszczono na pokład grupę niedoświadczonych marynarzy, którym konstrukcja Komsomolca przypominała statek kosmiczny (tak głosiła wersja stoczni, którą oskarżano później o błędy konstrukcyjne). Wykonany głównie z tytanu z dodatkami aluminium był pływającym skarbcem. Choć władze rosyjskie oficjalnie nigdy tego nie przyznały, kosztował najprawdopodobniej, bagatela, ponad 2 mld dolarów i dlatego zyskał przydomek „Złota rybka”. Później okazało się, że tylko tytanowy kadłub był nowatorską konstrukcją, natomiast urządzenia elektryczne były przestarzałe i zawodne.7 kwietnia 1989 roku na Morzu Norweskim w pobliżu Wyspy Niedźwiedziej ten podwodny „statek kosmiczny” odmówił posłuszeństwa. Zaczęło się od pożaru w jednym z przedziałów.


Okręt znajdował się na głębokości 380 m. Kapitan wydał rozkaz do natychmiastowego wynurzenia. Do płonącego przedziału wpuszczono freon, ale biegnący tamtędy przewód ze sprężonym powietrzem, służącym do wypełniania głównych zbiorników balastowych, został przepalony. Wdmuchiwane pod ciśnieniem powietrze podsycało ogień niczym w piecu hutniczym. Szalejący ogień wtłoczony został do dwóch kolejnych przedziałów. Po wynurzeniu płonęły już dwa, a trzy kolejne były zadymione.
W wyniku długotrwałego oddziaływania wysokiej temperatury (okręt płonął na powierzchni blisko 6 godzin) doszło do rozszczelnienia kadłuba i Komsomolec zaczął opadać na dno. Większość załogi znalazła się w wodzie, gdyż udało się otworzyć jedynie jedną spośród tratw ratunkowych. Na pokładzie pozostało pięciu marynarzy wraz z dowódcą. Oni mogli liczyć już tylko na stalową komorę ratunkową, która odłączyła się od okrętu dopiero 600 m pod powierzchnią morza, które w tym miejscu miało 1,5 tys. m głębokości. Z jej pięciu pasażerów uratował się zaledwie jeden. Z całej 69-osobowej załogi katastrofę przeżyło tylko 27 marynarzy. 42 zginęło: część w pożarze, część wciągnął wir wodny, a pozostali nie przeżyli zetknięcia z wodą o temperaturze 3°C.Być może udałoby się uratować więcej osób, gdyby kapitan wcześniej nadał sygnał SOS (od zauważenia ognia do zatonięcia minęło 6 godzin!).


K-278 był jednak traktowany przez najwyższe dowództwo jako tajny projekt objęty najwyższą tajemnicą wojskową i dowodzących nim obowiązywał zakaz nadawania komunikatów otwartym tekstem nawet w chwili zagrożenia. Dowódca okrętu, komandor Wanin, zapłacił życiem swoim i swoich podwładnych za stosowanie się do otrzymanych rozkazów. Po pięciu kwadransach od ogłoszenia alarmu sztab marynarki znał dokładną pozycję okrętu. W 1988 roku ZSRR ratyfikował z Norwegią układ o wzajemnej pomocy na morzu. Norweskie śmigłowce ratownicze mogły dotrzeć do rozbitków w dwie i pół godziny – grubo przed tym, zanim Komsomolec poszedł na dno.

Więcej w majowym numerze „Wiedzy i Życia”.

Biała Sowa: Dywizje Jana Pawła II

Czy wiemy o Kogo chodzi? Pytanie chyba retoryczne… Całe życie, całego pokolenia Polaków, upływało pod znakiem Papieża, też Polaka. Tego, co z dalekiego kraju przybył do Rzymu i sprawił, że pokochał Go cały, chrześcijański świat.

Czy tylko chrześcijański? Wiemy dobrze, że nie tylko. Wyznawcy islamu, starozakonni, wreszcie bezwyznaniowcy uznali w nim także Wielkiego Człowieka. To On przełamał odwieczne bariery między różnie czczącymi wyznawcami Tego Samego Boga.


Ale nie wszyscy Go kochali! Już po kilku latach pontyfikatu próbowano Go zgładzić! Wiedzieli bowiem specjaliści od władania masami, że masy bez wodza są tylko masami! Wódz tworzy z nich świadome swej godności narody. On był WODZEM! Jego największą bronią była modlitwa.


W jakich miejscach się modlił, aby zwrócić na nie uwagę ludzkości? Nie będę tu przypominał modłów w Jerozolimie, czy innych zakątkach świata, ale muszę wspomnieć np. modlitwę przy grobie zamordowanego przez oficerów SŁUŻBY BEZPIECZEŃSTWA Polski LUDOWEJ, księdza Jerzego Popiełuszki, którego niewybaczalną winą było służenie członkom „Solidarności” Huty „Warszawa” i wygłaszanie patriotycznych kazań.
Wspomnę także modły przy Pomniku „Poległym i pomordowanym na Wschodzie”. Tam zwrócił uwagę świata na problemy wynikające z sąsiedztwa Polski z Rosją. Datę 17.IX.1939 na tarczy Białego, oplątanego więzami Orła, zobaczyli na ekranach telewizorów widzowie na całym świecie. Fakt rozstrzelania dwudziestu kilku tysięcy polskich oficerów w kwietniu 1940 roku na rozkaz samego Stalina dzięki Niemu został przypomniany i nadal woła o pomstę do nieba!


On poświęcił Pomnik Polskiego Państwa Podziemnego i Armii Krajowej, odsłonięty (o 50 lat za późno!!!) przed Sejmem Rzeczypospolitej. Jego modły w tym miejscu, to nie tylko uczczenie faktu istnienia w okupowanej Europie jedynego państwa niezależnego od Hitlera, ale przykładowo także zamordowanego w Moskwie Leopolda Okulickiego, ostatniego Komendanta Armii Krajowej.
On pierwszy wyartykułował to, o czym nawet baliśmy się myśleć. Jego wołanie: „NIECH ZSTĄPI DUCH TWÓJ I ODNOWI OBLICZE ZIEMI, TEJ ZIEMI!”
Spełniło się szybciej, wbrew oporowi wielu, niż ośmieliliśmy się pomyśleć!
Józef Stalin zapytał kiedyś: „Papież? A ile om ma dywizji?”
No właśnie! Czy mogę PAPIESKĄ DYWIZJĄ nazwać tych spośród Was, którzy zwołani meilami i esemesami zgromadziliście się w otwockim parku, by, w jakże dostojnym milczeniu przejść ulicami miasta do świątyni? A następnego dnia trwaliście z pochodniami na uroczystej mszy świętej?


Któż inny ze współczesnych miałby taką charyzmę i moc oddziaływania, że mieszkańcy krakowskich akademików ułożyli by mu wielkie krzyże ze swoich okien? Kto kierował tymi odruchami serc? No właśnie! Tajemnica wiary!
Co dalej Druhny i Druhowie? A może któregoś obozowego dnia SPECJALNE OGNISKO, ze specjalnym akcentem o 21.37?


A może zaczniemy czytać Jego homilie? Może obejrzymy filmy z Jego wędrówek po Polsce? Może przypomnimy sobie Jego nauczanie o DEKALOGU? Może podejmiemy jakieś postanowienia w Jego intencji?
Odszedł nasz, dla jednych, kochany Dziadziuś, dla innych Tata, odszedł Ten, któremu ufaliśmy, ale być może, nie zawsze Go słuchaliśmy, nie mieliśmy czasu, by zgłębić Jego nauczanie.
JEST JESZCZE CZAS, BY TO NAPRAWIĆ, BO WSZYSCY CZUJEMY, ŻE TAK BYĆ POWINNO.


Wasza Biała Sowa


Otwock pożegnał Papieża
W środę, 6 kwietnia 2005 prawie 10 tys. osób z zapalonymi świecami przeszło ulicami miasta Otwocka spod liceum im. K.I Gałczyńskiego do kościoła Św. Wincentego A`Paulo. Do późnych godzin wieczornych trwały modlitwy, których zwieńczeniem był Apel Jasnogórski i uroczysty akt zawierzenia Najświętszej Maryi Pannie.


Tysiące świec zapalono by uczcić papieża wszechczasów. Marsz był wynikiem spontanicznej reakcji trzech kobiet, które drogą sms -ową wezwały młodzież do oddania hołdu Ojcu Świętemu i uczestnictwa w Apelu Jasnogórskim. Kobiety zawiadomiły o pochodzie otwocką policję. Marsz spontanicznie poprowadziło kilkudziesięciu harcerzy.


Wspólna modlitwa była w pełni spontaniczna. Atmosfera tożsama z atmosferą podczas licznych papieskich pielgrzymek, tak, jakby papież nadal był obecny. Przejmujące „Abba Ojcze” odśpiewano przy falujących i wzniesionych do góry rękach. Na koniec słychać było głośne wymowne oklaski. – Duc in altum, czyli wypłyń na głębię głosił w jubileuszowym przesłaniu Ojciec Święty – mówił proboszcz Bogusław Kowalski. – Cieszę się, że nauka wielkiego Polaka, Piotra naszych czasów pozostała w naszych sercach.
www.powiat-otwocki.pl

Wkład Polski w zjednoczoną Europę

Kilka dni temu obchodziliśmy rocznicę przystąpienia Polski do UE. Było to okazją do dyskusji na temat naszego rzekomego powrotu do Europy. Przytaczamy fragment ostatniej książki Jana Pawła II, który jest głosem w tej dyskusji i traktuje o miejscu i roli Polski w Europie?


„Po upadku komunizmu w Polsce zaczęto lansować tezę o konieczności powrotu do Europy. Oczywiście, były uzasadnione racje, które przemawiały na rzecz takiego postawienia kwestii. Niewątpliwie bowiem system totalitarny narzucony ze Wschodu oddzielał nas od Europy. Tak zwana „żelazna kurtyna” była tego wymownym symbolem. Równocześnie jednak, z innego punktu widzenia, teza o „powrocie do Europy” nie wydawała się poprawna, również w stosunku do ostatniego okresu naszej historii. Chociaż bowiem politycznie zostaliśmy oddzieleni od reszty kontynentu, to przecież Polacy nie szczędzili w tych latach wysiłku, aby wnieść własny wkład w tworzenie nowej Europy. Jak nie wspomnieć w tym kontekście o heroicznej walce z nazistowskim agresorem w roku 1939, a także powstania, jakim w 1944 roku Warszawa zareagowała na horror okupacji. Znaczący był potem rozwój „Solidarności”, który doprowadził do upadku systemu totalitarnego na Wschodzie – nie tylko w Polsce, ale i w krajach sąsiednich. Trudno więc zgodzić się bez uściśleń z tezą, według której Polska „musiała wracać do Europy”. Polska już była w Europie, skoro aktywnie uczestniczyła w jej tworzeniu. Mówiłem o tym na wielu miejscach podczas moich podróży do Polski. Mówiłem o tym przy różnych okazjach, w pewnym sensie protestując przeciw krzywdzie, jaką się wyrządza Polsce i Polakom poprzez fałszywie rozumianą tezę o „powrocie” do Europy.


