[Zlot Chorąwi Stołecznej 2001] Przejawy miłości do prasy

Na zlocie w naprawdę Zimnych Dołach miałam okazje na własnej skórze doświadczyć ignorancji społeczeństwa wobec prasy, gdzie jako coś w stylu reportera z obłędem w oku wyciągałam z ludzi potrzebne mi informacje.


Zaczęło się jakoś rano, gdy pełna podziwu dla logiki swojego postępowania (była sobota, 9.30 rano – normalnie śpię do 11) w strugach deszczu i z wielkim pudłem pełnym pierwszego numeru zlotowego „Przecieku” wtargnęłam na odprawę komendantów, której jeszcze nie było, chociaż już powinna. Jedyne, co chciałam zrobić, to wreszcie pozbyć się balastu w postaci rzeczonego pudła i zabrać do konkretnej, dziennikarskiej roboty. Odprawa rozpoczęła się z opóźnieniem przekraczającym normę otwocką. Zanim jednak do niej doszło, nasz nieoceniony komendant zdążył się „przychylnie” wyrazić o gazetce, porządnie zeźlić i ogólnie rzecz biorąc – nieco obudzić. Na odprawie zamierzałam wręczyć prasę komendantom gniazd czy czegoś-tam i sobie iść. Nie było mi to jednak dane, bo dogadanie z Wyższą Instancją było tak trudne, że pożałowałam, że nie mam do dyspozycji jakiegoś samostrzelnego argumentu. W końcu niejaka druhna Iza odholowała mnie do biura zlotowego, które miało się zając kolportażem. Tam, po kilku minutach stania na deszczu, pozbyłam się kartonu. Rozmyślając o biurokracji, poczłapałam do otwockiego punktu programowego, licząc, że może mają coś do jedzenia.

Z kolejnym przejawem miłości do prasy miałam do czynienia podczas zbierania wstępnych informacji do artykułów w miejscu zapisów na poszczególne zajęcia. W porządku okazali się jedynie żeglarze, ale skoro się żalę, to nie będę o tym pisać. Reszta okazała się totalnie niereformowalna. Chyba strasznie chcieli się poczuć ważni, a że jakoś na zapisach nie było tłoku, uznali że będą ważni wobec mnie. Na ogół na początek dostawałam ulotkę z zaznaczeniem, że mam ją zwrócić, „bo im zabraknie” (to było więcej zrobić). Po chwili namysłu uznałam, że chyba mogę być mniej taktowna i postanowiłam kategoryczniej prosić o udzielenie odpowiedzi na moje proste pytania. A było to wściekle trudne, bo sportowcy sami nie bardzo orientowali się, co i gdzie organizują (dzięki za ulotkę) a druhny seniorki od trasy rajdowej dopiero po paru minutach załapały, że nie chcę zgłosić patrolu i nie wypełnię druczku.

Ale to wszystko jeszcze nic. Raz na jakiś czas wpadałam w okolice stara, żeby wygodnie usiąść i spisać zebrany materiał, zanim go zgubię. Tutaj pojawiał taki jeden taki kędzierzawy (już ona dobrze wie, że o niego chodzi), co bez ustanku twierdził, że moim głównym zajęciem jest donosicielstwo.

I jak tu człowiek ma pracować w takich warunkach? Ale ostrzegam, nie zadzierajcie z prasą…

A tak na poważnie, to kompletnie nie przeszkadza mi, że Tomek Grodzki się ze mną podrażni a Tomek Lubas sobie pogada. Druhny seniorki też mogą być rozkojarzone, ale strasznie denerwują mnie nadęte druhny i druhowie, którzy gdy tylko dorwą się do jakiejś funkcji, choćby to było powtarzanie przez pół dnia „Proszę wypełnić formularz zgłoszenia”, natychmiast stają się nie do zniesienia. Jaki to ma sens i gdzie w tym logika?

Ola Kasperska

Znowu udało nam się pokazać, że potrafimy!

Od kilku tygodni obchodzimy święto hufca. Dla jednych stanowi większe, dla innych mniejsze przeżycie. Jedni napracowali się przy nim mniej – inni bardzo dużo. Jednak impreza nie miałaby tego wymiaru, gdyby nie jeden człowiek – Jurek Lis.


PRZECIEK: Jak to się stało, że podjąłeś się pracy nad tym przedsięwzięciem? Zgłoszono Cię „na ochotnika”, czy inicjatywa wyszła od Ciebie?

JUREK: Dokładnie, to już tego nie pamiętam… Ale chyba sam się zgłosiłem. W zeszłym roku także zajmowałem się Świętem Hufca i było ono bardzo udane oraz mnie samemu dało wiele satysfakcji. Poza tym – lubię robić to, co sprawia mi przyjemność i na ogół nie czekam na propozycje, tylko sam z nimi wychodzę.