Ten protest skłania mnie do spojrzenia na dzieje Polski i zapytania, jaki był wkład narodu w formowanie tak zwanego ducha europejskiego. Sięgając w daleką przeszłość, można powiedzieć, że to współtworzenie zaczęło się już od chrztu Polski, a zwłaszcza od Zjazdu Gnieźnieńskiego w roku 1000. Przyjmując chrzest z pobratymczych Czech, pierwsi władcy Polski piastowskiej tworzyli w tym miejscu Europy strukturę państwową, która pomimo swoich historycznych słabości zdołała przetrwać napór z Zachodu (niemiecki Drang nach Osten). Żyjące na ziemiach na zachód od Polski plemiona słowiańskie uległy tej presji. Polska zaś była zdolna przeciwstawić się i stała się wręcz bastionem dla różnych zewnętrznych naporów.
My, Polacy, współtworzyliśmy zatem Europę, uczestniczyliśmy w rozwoju historii naszego kontynentu, broniąc go również zbrojnie. Wystarczy przypomnieć choćby bitwę pod Legnicą (1241 r.), gdzie Polska zatrzymała najazd Mongołów na Europę. A co powiedzieć o całej sprawie krzyżackiej, która znalazła swój rezonans na Soborze w Konstancji (1414-1418)? Jednakże wkład Polski nie miał wyłącznie charakteru militarnego. Również na płaszczyźnie kultury Polska wniosła własny wkład w tworzenie Europy. Bardzo często w tym wymiarze przypomina się zasługi szkoły w Salamance, a zwłaszcza hiszpańskiego dominikanina Francisca de Vitorii (1492-1546) w opracowywaniu prawa międzynarodowego. Słusznie. Nie można jednak zapominać, że dużo wcześniej Paweł Włodkowic (1370-1435) głosił te same zasady, jako fundament uporządkowanego współżycia narodów. Nie nawracanie mieczem, ale przekonywanie – Plus ratio quam vis – to złota zasada Uniwersytetu Jagiellońskiego, który dla kultury europejskiej miał olbrzymie zasługi. Na tym uniwersytecie wykładali wybitni uczeni, na przykład Mateusz z Krakowa (1330-1410) czy Mikołaj Kopernik (1473-1543). Trudno tu nie przypomnieć jeszcze jednego faktu historycznego: w okresie kiedy Europa Zachodnia pogrążała się w wojnach religijnych po reformacji, którym usiłowano zapobiegać, przyjmując niesłuszną zasadę: Cuius regio eius religio, ostatni z Jagiellonów, Zygmunt August stwierdzał uroczyście; „Nie jestem królem waszych sumień”. Istotnie, nie było w Polsce wojen religijnych. Była natomiast tendencja ku porozumieniom i uniom: z jednej strony, w polityce, unia z Litwą, a z drugiej, w życiu kościelnym, unia brzeska zawarta pod koniec XVI wieku pomiędzy Kościołem katolickim a chrześcijanami wschodniego obrządku. Chociaż o tym wszystkim bardzo mało się wie na Zachodzie, nie można nie uznawać istotnego wkładu Polski w kształtowanie chrześcijańskiego ducha Europy Dzięki temu właśnie wiek XVI słusznie jest nazywany „złotym wiekiem” Polski. Wiek XVII natomiast, zwłaszcza druga jego część, odsłania pewne znamiona kryzysu zarówno w polityce – wewnętrznej i międzynarodowej – jak też w życiu religijnym. Z tego punktu widzenia obrona Jasnej Góry w 1655 roku ma nie tylko charakter pewnego cudu historycznego, ale także może być interpretowana jako ostrzeżenie na przyszłość w sensie wezwania do baczności wobec zagrożenia, które pochodziło z Zachodu zdominowanego zasadą cuius regio eius religio, a także ze Wschodu, gdzie coraz bardziej umacniała się wszechwładza carów. W świetle tych wydarzeń można by powiedzieć, że jeżeli Polacy zawinili w czymś wobec Europy i ducha europejskiego, to zawinili przez to, że pozwolili zniszczyć wspaniałe dziedzictwo XV i XVI stulecia.


Wiek XVIII jest okresem wielkiego upadku. Polacy pozwolili zniszczyć dziedzictwo Jagiellonów, Stefana Batorego i Jana III Sobieskiego, Nie można zapomnieć o tym, że jeszcze pod koniec XVII wieku właśnie Jan III Sobieski ocalił Europę przed zagrożeniem otomańskim w bitwie pod Wiedniem (1683). To było zwycięstwo, które oddaliło od Europy niebezpieczeństwo na długi czas. W pewnym sensie powtórzyło się pod Wiedniem to, co wydarzyło się w XIII wieku pod Legnicą. W XVIII wieku Polacy zawinili tym, że nie ustrzegli dziedzictwa, którego ostatnim obrońcą był zwycięzca spod Wiednia. Wiadomo, że powierzenie narodu królom z dynastii saskiej dokonało się pod presją zewnętrzną, zwłaszcza Rosji, która dążyła do zniszczenia nie tylko Rzeczypospolitej, ale także tych wartości, których była ona wyrazem. Polacy w ciągu XVIII wieku nie zdobyli się na to, aby ten proces rozkładowy zahamować, ażeby obronić się przed niszczącym wpływem liberum veto. Szlachta nie zdobyła się na przywrócenie praw stanu trzeciego, a przede wszystkim praw wielkich rzesz chłopów polskich przez uwłaszczenie ich i uczynienie obywatelami współodpowiedzialnymi za Rzeczpospolitą. To są starodawne winy społeczeństwa szlacheckiego, a zwłaszcza znacznej części arystokracji, dygnitarzy państwowych i niestety także niektórych dygnitarzy kościelnych.


W tym wielkim rachunku sumienia z naszego wkładu do Europy trzeba więc w szczególny sposób zatrzymać się na historii wieku XVIII. Pozwoli nam to z jednej strony zdać sobie sprawę, jak rozległy jest bilans win i zaniedbań, z drugiej jednak – uświadomić sobie to wszystko, co w wieku XVIII było początkiem odnowy. Jak nie wspomnieć na przykład Komisji Edukacji Narodowej, pierwszych prób zbrojnego oporu wobec zaborców, a przede wszystkim wielkiego dzieła Sejmu Czteroletniego? Szala win i zaniedbań była jednak przeważająca i dlatego Polska upadła. Jednakże upadając, zabrała ze sobą w testamencie to wszystko, co miało się stać zaczynem odbudowy jej niepodległości, a także jej późniejszego wkładu w budowę Europy. Ten następny etap miał się jednak rozpocząć dopiero po upadku XIX-wiecznych systemów i tak zwanego Świętego Przymierza.


Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku Polska mogła znowu aktywnie uczestniczyć w współtworzeniu Europy Dzięki niektórym politykom, a także wybitnym ekonomistom było możliwe osiągnięcie w krótkim czasie wielkich rezultatów. Wprawdzie na Zachodzie, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, patrzono na Polskę z powątpiewaniem, jednak naród z roku na rok stawał się coraz bardziej godnym zaufania partnerem w powojennej Europie. Był to także partner odważny, co stało się jasne w roku 1939: kiedy demokracje zachodnie łudziły się, że mogą coś uzyskać, paktując z Hitlerem, Polska zdobyła się na stawienie czoła wojnie, która z punktu widzenia sił militarnych i technicznych była bardzo nierówna. Władze polskie uznały, że w tym momencie było to nieodzowne, ażeby obronić przyszłość Europy i europejskości.
Kiedy wieczorem 16 października 1978 roku stanąłem po raz pierwszy na balkonie Bazyliki św. Piotra, aby pozdrowić rzymian i pielgrzymów zgromadzonych na placu w oczekiwaniu na wynik konklawe, powiedziałem, że przychodzę z „dalekiego kraju”. W gruncie rzeczy ta odległość w sensie geograficznym nie była tak wielka. Samoloty pokonywały ją zaledwie w dwie godziny. Mówiąc o dalekości, miałem na myśli istniejącą jeszcze w tamtym momencie „żelazną kurtynę”. Papież, który przychodził spoza „żelaznej kurtyny”, w prawdziwym sensie tego słowa przychodził z daleka, chociaż w rzeczywistości przychodził z samego centrum Europy. Przecież geograficzne centrum Europy znajduje się właśnie na terenie Polski.


W latach istnienia „żelaznej kurtyny” zapomniano o Europie Środkowej. Stosowano dość mechanicznie podział na Zachód i Wschód, uznając Berlin, stolicę Niemiec, za miasto-symbol, przynależące jedną swą częścią do Niemiec Federalnych, a drugą do Niemieckiej Republiki Demokratycznej. W rzeczywistości ten podział był całkowicie sztuczny. Służył celom politycznym i militarnym. Wyznaczał granice dwóch bloków, ale nie liczył się z historią ludów. Polakom trudno było przyjąć do wiadomości, że należą do Wschodu, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż właśnie w tych latach granice Polski zostały przesunięte na Zachód. Przypuszczam, że tak samo trudno było to zaakceptować Czechom, Słowa kom czy Węgrom, a także Litwinom, Łotyszom czy Estończykom.
Z tego punktu widzenia powołanie papieża z Polski, z Krakowa, mogło mieć wymowę niejako symboliczną. Nie było to jedynie powołanie konkretnego człowieka, ale całego Kościoła, z którym był on związany od urodzenia; pośrednio było to także powołanie narodu, do którego należał. Zdaje mi się, że tę sprawę szczególnie jasno widział i wyraził kard. Stefan Wyszyński. Osobiście byłem zawsze przekonany, że wybór Polaka na papieża tłumaczył się tym, czego Prymas Tysiąclecia wraz z Episkopatem i Kościołem polskim potrafili dokonać w warunkach ograniczeń, ucisku i prześladowań, jakim byli poddani w tamtych trudnych latach.


Chrystus powiedział kiedyś do Apostołów, posyłając ich na krańce ziemi: „Będziecie mi świadkami” (Dz 1, 8). Wszyscy chrześcijanie są wezwani do świadczenia o Chrystusie. W szczególny sposób są do tego powołani pasterze Kościoła. Powołując na Stolicę Rzymską kardynała z Polski, konklawe dokonało znaczącego wyboru: tak jak gdyby zażądało świadectwa Kościoła, z którego ten kardynał przychodził – jakby go zażądało dla dobra Kościoła powszechnego. W każdym razie wybór ten miał dla Europy i dla świata szczególną wymowę. Do tradycji bowiem należało, od prawie pięciu wieków, że rzymską Stolicę św. Piotra przejmowali kardynałowie włoscy Wybór Polaka nie mógł nie oznaczać jakiegoś przełomu. Świadczył o tym, że konklawe, idąc za wskazaniami Soboru, starało się odczytywać „znaki czasu” i w ich świetle kształtować swoje decyzje.


W tym kontekście można by się także zastanawiać nad wkładem Europy Środkowo-Wschodniej w tworzenie się dziś Europy zjednoczonej. Mówiłem na ten temat przy różnych okazjach. Jak mi się wydaje, najbardziej znaczącym wkładem, jaki narody tego regionu mogą zaoferować, jest obrona własnej tożsamości. Narody Europy Środkowo-Wschodniej pomimo wszystkich przeobrażeń narzuconych przez dyktaturę komunistyczną zachowały swoją tożsamość, a poniekąd nawet ją umocniły. Walka o tożsamość narodową była dla nich walką o przetrwanie. Dzisiaj obie części Europy -zachodnia i wschodnia – ponownie się zbliżają. To zjawisko, samo w sobie jak najbardziej pozytywne, nie jest pozbawione ryzyka. Wydaje mi się, że podstawowym zagrożeniem dla Europy Wschodniej jest jakieś przyćmienie własnej tożsamości. W okresie samoobrony przed totalitaryzmem marksistowskim ta część Europy przebyła drogę duchowego dojrzewania, dzięki czemu pewne istotne dla życia ludzkiego wartości mniej się tam zdewaluowały niż na Zachodzie. Tam żywe jest jeszcze na przykład przekonanie, iż to Bóg jest najwyższym gwarantem godności człowieka i jego praw. Na czym wobec tego polega ryzyko? Polega ono na bezkrytycznym uleganiu wpływom negatywnych wzorców kulturowych rozpowszechnionych na Zachodzie. Dla Europy Środkowo-Wschodniej, w której tendencje te mogą jawić się jako rodzaj „promocji kulturowej”, jest to dzisiaj jedno z najpoważniejszych wyzwań. Myślę, iż właśnie z tego punktu widzenia toczy się tutaj jakieś wielkie duchowe zmaganie, od którego zależeć będzie oblicze Europy tworzące się na początku tego tysiąclecia.
W roku 1994 odbyło się w Castel Gandolfo sympozjum na temat tożsamości europejskich społeczeństw (Identity in Change). Pytanie, wokół którego toczyła się debata, dotyczyło zmian, jakie wydarzenia XX wieku wprowadziły w świadomości tożsamości europejskiej i tożsamości narodowej w kontekście nowoczesnej cywilizacji. Na początku sympozjum Paul Ricoeur mówił o znaczeniu pamięci i zapominania, jako dwóch przeciwstawnych sil działających w historii człowieka i społeczeństw. Pamięć jest tą siłą, która tworzy tożsamość istnień ludzkich, zarówno na płaszczyźnie osobowej, jak i zbiorowej. Przez pamięć bowiem w psychice osoby tworzy się poniekąd i krystalizuje poczucie tożsamości.


Pośród wielu interesujących stwierdzeń, które wówczas usłyszałem, jedno szczególnie mnie uderzyło. Chrystus znał to prawo pamięci i w momencie kluczowym swego posłannictwa do niego się odwołał. Kiedy ustanawiał Eucharystię podczas Ostatniej Wieczerzy, powiedział: „To czyńcie na moją pamiątkę” (Hoc facite in meam commemorationem: Łk 22, 19). Pamiątka mówi o pamięci. Tak więc Kościół jest poniekąd żywą „pamięcią” Chrystusa: Chrystusowego misterium, Jego męki, śmierci i zmartwychwstania, Jego Ciała i Krwi. Tę „pamięć” realizuje się poprzez Eucharystię. Wynika stąd, że chrześcijanie, celebrując Eucharystię, to jest przywołując na „pamięć” swego Pana, nieustannie odkrywają swoją tożsamość. Eucharystia wyraża coś najgłębszego, a zarazem najbardziej uniwersalnego – świadczy o przebóstwieniu człowieka i nowego stworzenia w Chrystusie. Mówi o odkupieniu świata. Ale ta pamięć odkupienia i przebóstwienia człowieka, tak bardzo dogłębna i uniwersalna, jest równocześnie źródłem wielu innych wymiarów pamięci człowieka i ludzkich wspólnot. Pozwala ona człowiekowi rozumieć siebie w jakimś najgłębszym zakorzenieniu, a zarazem w ostatecznej perspektywie swego człowieczeństwa. Pozwala ona również rozumieć różne wspólnoty, w których kształtują się jego dzieje: rodzinę, ród i naród. Pozwala też wnikać w dzieje języka i kultury, w dzieje wszystkiego, co jest prawdziwe, dobre i piękne”.
Jan Paweł II, Pamięć i Tożsamość, ZNAK

Zielony szlak Lasów Wawerskich

Jednym z bardziej intersujących szlaków turystycznych okolic Warszawy jest zielony szlak wiodący od Marysina Wawerskiego do Anina. Jego długość, 17 km. jest do pokonania dla nawt niezbyt wprawionych do pieszych wędrówek, turystów.


Zakładając, że piechur idzie z prędkością czterech kilometrów na godzinę, doliczając czas na odpoczynki i podziwianie w niemym zachwycie uroków krajobrazu, spacer powinien potrwać około 5-6 godzin. Czyli startując o ósmej, kończymy około czternastej. Cóż my po drodze widzimy? Otóż szlak biegnie urokliwymi ścieżkami Mazowieckiego Parku Krajobrazowego imienia Czesława Łaszka. Utworzony na przełomie roku 1986 i 1987, zajmuje 15 710 hektarów, pokrytych w zdecydowanej wiekszości przez lasy iglaste, w których przeważa sosna. Pierwsze kilometry biegną przez rezerwat przyrody „Las im. Króla Jana III Sobieskiego”. I cóż dalej? A no cóż! Spotkanie z HISTORIĄ!


„Sporządzony w 1934 roku przez mierniczego M. Cieszańskiego, a obejmujący część dóbr wilanowskich od Miłosny do Marysina Wawerskiego i Anina; po osi wschód – zachód, oraz od Czaplowizny i wsi Zielona (obecnie jedna z dzielnic miasta Wesoła) do Borkowa i Międzylesia; po osi północ–południe. Nosi on tytuł: „Plan rozparcelowanych gruntów z oznaczeniem zabudowy WAWER–ANIN w gm. Wawer pow. warszawskim położonych”. Dowiadujemy się z niego, że cały ten teren został podzielony na niewielkie prostokątne działki z sugestią regularnej ich zabudowy. Wygląda to jak gigantyczne koszary, z jednakowymi domkami ustawionymi w ordynku. Zniknąć miał las, pozostawiony jedynie na północnych obrzeżach wielkiego, regularnego osiedla, oraz jako leśna enklawa Park Narodowy, obecnie Park im. Jana III Sobieskiego. Środkiem omawianego terenu, po wschodniej krawędzi parku, kierując się na Zieloną, miała przebiegać projektowana kolej obwodowa, a po jej południowych obrzeżach mknąć miała projektowana kolejka elektryczna. A wszystko to razem opisywano tak: „Wawer–Anin w kierunku Otwocka. Piękny las sosnowy i dębowy. Teren suchy. Idealny pod względem zdrowotnym”.


Tyle z opracowania Pani Barbary Buczek – Płachtowej. Właścicielem wymienionych dóbr był Adam hrabia Branicki, właściciel Wilanowa. Pisze ona dalej, że będąc ostatnim z rodu, był postacią tyleż interesującą co tragiczną. Po ślubie, w 1918 r., z Beatą Potocką, zamieszkał na stałe w Wilanowie. Małżeństwo miało trzy córki, z których żyje już w tej chwili tylko jedna; Anna Branicka–Wolska. Zawsze był otwarty na sprawy kraju i głęboko pojmowane poczucie patriotyzmu. Podczas I wojny światowej zajmował się organizacją placówek sanitarnych służacych zarówno żołnierzom jak i ludności cywilnej. Zaraz po jej zakończeniu założył i prowadził wraz z żoną ochronkę dla sierot powracających z Rosji. Sam będąc niezłym malarzem wspierał wszelkich artystów, zbiory zaś muzealne i park wilanowski stały zawsze otworem dla publiczności. W latach trzydziestych przekazał Bibliotece Narodowej cenny księgozbiór i zbiór rycin.


Wybuch drugiej wojny również znalazł go czynnym; w roku 1939 był w Straży Obywatelskiej, organizował placówki sanitarne między innymi zmieniając pałac wilanowski w szpital polowy, którym zarządzała Beata Branicka wraz z córkami i kilkoma osobami z administracji pałacowej. Wraz z żoną przechowywali wiele ukrywających się osób, oraz wykorzystując arystokratyczne snobizmy Niemców ratowali wielu ludzi z ciężkich opresji. Sam Adam działając w konspiracji dużo czasu spędzał w Warszawie, w mieszkaniu przy ulicy Smolnej. Dwukrotnie aresztowany, trafiał na Pawiak skąd wyciągany był przy pomocy koneksji rodzinnych, sięgających aż do włoskiej królowej, z którą byli spowinowaceni Braniccy. Po wybuchu powstania został po raz trzeci aresztowany przez gestapo i osadzony w więzieniu w Grójcu. Jego dwie córki zaś: Maria i Beata, jako żołnierze AK brały czynny udział w walkach powstańczych. Po zakończeniu wojny w roku 1945 cała rodzina Branickich została aresztowana przez NKWD. Początkowo przetrzymywani w Otwocku, zakończyli swą epopeję w Krasnojarsku na Syberii, w jednym z obozów jenieckich dla oficerów niemieckich, włoskich i japońskich. We wrześniu 1947 roku powrócili do Warszawy, gdzie na Cyryla i Metodego poddawano ich wielu męczącym przesłuchaniom. Nigdy już nie wrócili do Wilanowa, który przeszedł na własność państwa. A schorowany, umęczony Adam zmarł 2 grudnia 1947 roku, w wieku 55 lat, na gruźlicę i raka płuc pozostawiając rodzinę w nędzy. Upamiętnia go płyta w kościele św. Anny w Wilanowie.


Tak skończyły się dzieje ostatniego z rodu, którego imię miała nosić aleja przebiegająca tuż koło miłośnieńskiej górki, a który był właścicielem jednej z trzech największych fortun Europy, położonej tuż u progu Miłosny”. Niech te losy ostatniego z rodu Branickich będą przyczynkiem do dyskusji toczącej się ostatnio w mediach na temat: Rok 1945, wyzwolenie, czy zniewolenie.