Czy początki były trudne?

To było już dość dawno i trochę wymknęło się pamięci. Ale raczej nie. Jednak widzę potrzebę stworzenia jakiejś dokumentacji.

Jakiegoś tajnego kapownika?

Nie, nie, nic z tych rzeczy…

Nie okłamujmy się – przy Święcie Hufca pracę znaleźliby wszyscy bezrobotni ze średniego miasteczka. Czy ciężko było znaleźć pomagierów?

Największy problem był z przepływem wiadomości. Prawda jest taka, że informacje w gablotach, „Przecieku” i na stronie hufca są nieporównywalnie mniej skuteczne od bezpośredniej rozmowy. Pomimo tego udało się skompletować ekipę. Poszczególne zadania były wykonywane środowiskowo, moja rola polegała głównie na koordynowaniu ich pracy oraz niesieniem pomocy.

No właśnie, pomocy… To przedsięwzięcie można zaliczyć do gotówko chłonnych.

Tak jest. W tym miejscu bardzo istotna była rola sponsorów. Miasto sfinansowało koncert zespołu Stare Dobre Małżeństwo. Poza tym – każdy w jakiś sposób starał się zorganizować niezbędne materiały droga prywatną albo po prostu z miejsca pracy.

W jaki sposób organizacja święta wpłynęła na układy z miastem?

Zarząd jest nam bardzo przychylny i życzliwy. Na każdej z imprez wchodzących w skład obchodów obecny był ktoś z władz Miasta. Dotyczyło to nawet apelu na majówce, na który musieli kawałek podjechać i posłużyć za pokarm komarom… Generalnie – to znowu udało nam się pokazać, że potrafimy coś zorganizować i że jest to fajne i ciekawe. A przecież to jeszcze nie koniec na ten rok.

Czy możesz już wypowiedzieć się na temat ogólnego efektu?

Sądzę, że chyba jeszcze na to za wcześnie. Pozostało jeszcze kilka imprez. Jednak póki co – wszystko idzie dobrze. Musieliśmy jedynie z powodu pogody odwołać spływ kajakowy, ale odbędzie on się na pewno w jakimś innym terminie. Co mogę jeszcze powiedzieć? Chyba trochę odbiegliśmy od celu Święta – trwa ono już prawie dwa miesiące. Zmienna także była frekwencja w poszczególnych wydarzeniach. To jednak nie stanowi problemu, bo nie wszędzie jest dobrze, jak jest tłum ludzi.

Masz już jakieś wnioski i przemyślenia?

Należy przede wszystkim opierać się na pozytywnym myśleniu i nie martwić na zapas.

Tryskasz optymizmem… Podejmiesz się organizacji obchodów Święta Hufca w przyszłym roku?

Raczej nie chciałbym podejmować się organizacji całości. Jednak mam parę pomysłów, którymi chętnie się z kimś podzielę. Służę także swoim doświadczeniem

Dziękuje za rozmowę. Do widzenia.

Dzięki, cześć.

Ola Kasperska

Przełom wieków – nasz czas


Całkiem niedawno minął nam kolejny rok, jak zwykle uwieńczony długo oczekiwanym, wspaniałym Sylwestrem. Jednak ani owy rok, ani Sylwester nie należały do takich sobie całkiem pospolitych. Otóż miały zaszczyt zakończyć nie tylko stary wiek, ale i tysiąclecie, i wprowadzić ludzkość w tzw. „nową erę”- ogólnie postrzeganą jako czas spełniania najśmielszych nawet marzeń.





Wielu ludzi bardzo mocno wierzy, że XXI wiek wniesie ze sobą coś niezwykłego i niczym czarodziej z bajki w jednej chwili przemieni ich szare codzienne życie w niekończące się pasmo szczęścia i dostatku. Oczywiście nie brak też sceptyków, według których nieuchronny postęp cywilizacji zniszczy nas i naszą planetę lub że wkrótce nadejdzie dawno przepowiadany koniec świata itp. Jednak ich liczba zdecydowanie nie może się równać liczbie tysięcy marzycieli, którzy w nowym wieku będą zmieniać świat.