A niezbyt długi szlak spacerowy przebiegający niemal cały czas w granicach Warszawy, to teraz typowy szlak podmiejski. Przebiega głównie przez Lasy Wawerskie, dawniej zwane zastowskimi od majątku Zastów wchodzącego w skład dóbr wilanowskich w latach 1727 do 1944. Na trasie liczne miejsca związane także z wybitnymi Polakami, m.in. z J. Piłsudskim, X. Dunikowskim, J. Korczakiem, K. I. Gałczyńskim, J. U. Niemcewiczem, M. Orłowiczem. Duża paraboliczna wydma i miejscami stary, urokliwy drzewostan uatrakcyjniają całą trasę. Miejscami na wydmach bardzo dobre tereny do uprawiania sportów zimowych. Dogodne połączenia kolejowe i autobusowe pozwalają na podzielenie na kilka odcinków. Trasa łatwa do przebycia, szczególnie polecana dla początkujących turystów, grup rodzinnych, szkolnych i koniecznie harcerskich Prawie cały czas w granicach Mazowieckiego Parku Krajobrazowego.


Na podstawie opracowań Barbary Buczek – Płachtowej i Pawła Ajdackiego zebrał i podał do wykorzystania, Jerzy Henryk Kudlicki

Ssij szmatę – X MTO

Wszystko zaczęło się w piątkowy poranek (15/04/2005), kiedy mieliśmy wbić się z naszymi tobołami do pociągu i ruszyć na podbój Radomia. My (Agatka i Dori) i Wanda wyruszyłyśmy z Józefowi a Jagood i Dyniak z jego gorszej części – Michalina. W ostatniej sekundzie, kiedy pociąg już zaczął jechać wskoczył do niego również Mikołaj, który ledwo zdążył kupić bilet.


Pierwsza godzina drogi minęła przyjaźnie, choć było trochę ciasno. Po dotarciu na dworzec śródmieście zaczęły się poszukiwania Basi, która była całkowicie zielona, jeśli chodzi o pociągi i nie bardzo wiedziała gdzie ma na nas czekać. Kiedy już się odnaleźliśmy pojawił się kolejny, tym razem poważny problem! Zadzwonił Marek, że nie chcą go wypuścić z pracy (pewnie był niegrzeczny) i mamy jechać SAMI a on dojedzie pospiesznym.


Taaaaaaa… tylko czy ktoś wie gdzie w ogóle mamy iść jak już dojedziemy do Radomia? Co prawda Mikołaj i Jagód byli tam, ale to było 2 lata temu a poza tym, kto by im powierzył prowadzenie grupy… mimo wszystko wsiedliśmy do pociągu. Po kilku minutach jazdy zauważyłyśmy, że jesteśmy obserwowani! Gapiło się na nas przenikliwym wzrokiem coś, co przypominało małą, pulchną dziewczynkę pożerającą ogromne buły jedną po drugiej. Po pewnym czasie jednak role się odwróciły, kiedy dziewczę się przesiadło i nie było go widać. Wyszłyśmy więc na mostek, aby lepiej ją widzieć. Licząc ilość pożeranych przez nią bułek umilałyśmy sobie drogę aż do Strzyżyny, gdzie potwór wysiadł. Dalsza podróż minęła dość szybko.


Dopiero wysiadłszy z pociągu na peronie w Radomiu zaczęliśmy zastanawiać się gdzie właściwie mamy iść i nie mając innego wyjścia podążyliśmy za Mikołajem i Jagoodem, którzy gnali do przodu wciąż twierdząc, że wiedzą gdzie. No i mieli racje. W komendzie hufca Radom-miasto zameldowaliśmy się jako patrol pod wdzięczną nazwą „chcemy 40 jednostek pawilonu”. Chwilę później pojawił się Marek i już w pełnym składzie obejrzeliśmy symulację pożaru i ewakuację rannych z kamienicy. Gdyby tak zawsze po trzech minutach od wezwania, zza rogu wyłaniały się dwa wozy strażackie i karetka pogotowia… potem przenieśliśmy się na placyk, gdzie odbył się apel rozpoczynający jubileuszowe Manewry Techniczno-Obronne Guzik X. Poznaliśmy komendanta naszej trasy (wędrowniczej), który od razu przypadł nam do gustu 😉 i ruszyliśmy na grę pt. „szklana pułapka”. Gra okazała się nie być ani „szklaną” ani „pułapką” tylko bieganiną po nieznanym nam mieście w poszukiwaniu- oczywiście- KARTECZEK z napisem gdzie mamy się udać. Tak, więc zwiedziliśmy miasteczko drogowe PCK, które okazało się placykiem manewrowym na ulicy PCK i cmentarz greckokatolicki, na którym miał być pochowany bohater hufca Radom (oczywiście nikt- nawet członkowie hufca- nie wiedział, kto to był i gdzie leży), a który tak naprawdę był rzymskokatolicki i nie było tam grobu „z takim wielkim napisem CZUWAJ i trzema wieńcami”, tylko miniaturka krzyża harcerskiego i mnóstwo wiązanek, pod którymi na szczęście była wymarzona KARTECZKA (z napisem: budka tel. Ul.jakaśtam). Znaleźliśmy więc budkę a potem jeszcze hospicjum na ulicy, której nikt nie umiał wymówić (Kelleskrauza) no i supermarket „kerful”. W końcu dotarliśmy na strzelnicę, gdzie BARDZO zdenerwowany całodzienną bieganiną bez sensu Mikołaj nie wytrzymał i wrzasnął „ssij szmatę!” (tekst wyjazdu – zapożyczony od prof. od biologii z czackiego) w twarz druha komendanta. Od tej pory byliśmy jego ulubionym patrolem 🙂 (dziękował za szczerości). No tutaj zaczęło się coś dziać. Marek z Basią poszli strzelać a my dostaliśmy zagadkę do rozwiązania a do tego gratis skrzynię, w której musieliśmy zmieścić dwa spośród naszych plecaków. Skrzynię z plecakami Agatki i Dyniak mieliśmy zanieść do bazy. Ponieważ było bardzo późno pojechaliśmy tam ostatnim PKS-em, na który ledwo zdążyliśmy.


Rozbiliśmy trzy namiociki – jeden bez podłogi-, bo, po co nosić 🙂 niestety śpiworki Agatki i Dyniak zamknięte były w skrzyni, więc musieliśmy się bardziej „zintegrować” żeby było nam ciepło. Wstaliśmy o świcie, aby na 8.00 dotrzeć do OSP we wsi Pionki. Przez godzinę próbowaliśmy złapać „stopa”, ale kto weźmie 8 osób z plecakami i skrzynią! W końcu poddaliśmy się i zapłaciliśmy za autobus. Na miejscu okazało się, że w Pionkach są dwie straże pożarne – o czym organizator nie wiedział, więc wszystkich wysłał do nie tej, co trzeba. Wyprzedzając większość patroli dobiegliśmy na pierwszy punkt. Naszym zadaniem było rozwinąć strażackiego węża, nalać pełne wiadro wody i strącić strumieniem wody kilka puszek. Zadania podjęła się ekipa: Marek, Dyniak i Mikołaj, na czele z Wandą, która jest w końcu córką strażaka! Uzyskaliśmy całkiem niezły czas, dostaliśmy mapę z zaznaczonymi dalszymi punktami i dostaliśmy bardzo kuszącą propozycję: mogliśmy zostawić strasznie niewygodną skrzynię lub nieść ją dalej przez cała trasę zyskując 15.pkt. pewnie wybralibyśmy opcję pierwszą, gdyby nie to, że rano Dyniak odkrył sposób na otwieranie i zamykanie skrzyni.


Wszyscy patrzyli na nas z podziwem, kiedy odchodziliśmy dumnie ze skrzynią (za najbliższym zakrętem otworzyliśmy ją, wyjęliśmy plecaki i nieśliśmy dalej pustą). Czekało nas jeszcze kilka punktów: nad zalewem rzucaliśmy kołem ratunkowym, przeszliśmy też przez tor przeszkód (razem ze skrzynią- gdyby nie była pusta nigdy by się to nam nie udało), zmokliśmy, wykonaliśmy udany zamach na prezydenta (paintball) i już porządnie zmęczeni dotarliśmy na przed ostatni punkt. Przed nami w kwadracie o średnicy ok.4m stała beczka pełna miśków i innego żelastwa. Mięliśmy wynieść beczkę nie dotykając ziemi, mając do dyspozycji deskę, dwie liny i rękawiczki. Zadanie okazało się banalne, używając deski wykonaliśmy je w piec min. To jednak nie zaspokoiło ambicji V JDW! Chcieliśmy zdobyć więcej punktów i już po 15min. Mięliśmy na to sposób! Beczka została wyniesiona za pomocą jednej liny i Dyniaka. Obwiązaliśmy beczkę liną, którą przerzuciliśmy przez gałąź. Dyniak wskoczył na Marka i złapał ją jak najwyżej.
Marek miał wyskoczyć spod Dyniak, Dyniak miał spaść na ziemię razem z liną, która miała z kolei podnieść beczkę, a dalej mięliśmy improwizować 🙂 no więc Marek wyskoczył spod Dyniak, ale Dyniak zawisnął na linie w pozycji zagrażającej jego życiu i płodności, unosząc beczkę tylko na kilka centymetrów. Na szczęście to wystarczyło i chwilę później i beczka i Dyniak znaleźli się bezpiecznie na ziemi. Dostaliśmy 7pkt. na 5 możliwych i szczęśliwi poszliśmy dalej. Zaczynało się robić późno, postanowiliśmy nie iści na ostatni punkt, (który i tak był już zamknięty). W bazie przywitał nas druh komendant, otworzył skrzynię, (do której za płotem wsadziliśmy z powrotem plecaki), podliczył nam punkty bonusowe (za zagadki, numer kłódki na skrzyni, samą skrzynię, i za to, że nas lubi 😉 wyszło ich 57 i tyle dokładnie minut mogliśmy spędzić w bazie przed wyjściem na noc do lasu. Zjedliśmy duuuuuużo ohydnego żurku, (który dla zmęczonej V JDW był najlepszą zupą na świecie!), umyliśmy się trochę i już nas wyrzucono. W pobliskim lesie rozbiliśmy obozowisko i natychmiast poszliśmy spać. W nocy miała być gra, ale skończyło się tylko na krótkiej odprawie, na którą i tak nie wstaliśmy 🙂 O 5.45 obudził nas Marek i dał nam 15min. na złożenie obozu i znalezienie patrolu, który był na odprawie i wie, co robić.


Wszyscy wędrownicy spali niedaleko w tym samym lesie i wcale nie zbierali się do drogi. Otworzyliśmy tajemniczą kopertę i dowiedzieliśmy się, że wstaliśmy o 6.00 tylko po to, żeby na 9.00 dojść do bazy (jakieś 10min. drogi stamtąd), a doszliśmy tam tylko po to, żeby dowiedzieć się, że apel będzie o 11.00. Byliśmy lekko zdenerwowani, ale wyładowaliśmy złe emocje grając z innymi wędrownikami w słoneczko (po radomsku- pajączka). Apel był raczej nudny, więc rozweseliliśmy go licznymi okrzykami, których nikt nie znał. No i cóż, zajęliśmy trzecie miejsce!!! Po prostu jesteśmy najlepsi!!!


Do Warszawy wracaliśmy w towarzystwie kolegów z GROM-u, grając z nimi w karty. Było więc wesoło i nawet nie zauważyliśmy, kiedy znaleźliśmy się w domu.


Podsumowując: Radom na dłuuugo zapamięta Józefów- byliśmy tam trzeci raz, podchodzili do nas różni ludzie i mówili, że pamiętają nas z poprzednich lat, a punktowi na hasło „Józefów” uśmiechali się i od razu patrzyli na nas przyjaźniej. No i już tradycyjnie pod koniec pierwszego dnia mówiliśmy sobie: jest beznadziejnie, nigdy więcej, a żegnając się, zapewnialiśmy wszystkich, że zobaczymy się za rok.


Dorota Lutyk & Agata Brzezińska

Niezapomniany biwak

Kiedy opowiadałam koleżance z klasy o minionym Biwaku Szczepu, który miał miejsce w Osiecku z 23 na 24 kwietnia 2005, w pewnym momencie przerwała mi i spytała: „To na ile wy tam pojechaliście? Na tydzień?!”.


Zszokowana, przerwałam relację i zaczęłam jej tłumaczyć, że jakbym pojechała na tydzień, to zapewne zauważyłaby moją nieobecność w szkole… Powtórzyłam jej jeszcze raz, że biwak odbył się w weekend. Wtedy też zrozumiałam skąd na jej twarzy pokazało się zdziwienie… Spowodowała je liczba zajęć i gier, w których brałam udział w tak krótkim czasie. Nie możliwe zdawało się, by ich tak duża ilość miała miejsce w przeciągu dwóch dni (żeby to jeszcze były dwa)! To, co dla niej było zaskakujące, dla mnie było… oczywiste! Mimo że czas spędziliśmy bardzo „intensywnie”, upłynął bardzo szybko i nim się obejrzałam, siedziałam z przekrwionymi oczami (po bezsennej nocy) nad łaciną…
Kiedy o ustalonej porze (no dobra… może trochę wcześniej), pojawiłam się przy zajezdni w Józefowie i zobaczyłam dość duży autokar, jeszcze nie domyślałam się w jaki sposób upłyną mi wspomniane dwa dni… Natomiast, kiedy zobaczyłam około pięćdziesiątki harcerzy kłębiących się wokół jego kół później, w moich oczach pojawił się wyraz uznania dla tego, kto zobowiązał się zająć ową niesforną gromadką przez ten czas! Dojechaliśmy cali i zdrowi, chociaż „w kawałkach”. Nie mam tu na myśli rozczłonkowanych zuchów, ani (żeby nie było) wędrowników, ale fakt, iż część harcerzy pojechała samochodami. No cóż… zrezygnowaliśmy z upychania harcerzy po lukach bagażowych.


Ledwo dotarliśmy na miejsce i wyswobodziliśmy się z ciężkich plecaków (to przez tony jedzenia), a już nas stamtąd grzecznie wyprosili…:) Podzieleni na patrole wyruszyliśmy na zwiad. W składzie ze mną, Aga_tką, podśpiewującym pod nosem: „Bo z dziewczynami nigdy nie wie, oj, nie wie się… titaratiratititum…” Rambem – to „titara” to substytut w miejsce nie znanego przez nas tekstu piosenki i Siarkiem ruszyliśmy niedaleko, bo aż do pewnego pana mieszkającego naprzeciwko szkoły. Po poznaniu odpowiedzi na wszystkie dręczące nas pytania, przeszliśmy się na spacer po Osiecku. Zaobserwowaliśmy niebiesko-żółty samolot, zaopatrzyliśmy się w zapas chrupek i przepytaliśmy miejscową ludność. Jakie wnioski wysnuliśmy po naszej krótkiej „trasie widokowej”? Że proboszcz w zakrystii ma kiepskie żarówki… Po powrocie mieliśmy zaledwie chwilę na ogarnięcie chaosu w salach (nisko przelatujące śpiwory… harcerze…) oraz zjedzenie słodkiej bułki, gdyż w planie mieliśmy już następne zajęcia. Podzieleni na dwie grupy udaliśmy się na nie. Na jednych z Wojciechem poznaliśmy tajniki działania karabińczyków, wiązania węzłów z taśm oraz zakładania uprzęży, co okazało się nie takie proste, na jakie wyglądało. Próbowaliśmy także przywiązywania się do rur w budynku (trochę dziwnie to brzmi, ale tak było) oraz poznawaliśmy działania różnych sprzętów rozłożonych przed nami jak na tacy:). W momencie, kiedy część z osób z naszej grupy zastanawiała się jakby podnieść malucha za pomocą cienkiej liny, którą można obciążyć znacznym ładunkiem (o ile pamiętam, w rachubę wchodziły tony), zabrano nas na następne zajęcia.


Na dworze czekał już na nas uśmiechnięty Jasiek. Od razu skojarzyło mi się to, z takim sadystycznym uśmiechem, nie wróżącym nic dobrego i dużo się nie pomyliłam – sposoby ewakuacji były tematem naszych kolejnych ćwiczeń. Nie było jednak tak strasznie! W akompaniamencie szurania czyimś ciałem po chodniku oraz łomotem zatrzaskiwanych drzwi białego Fiata 126p, nie obyło się bez śmiechów. Zwłaszcza, gdy ewakuowany przez nas kolega wylądował na ziemi. Jakiego komentarza się w zamian za udaną akcję doczekaliśmy? „Zawsze głową do przodu!” – no i racja… Akcje przeprowadziliśmy nieprofesjonalnie… Porządnie już wygłodniali zjedliśmy obiad, a po dość długiej przerwie (dziwię się, że znaleźliśmy na nią czas!), udaliśmy się na zajęcia z profilaktyki uzależnień prowadzone przez Sylwię. Te zajęcia udowodniły mi, że jestem uzależniona od Internetu (jak i znakomita większość zebranych HS-ów i wędrowników). Zajęciom towarzyszyła także „burza mózgów”, podczas której dowiedzieliśmy się, że Mirka odstresowuje „krojenie”…? Kiedy nasze umysły były już porządnie wycieńczone po pracy na najwyższym obrotach, Karolina, Ilona i Sylwia zaprosiły nas do zabaw integracyjnych. Jak zwykle to nas porządnie odprężyło i rozgrzało:) i sprawiło, że staliśmy się jeszcze głodniejsi. Dzięki temu z apetytem wsunęliśmy kolację. Chociaż powiedzmy szczerze: czy kiedykolwiek harcerzom apetyt nie dopisywał? Następnie zwołano zbiórkę i od Jaśka dowiedzieliśmy się, że czeka nas musztra. Tak, więc kolejnych parę chwil (jak nie godzinę) wykonywaliśmy rozkazy naszego oboźnego. Ciąg wydawanych przez niego komend w naszych uszach zlewał się w jeden wielki bełkot, a wykonywane przez nas polecenia w pełni to odzwierciedlały. W końcu jednak doszliśmy do wprawy i byliśmy gotowi do zaprezentowania się naszemu komendantowi:).


Kominek poprowadziła Magda. Na podłodze ze świeczek (podgrzewaczy;) ułożony był ogromny napis „szczep”. Podczas kominka mogliśmy się lepiej poznać, reprezentacje drużyn krążyły po małej salce szpiegując i wypytując innych harcerzy. Można się było dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy… Przy okazji wysłuchaliśmy ulubionych piosenek i zagraliśmy w ulubione gry, nie mówiąc już o pląsach! Całość „przypieczętowaliśmy” barwnym odciskami dłoni i stóp, które pojawią się w kronice Szczepu. Po owej części obrzędowej czekały nas już tylko dwa „wieczorki”, zanim doczekaliśmy się owej GRY, o której NIKT nie wiedział oraz o której plotki krążyły, zanim jeszcze dojechaliśmy do Osiecka:). „Wieczór poezji”, zjawisko niespotykane na biwakach harcerskich, był bardzo spokojny. Stanowił miłą niespodziankę dla zmęczonych wysiłkami w ciągu dnia (w sumie… czy było ich tak wiele?). Znalazło się na nim sporo osób, nawet tych, które za poezją nie przepadają. Zaś później, całkiem liczne grono doczekało „wieczoru filmowego”, podczas którego obejrzeliśmy „Skarb Narodów” z Nicolas’em Cage’em. No cóż… miałam się wybrać na ten film do kina… Zaoszczędziłam pieniądze! Jednak w miłym towarzystwie, wszystko zdaje się być pięęękne!


Około pierwszej zerwaliśmy się wszyscy mocno nakręceni, ubraliśmy się w kurtki i niczym „pod napięciem”:) czekaliśmy aż nas wypuszczą na grę…! Mijały minuty… kwadrans… godzina… O drugiej się poddaliśmy, a faktyczny czas odprawienia naszego patrolu przypadał na 3.25!!! Byłam na granicy wytrzymałości psychicznej… Humor mi się poprawił, kiedy dotarliśmy do pierwszego punktu i zobaczyła rozpiętą nad rzeczką linę:). „To jest to, co Tygryski lubią najbardziej”! Ochoczo zgłosiłam się jako pierwsza, ale po chwili już cała drużyna była po drugiej stronie… Nooo… oprócz Ramba, który dotarł chwilę później – kładką. Poprzez jeżyny (albo maliny… zachciało nam się skrótów) wydostaliśmy się na trasę. Podczas drogi umilałam Aga_tce czas opowiadając jej sceny z horrorów albo po prostu zawodząc jej nad uchem, jak jakiś upiór. Grupa nie zareagowała na moje komentarze w stylu: „co byście zrobili, gdybyście po odwróceniu mnie nie zobaczyli?!” (szłam, bowiem na końcu). Cisza… Przyspieszyłam i na ta chwilę odwrócił się Siarek i zaczął jęczeć: „Daria, gdzie jesteś?! Daria nie ma cię!”. Po chwili zaś zawtórował mu Rambo: „A co byście powiedzieli jakby ktoś szedł za nami?”. Aga_tka odwróciła się i po chwili z piskiem dogoniła mnie. Kto mógł wiedzieć, że Getson zamiast siedzieć na punkcie zacznie się kręcić po lesie…? Na punkcie urządzono nam „małą strzelnicę”… po ciemku! Ech… no tak… zawsze mogło być gorzej, ale zapewniam: przynajmniej raz, co nie umknęło naszej uwadze, w pudło po drożdżówkach trafiliśmy! Informacje jednak okazały się ściśle tajne i pozostawiono nas na pastwę własnej wyobraźni (chorej, o tej porze w nocy). Po „świetlikach” doszliśmy do następnego punktu, gdzie czekał już na nas Jasiek, stos masek gazowych i zagazowany namiot z poszkodowanymi. Ewakuacja się powiodła, wszyscy przeżyli, (albo raczej wszystkie) i pomijam już fakt, że w namiocie odpadła mi od maski „rura” i w momencie, kiedy ktoś zawołał do mnie: „łap ją za głowę”, miałam przed oczami dym w (!!!) masce i ów specyficzny zapach w nosie, więc mogłam jedynie zawołać: „ale ja nic nie widzę!!!”. Złapałam za coś w ciemnościach, co po wyjściu okazało się nogą. Hmmm… no tak… czy to miała być głowa…? Nie poszło nam najgorzej, więc zadowoleni podążyliśmy do ostatniego punktu, pomijając punkt docelowy – ciepły śpiworek:). Naprzeciw wyszedł na Marek, a kawałek zanim zauważyliśmy wynurzającą się zza zasieków głowę Dyniaka.