A oto i oni: młodzi ludzie pełni zapału i wiary- oni, czyli my. Niektórzy mają już wyznaczone jakieś swoje cele- do czegoś dążą, wiedzą, czego chcą i robią wszystko, żeby to „coś” osiągnąć. Jednak większość z nas dopiero poszukuje właściwej ścieżki, którą w przyszłości mogłaby podążyć. Nie jesteśmy idealni, czasem zdarza nam się zbłądzić. Czasem wybieramy prostszą drogę, bo tak akurat jest wygodniej, zupełnie nie zastanawiając się nad tym, co może stać się potem. Czasem żyjemy chwilą… Ale to wcale nie znaczy, że jesteśmy źli. To tylko dowód na to, że stale czegoś szukamy, że nie jesteśmy bierni. (Kto nie wierzy, niech przypomni sobie chociażby ostatnią Wielką Orkiestrę i tysiące zaangażowanej w nią młodzieży!)

Nazywają nas „Generacją X”. Ciekawa nazwa, ale co właściwie oznacza? Jedni twierdzą, że chodzi tu o wiarę, inni natomiast, że o nieskończone możliwości i tzw. „świetlaną przyszłość”. Prawda znajduje się gdzieś po środku. W końcu jesteśmy młodzieżą nowego tysiąclecia, ambitną, zdolną do realizacji własnych pragnień i marzeń. Bo wystarczy tylko chcieć, aby cały świat stanął przed nami otworem. A przecież chcieć, to móc! Czasem zwykłe oderwanie się od codziennej rutyny, podniesienie wzroku znad telewizora może sprawić, że wokół siebie dostrzeżemy nie tylko to od tak dawna poszukiwane „coś”, ale także i innych ludzi, którzy również bardzo na nas liczą. Otwórzcie oczy: świat jest piękny, nowa era wiele po sobie obiecuje, a nasze możliwości stale rosną. Nie zniechęcajcie się niepowodzeniami- one powinny tylko mobilizować do dalszej pracy. Mamy po prostu genialną i niepowtarzalną szansę stania się cząstką czegoś niezwykłego, więc nie zmarnujmy jej! Jednym słowem: nie bójmy się działać i sięgajmy śmiało po swoje marzenia, a XXI wiek będzie należał do nas!

Na zakończenie chciałabym przytoczyć słowa pewnego bardzo mądrego człowieka, które, mam nadzieję, dadzą każdemu trochę do myślenia:

„Człowiek rodzi się niczym i będzie taki, jakim sam siebie stworzy. Życie ludzkie będzie mieć dopiero wtedy sens, kiedy człowiek sam mu go nada. Są tylko te wartości w świecie, które człowiek sam stworzy.” J.P. Sartre

Ita

Dzień Zamkowy – Dzień Dziecka 2001

Hmmm… Właściwie, to chyba od razu powinnam się przyznać, że nie bardzo wiem, od czego zacząć. I prawda jest taka, że nie chodzi tu wcale o nadzwyczajną plątaninę myśli związaną z nadmiarem informacji… Raczej o niezwykłą pustkę w głowie związaną z ich brakiem. Bo tak naprawdę, to poza tym, co działo się w Komnacie Piratów (którą zresztą sama się zajmowałam) i poza szczątkowymi wiadomościami na temat Komnaty Eliksirów i smoka Baltazara wiem niewiele… No, ale spróbujmy!


1 czerwca 2001 zaczął się dla mnie od klasówki z historii, jednak po tych niekoniecznie szczęśliwych 45 minutach przyszedł czas na przyłączenie się do gorączkowych (a może i nie „gorączkowych”- ale tak lepiej brzmi, no nie?) ostatnich przygotowań na przyjęcie przedszkolaków. Mieliśmy ogromnego farta z pogodą, bo od kilku dni lało jak z cebra, a akurat tego dnia (dokładnie rana, bo po skończonej zabawie znowu się rozpadało) zaświeciło nam słoneczko.

Na dzieciaki czekały cztery „komnaty” (jeżeli którąś pominęłam, to przepraszam!), a w każdej z nich cała masa niespodzianek. Była sobie na przykład wyżej wspomniana Komnata Eliksirów, w której maluchy zgłębiały tajniki magii i uczyły się rozpoznawać eliksiry po smakach, czy prowadzona przez 33. Komnata Piratów, gdzie każdy, kto wykazał się odwagą, sprytem i siłą mógł skosztować prawdziwie „pirackiego”, cukierkowego skarbu. W jednej z komnat dzieciaki „tworzyły” sobie herby, a na ich twarzyczkach powstawały bardzo milusie kolorowe obrazki. Ostatnią zapamiętaną przeze mnie komnatę zamieszkiwał smok Baltazar. Pamiętam, że kiedy do niej zajrzałam, moim oczom ukazały się wykonujące bardzo skomplikowany taniec druhny Ewcia i Asia oraz gromadka dzieci za wszelką cenę próbująca ów taniec (i przy okazji bardzo ciekawe dźwięki) naśladować.

No tak, już wiem, o czym zapomniałam! Otóż jedną z atrakcji był również tor przeszkód (który miał jakąś fajną nazwę, którą ja oczywiście zapomniałam).