Oprócz Marka przywitały nas rozpięte na długości całej ścieżki „opeki” (jak to się zwykło mówić). Wmówiono nam, że jest wojna, a przed nami bardzo trudna trasa, prowadząca przez rozliczne przeszkody. Ubraliśmy się w nasze kombinezony… Ech… mieliśmy nawet niezły wybór! Ja wybrałam „jednoczęściowy”:), co się później „zaowocowało”, gdyż czołganie się po owych pułapkach mogłoby się okazać zgubne dla moich spodni… Komenda: „na ziemię… i… start!”. Przed twarzą, za zaparowanymi szybkami majaczyły mi nogi Ramba, które co pewien czas kopniakiem dawały mi znać, że idę w dobrą stronę. Dołek, górka, dołek, górka, patyki i jeszcze raz patyki… no i od czasu od czasu petarda śmigająca nad uchem. Po pewnym czasie zauważyłam, że ognisko mamy już za sobą, więc oboje z Rambem zaczęliśmy się turlać i tak dotarliśmy do końca trasy. Zdjęłam maskę, obracam się i… „gdzie Agatka?!”. Po chwili dołączyła do nas i opowiedziała nam o swojej akcji, kiedy to umknęły jej sprzed widoku moje nogi i sądząc, że przyspieszyłam, podążała dalej za moimi wyimaginowanymi kończynami. Przeszkodą nie do przebycia okazało się drzewo… Na punkcie oczywiście sobie poradziliśmy, poza Agatką, która zmyliła wroga, jak i siebie samą, więc mogliśmy ruszyć do „bazy”. Wycieńczeni od razu po dotarciu do szkoły, walnęliśmy się do śpiworków, choć nawet one nie uchroniły nas przed wszechogarniającym nas zimnem.


Na śniadanie przyszliśmy dość wykończeni i nawet śpiewać nam się już nie chciało. Osoby, które miały ochotę, wybrały się do kościoła, a pozostali… no cóż… wzięli się ostro za sprzątanie. Odkryłam w sobie niebywały talent, jeśli chodzi o zamiatanie podłóg:). Przy okazji wyczułam… Jakby to powiedzieć… swoiste zacięcie oboźnego, który jak mi się wydawało, najchętniej do wszystkich robót wyznaczyłby mnie… czy ja mam na twarzy wypisane, że jestem urodzoną sprzątaczką?! Kiedy odrobinę posprzątaliśmy, udaliśmy się do pokoju HS-ów i wędrowników na odprężające śpiewanki i „masakryczną” grę w „kapcia”. Później dalej sprzątaliśmy i sprzątaliśmy… Aż w końcu nas poratowano i zabrano na gry i pląsy na dwór. Niestety sielance w końcu położono kres, gdyż Jasiek nagle zwołał zbiórkę i odbył się apel. Po wszelakich podziękowaniach i życzeniach sukcesów, rozeszliśmy się, by zapakować wszystko do autokaru (bądź samochodów) oraz by wybrać się w drogę powrotną do Józefowa. Nie bez powodu w tytule artykułu użyłam słowa: „niezapomniany”. Tak, bowiem został scharakteryzowany i nazwany, (co można było przeczytać na dyplomie, wręczonym każdemu z uczestników) ów biwak. Został obficie „wyposażony” we wszelkiego rodzaju zajęcia, gry, zabawy, spotkania, dzięki którym nie nudziło nam się nawet przez chwilę.


Dostarczył niezapomnianych wrażeń, kilku nowych siniaków i miłych wspomnień… jak zawsze!:)
UOwca


P.S. Przepis na „niezapomniany” biwak (porcja dla 80 osób)

Składniki:
2 gromady – 3GZ + 5GZ, 2 drużyny harcerskie – 3DH + 5DH, 2 drużyny starszoharcerskie – 3DHS + 5DHS, 2 drużyny wędrownicze – 3DW + VJDW, instruktorzy + przyjaciele
Przyprawy:
Osieck, autokar i Pan Janusz, żuk, sprzęt, zajęcia z profilaktyki, szeroko pojęta integracja, józefowskie drożdżówki, przyrządzana na miejscu chińszczyzna
Sposób przyrządzania:
Zuchy i harcerzy, wędrowników i instruktorów zapakować o wczesnej porze do autokaru, a jeśli zbraknie miejsc, dołożyć samochody – w dowolnej ilość. Dorzucić wypełnionego po brzegi hufcowego żuka.
Po 30/40 minutach wypakować sprzęt i pełne energii towarzystwo. Mieszać przez półtora dnia, bez przerwy, na przemian z Sylwią i profesjonalną profilaktyką, zwiadem Ilony, Marka i Karoli, integracją Grosi, poetycką Kariną, kominkową Magdą, filmowym Tomkiem, linami Wojciecha, wyczynem Dyniaka, Getsona, Radka, Izy, Jaśka i Marka. W międzyczasie, dla poprawienia krzepy i wzmocnienia siły, warto dodać chińszczyznę.
Doprawić skrzętną koordynacją Jaśka, sprawną organizacją Marka, zaangażowaniem Ilony. Dodać szczyptę malowniczego Osiecka i mroźno – słonecznej aury.
Aby uzyskać pełne zadowolenie uczestników i niezapomniany efekt, warto poprosić o pomoc Kazka, Tomka K., Adama i Strz.
Podawać w atmosferze ogólnego zadowolenia i radości, chęci działania i motywacji. Smaczności!!!
Agata Rybitwa

3 Maja: święto Królowej Polski

Maryja towarzyszy naszym dziejom i kulturze właściwie od początku. “Bogurodzica” broniła, zagrzewała do walki co najmniej od I poł. XIII w.


Wydarzenie, jakie miało miejsce 1 kwietnia 1656 r. w katedrze lwowskiej, było faktem nie mającym precedensu w historii Europy. Tego dnia, podczas uroczystej mszy świętej, w obecności senatorów, biskupów, szlachty i ogromnych rzesz zwykłego ludu, król Jan Kazimierz – dokonawszy wpierw koronacji Matki Bożej na Królową Korony Polskiej – klęknął przed wizerunkiem Matki Bożej Łaskawej i wypowiedział następujące słowa: „Wielka człowieczeństwa Boskiego Matko i Panno! Ja, Jan Kazimierz, Twego Syna, Króla królów i Pana mojego, i Twoim zmiłowaniem się król, do Twych Najświętszych stóp przychodząc, tę oto konfederacyję czynię: Ciebie za Patronkę moją i państwa mego Królową dzisiaj obieram. Mnie, Królestwo moje Polskie, Wielkie Księstwo Litewskie, Ruskie, Pruskie, Mazowieckie, Żmudzkie, Inflanckie i Czernihowskie, wojsko obojga narodów i pospólstwo wszystko Twojej osobliwej opiece i obronie polecam, Twojej pomocy i miłosierdzia w teraźniejszym utrapieniu królestwa mego przeciwko nieprzyjaciołom pokornie żebrzę…”


Opisane zdarzenie przeszło do historii Polski pod nazwą ślubów lwowskich. Jego geneza wiązała się ściśle z określaną mianem „potopu” wojną, jaką Rzeczpospolita Obojga Narodów prowadziła ze Szwecją w latach 1655–1660. Był to najbardziej chyba dramatyczny epizod w przedrozbiorowej historii Polski: wojska wroga zajęły niemal cały kraj. Wkrótce po złożeniu przez Jana Kazimierza ślubów lwowskich, karta wojny zaczęła obracać się przeciwko Szwedom, a na korzyść Polski. Do Lwowa nadeszła wiadomość o zwycięstwie Stefana Czarnieckiego nad Wartą, stopniowo odbijano z rąk wroga kolejne ziemie. Sukcesy w walce z wrogiem powszechnie kojarzono z wstawiennictwem Matki Bożej, mającym miejsce za sprawą obrony Jasnej Góry i ślubów lwowskich Jana Kazimierza. Wreszcie, w 1660 r. cały kraj był wolny. Wtedy to na życzenie króla do Litanii Loretańskiej dodano wezwawanie “Królowo Korony Polskiej”


W 1909 roku Pius X ustanowił święto Królowej Korony Polskiej dla diecezji lwowskiej i przemyskiej (kilka lat po odzyskaniu niepodległości, w 1925 r. święto to rozciągnięto na wszystkie polskie diecezje). Na Maryję postawili i nasi ojcowie, prosząc o pomoc w ciężkich dniach zagrożenia sowieckiego w 1920 r. Właśnie wtedy Episkopat Polski ponowił wybór Maryi Królową Narodu.


24 maja 1936 na Jasnej Górze z udziałem 20 tysięcy osób odbyło się ślubowanie młodzieży akademickiej, czyli ogłoszenie Najświętszej Maryi Panny Patronką polskich studentów. Przed Cudownym Obrazem wyniesionym na Szczyt wypowiedziano słowa Ślubowania: „…Ciebie, Matkę Bożą i Królową Korony Polskiej, obieramy na wieczne czasy za Matkę i Patronkę polskiej młodzieży akademickiej i oddajemy pod Twoją przemożną opiekę wszystkie wyższe uczelnie i Polskę całą… Wierzymy mocno, że Ojczyzna miła wtedy tylko potężną i szczęśliwą będzie, gdy przy Tobie i Synu Twoim, jako córka najlepsza, wytrwa na wieki… Przyrzekamy i ślubujemy, że wiary naszej bronić i według niej rządzić się będziemy w życiu naszym osobistym, rodzinnym, społecznym, narodowym i państwowym”.


A kiedy znowu było ciężko (prześladowanie Kościoła w Polsce przez władze komunistyczne), w 300 letnią rocznicę ślubów Jana Kazimierza – z woli więzionego jeszcze wówczas w Komańczy Prymasa Tysiąclecia – Stefana Kardynała Wyszyńskiego wołaliśmy do Niej, zawierzając cały naród i Ojczyznę: „Królowo Polski! Odnawiamy dziś śluby Przodków naszych i Ciebie za Patronkę naszą i za Królową Narodu polskiego uznajemy. Zarówno siebie samych, jak i wszystkie ziemie polskie i wszystek lud polecamy Twojej szczególnej opiece i obronie.
Wzywamy pokornie pomocy i miłosierdzia w walce o dochowanie wierności Bogu, Krzyżowi i Ewangelii, Kościołowi świętemu i jego Pasterzom, Ojczyźnie naszej świętej, chrześcijańskiej przedniej straży, poświęconej Twojemu Sercu Niepokalanemu i Sercu Syna Twego. Pomnij, Matko Dziewico, przed obliczem Boga, na oddany Tobie Naród, który pragnie nadal pozostać Królestwem Twoim, pod opieką najlepszego Ojca wszystkich narodów ziemi”.


Widząc oddanie polskiego Kościoła Matce Boskiej 3 maja 1962 papież Jan XXIII ogłosił Najświętszą Maryję Pannę – Królową Polski i główną Patronką Polski.


Dnia 3 maja 1966 r. podczas uroczystości Tysiąclecia Chrztu Polski cały Episkopat złożył „Akt Oddania Polski w macierzyńską niewolę Maryi, Matki Kościoła, za wolność Kościoła Chrystusowego”. Stefan Kardynał Wyszyński powiedział wtedy: „Naród, który kończy jedno tysiąclecie i ma przed sobą nowe tysiąclecie, musi wspierać się na błogosławionych doświadczeniach dziejowych, czerpiąc z nich mądrość, siłę i program dla przyszłości”. Na uroczystości milenijne pragnął przybyć papież Paweł VI. Ojciec Święty chciał uhonorować Jasnogórskie Sanktuarium złotą różą papieską. Nie dane mu jednak było stanąć w progach świętego miejsca, gdyż na ponawiane wielokrotnie prośby komunistyczny rząd odpowiadał zawsze negatywnie. Kulminacyjnym punktem uroczystości był Akt Oddania Polski w Macierzyńską Niewolę Maryi, Matki Kościoła Chrystusowego za wolność Kościoła w świecie. Sumę pontyfikalną odprawił metropolita krakowski ks. arcybiskup Karol Wojtyła. Papież Paweł VI w tym dniu odprawił Mszę świętą w intencji Polski.
Zapoczątkowana wraz z Wielką Nowenną wędrówka kopii cudownego obrazu jasnogórskiego po Polsce trwała nadal podczas obchodów milenijnych. Rządzący krajem komuniści nie mogli zaakceptować entuzjazmu, z jakim wszędzie przyjmowano wizerunek Matki Bożej. Zdarzało się więc, że milicja kierowała samochód z obrazem inną trasą niż było to ustalone. 2 września 1966 r. podczas przejazdu obrazu z Warszawy do Katowic 50-osobowy oddział milicji i SB skierował wizerunek do Częstochowy. Ojcom paulinom zabroniono wywożenia go z Jasnej Góry po groźbą likwidacji ich klasztorów w Krakowie i Warszawie. Było to faktyczne aresztowanie Matki Bożej. Mimo to peregrynacja po kraju trwała nadal! Odtąd od parafii do parafii wędrowały puste ramy.
Prymas Polski kard. Józef Glemp podsumowując po 20 latach pierwsze 9 lat nawiedzenia powiedział, że Obraz dokonał wielkiego dzieła przemiany serc, olbrzymich nawróceń i ożywienia życia religijnego.


5 maja 1985 od diecezji drohiczyńskiej rozpoczęła się Druga Peregrynacja Obrazu w parafiach. Jego częścią było t.zw. „małe nawiedzenie” w parafiach kopii Obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej wędrującej od domu do domu, od rodziny do rodziny.


Dzięki Maryi przetrwaliśmy wszystkie nieszczęścia i utratę niepodległości, zachowując godność, jedność i tożsamość narodową.
Czy dziękujesz Naszej Królowej za Jej opiekę? Pamiętaj o tym w dzisiejszej wieczornej modlitwie.
MG

Ostatnia Biała Służba dla JPII

Gdy tylko okazało się, że stan zdrowia Ojca Świętego pogarsza się i jest prawdopodobne, że jego wielki pontyfikat może dobiegać końca, w naszym gronie instruktorów byliśmy pewni, że musimy oddać Mu ostatni hołd i do końca wypełnić ostatnią Białą Służbę.


W napięciu, ale także w modlitwie upływały nam godziny, w których podawano coraz smutniejsze wiadomości, aż w końcu, w trakcie harcerskiego czuwania w kościele św. Jacka usłyszeliśmy smutną wiadomość, Ojciec Święty zmarł. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że jest organizowany wyjazd do Watykanu na Jego pogrzeb. Od razu zgłosiliśmy swój udział i zostaliśmy zakwalifikowani na wyjazd jako reprezentanci ZHP.


Razem z druhną wiceprzewodniczącą ZHP hm. Wandą Czarnotą, zastępczynią naczelnika ZHP hm. Teresą Hernik i z władzami kilku chorągwi oraz sporą grupą harcerzy i instruktorów spotkaliśmy się w środę z samego rana pod budynkiem GK. Czekały na nas nowoczesne harcerskie autokary które zapewniła chorągiew wielkopolska. Trzydziestogodzinna podróż upłynęła nam pod znakiem wspólnych rozmów, modlitwy poprowadzonej przez ks. kapelana chorągwi wielkopolskiej oraz rozmyślań nad tym czy dostaniemy się na Plac Św. Piotra. W trakcie podróży docierały do nas wiadomości, że cały Rzym jest zamknięty, że autokary są zawracane kilkaset kilometrów przed miastem i nie ma szans, żeby dostać się na uroczystości pogrzebowe. Mimo obaw, jechaliśmy dalej. Byliśmy w stałym kontakcie z przedstawicielką włoskiej organizacji skautowej AGESCI. Zapewniała nas, ze wszystko jest w porządku. Już w autokarach dowiedzieliśmy się, ze jest szansa, żeby część naszej grupy pomogła włoskim skautom w służbie wodnej i medycznej na Placu Św. Piotra. Ostatecznie była to grupa 20 harcerzy z chorągwi stołecznej, białostockiej i gdańskiej.


Razem z kilkoma przyjaciółmi mieliśmy szczęście zostać włączonymi do tej grupy. Po dotarciu na miejsce zakwaterowania, na campingu około 15 km od Rzymu okazało się, że wbrew wcześniejszym ostrzeżeniom nie ma aż tak ogromnego tłoku i nawet są pojedyncze wolne miejsca noclegowe. Na Placu Świętego Piotra stawiliśmy się o północy, w noc poprzedzającą mszę pogrzebową. Razem z kilkuset osobową grupą włoskich skautów i wolontariuszy mieliśmy odprawę. Naszej grupie przypadła służba wodna w pierwszych sektorach, umiejscowionych najbliżej ołtarza i miejsca gdzie będzie spoczywać trumna z ciałem Jana Pawła II. Cała noc spędziliśmy na oczekiwaniu na wiernych, na rozstawianiu zgrzewek z wodą mineralną. Część z nas odpoczywała, drzemiąc pod kolumnami otaczającymi plac Świetego Piotra. Od szóstej rano na plac zaczęli przybywać wierni. Prawie cały plac wypełnił się tłumem ludzi z niemal całego świata. We wszystkich sektorach powiewały flagi Polski, a nawet na tak egzotycznych jak wyspy Bahama czy też Kenia i Nigeria. Jednak w tym dniu Rzym stał się polskim miastem.


Stojąc w harcerskim mundurze i kamizelce ratownika medycznego byliśmy dumni i wzruszeni, że możemy znajdować się w samym centrum tego międzynarodowego tłumu ludzi zjednoczonych pamięcią o Ojcu Świętym. Podczas mszy chodziliśmy pomiędzy sektorami i roznosiliśmy wodę wiernym.


Gdy rozpoczęła się msza i prowadzący mszę kardynał Ratzinger zaczął prowadzić łacińską liturgię, cały plac pogrążył się w modlitwie, przerywanej raz po raz oklaskami będącymi wyrazem największego szacunku i hołdu dla Ojca Świętego. Moment wyniesienia trumny był chyba najbardziej wzruszającą chwilą w życiu obecnych na placu. W czasie mszy dużo osób nie wstydziło się łez ani otwartej głośnej modlitwy. Roznosząc wodę często słyszeliśmy słowa wdzięczności i radości, że harcerze z ZHP także tutaj, w Watykanie pełnią Białą Służbę. Cała uroczystość zakończyła się około godziny 14. Mimo ogromnego zmęczenia (na placu byliśmy od północy) udaliśmy się na szybkie zwiedzanie Rzymu.


Na ulicach dominował biało-czerwony kolor polskich flag, a o drogę łatwiej było się zapytać po polsku niż po włosku czy też angielsku, a w na sklepach były przypięte napisy „Mówimy po polsku”. Mając niewiele czasu zdążyliśmy odwiedzić Forum Romanum oraz rzymskie Koloseum. Oba monumenty zrobiły na nas olbrzymie wrażenie, utwierdzając nas w tym, że Rzym to naprawdę wieczne miasto. Wieczorem powróciliśmy na camping i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Z samego rana wsiedliśmy do autokarów i udaliśmy się w drogę powrotną, po drodze zatrzymując się w Asyżu – w sanktuarium św. Franciszka. W niedzielę z samego rana, na przydrożnym parkingu, gdzieś w Czechach, zatrzymaliśmy się na polową mszę świętą odprawianą przez księdza kapelana chorągwi wielkopolskiej.


Mimo niecodziennego otoczenia – ruchliwej autostrady ta msza była chwilą kiedy każdy z nas zastanowił się nad sensem naszej służby i istotą naszego wyjazdu. Do Warszawy powróciliśmy w niedzielę wczesnym popołudniem. Dla każdego z nas chwile spędzone na placu Świętego Piotra będą niezapomnianym przeżyciem, które każdy z nas może ofiarować w intencji zmarłego Największego Rodaka.
pwd. Michał Sztompke
Hufiec Warszawa Praga Północ



Na początku chcę wyraźnie zaznaczyć, że wszyscy pełniący służbę podczas ostatnich dni, czy to podczas mszy w Polsce, czy w Rzymie mogą powiedzieć, że była to dla nich Biała Służba. Jednak uczestniczenie w niej, w samym centrum wydarzeń, na pl. Świętego Piotra było na prawdę olbrzymim przeżyciem i wyróżnieniem…
Ale po kolei, jak to było z mojej strony.


Sama informacja o wyjeździe na pogrzeb organizowanym przez ZHP jakoś mnie nie ruszyła. Wyobraziłem sobie milionowe tłumy i pomyślałem, że to zupełnie nierealne. Byłem jak większość z nas w jakimś dziwnym półśnie po sobocie i wszystko docierało do mnie z opóźnieniem. I wtedy nagle pomyślałem: kurczę, a czemu nie? A chwilę później: jak to NIE? Pewnie, że jadę… Decyzja była zupełnie spontaniczna, pieniądze zeszły na drugi plan (tradycyjnie Sprawa była oczywiście dość pilna – był poniedziałek, a wyjazd miał odbyć się w środę rano. Jako, że miałem już pewne wcześniejsze kontaktu z AGESCI (włoskim skautingiem katolickim) zostałem wyznaczony na osobę kontaktową dla włoskiej organizacji.


Wiedziałem tylko tyle, że włosi mają mój telefon i że mamy 50 miejsc na Białą Służbę, na placu św Piotra. Ruszyliśmy. Wyjazd wszystkich delegacji nie był koordynowany centralnie – było na to za mało czasu i możliwości, tym bardziej, że wieści z Włoch nie były zbyt optymistyczne. Autokary wyjechały o swoich porach i o swoich porach przemiszczały się na trasie wykonując dodatkowo żonglerkę kierowcami związaną z przepisami dotyczącymi czasu prowadzenia autokarów przez jednego kierowcę.


Po drodze skontaktowaliśmy się z autokarami, które odbierały telefony i przekazaliśmy jeszcze raz namiary na kemping, na którym mieliśmy zarezerwowany nocleg (my – tzn dwa autokary zorganizowane przez Chorągiew Wielkopolską). Pomyślałem sobie, że jeśli tam nawet dotrzemy, to uda się wcisnąć dodatkowe osoby z innych autokarów – może ustawimy gęściej namioty, może upchniemy się bardziej…


Im bliżej Rzymu, tym czarniejsze myśli nas ogarniały. Przekazy z Polski były jednoznaczne – armageddon. Miliony ludzi, miasto zablokowane, carabinieri i służba cywilna postawiona na nogi, zagrożenie, masakra, korek na 150 kilometrów od Rzymu…


Kiedy ktoś wspominał COKOLWIEK o pl św Piotra odbierane było to jako żart… No gdzie – na placu? hehe już daaaaaaawno zajęty! Miliony osób. Jeśli będziemy chociaż WIDZIEĆ Rzym to będzie dobrze. No ale cóż – trzeba być dobrej myśli. W czwartek rano skontaktowałem się z AGESCI. Okazało się, że zmniejszono ilość skautów tym samym ograniczając nas do 20 osób. Dodatkowo muszą być to osoby pełnoletnie.


Wiedziałem, że pewnie prawie każdy kto ma skończone 18 lat i BORM chciałby być w tej ekipie… Ale nie miałem żadnej pewności kto będzie nocował na naszym kempingu (czy gdziekolwiek) a na pewno absurdem byłoby zbieranie ludzi z różnych miejsc w Rzymie… Zmontowaliśmy więc ekipę z naszych dwóch autokarów oraz autokaru mokotowskiego – wiedziałem że te trzy ekipy nocują razem. Pozatym nie dało się praktycznie wysyłąć smsów ani dzwonić do innych – sieć była przeciążona.


Im bliżej Rzymu tym sytuacja stawała się klarowniejsza – żadnych korków, żadnych tłumów na przedmieściach.. Wszystko przesadzone. Spokojnie dojechaliśmy na kemping i zaczęliśmy się lokować. Tu nastąpił problem – formalności związane z zameldowaniem (faxowanie listy osób na policję, itd) przedłużyły meldowanie się do ponad dwóch godzin. A czas uciekał. Był czwartek, godzina 20.00. O 23.30 mieliśmy zjawić się na zbiórce skautów przy pl. św Piotra (choć nadal w to nie wierzyliśmy), o 22.45 umówiona tłumaczka – skautka miała na nas czekać przy stacji metra. Lokowanie się w domkach przedłużyło się na tyle, że zostało nam właściwie jakieś 15 minut na wzięcie prysznica – i do metra!


Warto nadmienić, że jedna z ekip – reprezentacja Błękitnej Czternastki z Poznania wykazała się prawdziwie harcerską postawą – jako, że część osób od nich nie miała 18 lat i nie mogła wziąć udziału w Służbie zdecydowali o niedzieleniu się i ustąpienia miejsca innym harcerzom. Suma summarum w skład 20 osobowej grupy weszły osoby z naszego autokaru (m.in. Warszawa Praga Północ, Białystok) oraz autokaru reprezentacji hufca Warszawa Mokotów (w tym inni listowicze, którzy też może coś napiszą)


Czasu jak pisałem było mało, więc pognaliśmy na pociąg. Warto nadmienić iż otrzymaliśmy polecenia aby nie brać plecaków, więc nie mieliśmy ze sobą śpiworów ani prowiantu…


Przestaliśmy zupełnie wierzyć w medialne plotki, kiedy dojechaliśmy matrem na stację „pl św. Piotra” bez większych problemów. Tu już zaczęły się tłumy, ale nasza skautowa tłumaczka przeprowadziła nas przez wszystkie bramki aż pod Watykan.
Tam podzielono nas na grupy, wprowadzono na Plac, przeczytano instrukcje i… kazano czekać do rana. No tak – to było dość trudne. Zero śpiworów. Zero kocy (potem nam jakieś rozdano). Temperatura 6 stopni. Ostatni normalny posiłek (nie licząc gorących kubków) – w środę. Ostatni normalny sen – z wtorku na środę. (współczuję dziewczynom w spódnicach
Plac był praktycznie pusty. Niesamowite wrażenie. Cały plac, kilkadziesiąt skautów włoskich, kilkunastu policjantów… i my…
Pod placem gromadziły się tłumy (o wiele mniejsze niż to przedstawiano w mediach), ale na sam plac jeszcze nie wpuszczano. Słońce zdawało się nie wstawać… W końcu zaczęło się!


Na plac weszli (wbiegli) pierwsi pielgrzymi. Oczywiście Polacy! Przez komórki, podekscytowani krzyczeli do znajomych, że są NA PLACU! My obstawiliśmy sektory (większość Polaków we włoskich grupkach zdołała przekonać szefów grup że to właśnie my powinniśmy stać jak najbliżej bazyliki ))
Jako jedna z pierwszych grup weszła grupa rektorów polskich uczelni. W swoich strojach wyglądali na prawdę dostojnie i wzbudzali powszechne zainteresowanie. Szczególnie jeden z rektorów…. Jerzy Stuhr
Ludzi przybywało w tempie wykładniczym. Za chwilę plac wypełnił się ludźmi. Jerzy Stuhr dziarskim krokiem zaczał maszerować w stronę sektora dla VIPów (rektorzy stali w normalnym sektorze) i z właściwą sobie gracją udzielał wywiadu pewnej reporterce. Carabinieri byli tak zdziwieni (kto to jest??) że głupio im było spytać o przepustkę. (w sumie wyglądał jak król jakiegoś państwa). Stuhr delikatnie kiwnął strażnikom głową, następnie kiwnął zazdrosnym kolegom stojącym w zatłoczonym sektorze… i zniknął w tłumie VIPów ))


Sama służba… Miała wymiar chyba bardziej duchowy. Jeśli mam być szczery roboty nie było zbyt wiele. Pierwszą pomocą zajmowały się wyspecjalizowane organizacje (a było ich multum – samych policji z 6 rodzajów, do tego maltańczycy, czerwony krzyż, obrona cywilna i inne – naliczyłem chyba ponad 20 różnych organizacji pozarządowych). My zajmowaliśmy się głównie roznoszeniem wody (popyt był spory, ale tez nie olbrzymi – wcale nie było upału) i… tłumaczeniem Polakom, że NIE NALEŻY przechodzić przez barierki. Tak, niestety tradycyjnie rodacy nie robili nam zbyt dobrej opinii (z radia doszła wieść, że grupa Polaków usiłowała przedrzeć się przez kordon policji… :/ )


Tak na prawdę najtrudniejsza była chyba walka z własnym niewyspaniem i głodem (skauci jednak nie zapewnili nam żadnego opierunku), ale wielkość wydarzenia powodowała, że nie myśleliśmy o najniższych piętrach piramidy Maslowa Samych przeżyć opisywac nie będę… bo chyba nie sposób. Każdy przeżywał to na swój sposób, choć chyba największy twardziel nie potrafił powstrzymać łez. Ale niezupełnie łez rozpaczy… Trudno to opisać. Kiedy widzi się setki powiewających polskich flag. Kiedy widzi się transparenty nawołujące do natychmiastowej kanonizacji, okrzyki, niczym w średniowieczu, „święty, święty” w różnych językach. Kiedy Ameryka Południowa ze swym wrodzonym temperamentem krzyczy:
-Viva el Papa! -VIVA!
Kiedy cały tłum bije po raz ostatni brawa… Rzymskie brawa oznaczające szacunek i uznanie. Przyznam się szczerze, że nie wytrzymałem zupełnie, przy Ojcze Nasz, które przywiodło mi głos Papieża (Pater Noster…) i gdy usłyszałem „Barkę”… Ech nie będę się już rozpisywał…


Jestem pełen podziwu dla Włochów. Pomimo wrażenia totalnego chaosu organizacyjnego i braku środków bezpieczeństwa (musieliśmy tylko przygotować wcześniej listę naszej reprezentacji i daty urodzenia) wszystko szło bardzo sprawnie. Sektory zamykano gdy groziły przepełnieniem, ewakuacja też przeszłą sprawnie. Jedynie Polacy próbowali dyskutować z policją, że oni muszą przejść w polbliże bazyliki (wypuszczano ludzi tylko w odwrotnym kierunku): „ja tylko do żony, ja tylko na chwilę, ja kogoś zgubiłem, ja do żony, Ż.O.N.Y. ROZUMIESZ MNIE?”.


Dziękuję jeszcze raz wszystkim , którzy byli wtedy na placu, jako Biała Służba, tym, którzy wogóle pojechali do Watykanu i tym którzy pełnili tą służbę tu w Polsce – pewnie nie raz ciężej. Dziękuję też Druhnie Naczelniczce Teresie Hernik za taki spontaniczny pomysł i Chorągwi Wielkopolskiej za jego szybkie zrealizowanie.


Jestem straszliwie wdzięczny, że mogłem uczestniczyć w tym największym podobno zgromadzeniu ludzkim w historii świata (!) właśnie tak blisko centrum wydarzeń.
Mam tylko nadzieję, że wszystkie pozytywne następstwa wydarzeń ostatnich dni zarówno we mnie jak i w innych będą trwały jak najdłużej…

Czuwaj!
hm. Michał „g00rek” Górecki, H.R.