Ogólnie uważam, że dzieciaki bawiły się dobrze i (mam nadzieję) będą ten Dzień Dziecka wspominać z prawdziwą radością. Nie ukrywam zresztą, że nie tylko dzieci bawiły się dobrze, bo wydaje mi się, że również organizatorzy mieli z całej zabawy nie małą frajdę. A niektóre z przedszkolaków były naprawdę bezbłędne! Pewna ich grupka przedstawiła „piratom” taką wersję „Wlazł kotek na płotek”, że w pewnym momencie sami już nie wierzyliśmy, że śpiewają to dzieci!

Po skończonej „zamkowej” zabawie i wspólnych pląsach przyszedł czas na pożegnanie maluchów. Niestety, przed wyjściem „solenizanci” postanowili splądrować piracką komnatę i zjadły nam cały zapas cukierków- ale niech im pójdzie na zdrowie! Na koniec dzielna Zamkowa Brygada została poczęstowana mleczkiem i czymś dobrym do zjedzenia, ale nie pamiętam, co to było… I to właściwie tyle.

Na zakończenie chciałam jeszcze bardzo gorąco podziękować druhnie Izie Łabudzkiej za „czuwanie” nad całą imprezą, cukierki i za cierpliwość dla 33. (a właściwie za Wielka Cierpliwość dla 33.). Jeszcze raz bardzo dziękuję i pozdrawiam!

Ita

Za 15 letnią służbę w szeregach poczt

2 czerwca 2001 R. Poczta Harcerska z naszego Hufca uczestniczyła w XX Zlocie Poczt Harcerskich ZHP. Wybrano nowe Naczelnictwo Poczt, a dhna Ula Bugaj została mianowana rzeczniczką prasową poczt harcerskich.

W czasie jubileuszowego zlotu m.in. rozstrzygnięto plebiscyt na najładniejsze wydawnictwa PH w latach 1999 – 2000. Nasza PH otrzymała dwa drugie miejsca: w kategorii kartki pocztowej oraz w kategorii inne wydawnictwa. PH Otwock otrzymała również dyplom uznania „za 15 letnią służbę w szeregach poczt”.

Marsz do szkoły


Dla każdego drużynowego w naszym hufcu najważniejszy problem stanowi znalezienie miejsca, gdzie będzie mógł się spotykać z harcerzami. Nieoceniona pomoc stanowi szkoła, do której chodzą nasi harcerze. Dzisiaj przedstawiam wam rozmowę z Panem Andrzejem Szaciłło, dyrektorem SP 12 w Otwocku przy ulicy Andriollego.




Harcerstwo w dzisiejszym świecie budzi różne odczucia. Jakie jest pana nastawienie ?

Do harcerstwa mam stosunek bardzo sentymentalny. Sam byłem harcerzem, jeździłem na obozy do Jastrowia i do Białobrzegów. Z tamtym okresem łączy się wiele miłych wspomnień. Do dziś pamiętam swoje Przyrzeczenie i kolor chusty – była niebieska z czarnymi frędzlami… To także niesamowita szkoła życia. Nasze obozy zakładaliśmy w bardzo spartańskich warunkach, sami robiliśmy prycze z żerdek, wypychaliśmy sienniki sianem. Nigdy nie zapomnę tego przybijania desek i korowania żerdzi.

Jak wyglądała kwestia stopni i sprawności ?

Zdobywaliśmy ich bardzo dużo, punktem honoru było mieć jak najwięcej. Pamiętam także najróżniejsze plakietki i znaczki okolicznościowe, z dumą noszone przy mundurze. Ale to była nieco inna epoka…

W jakim sensie inna?

Było dużo więcej drużyn – w mojej szkole podstawowej – była to SP nr 3 w Otwocku – działało ich bardzo wiele. Praktycznie prawie cała klasa należała do drużyny. Nikt też nie wstydził się noszenia munduru, a na dni mundurowe niemal 2/3 szkoły w nich przychodziło… Harcerstwo było organizacją bardziej powszechną.

Gdzie może leżeć przyczyna zmniejszenia się ilości harcerzy ?

To trudne pytanie. Harcerstwo zahacza o ten najwyższy poziom wartości, a ludzie coraz bardziej się ich wstydzą. Harcerze to w dużej mierze idealiści, a dla nich w naszym świecie jest dzisiaj mało miejsca. Za mało… Poza tym – kiedyś harcerstwo było silniej zakorzenione w szkole, sami nauczyciele często byli instruktorami. Kilkanaście lat temu nie było także tylu innych zajęć – angielskiego, komputerów, tylu programów w telewizji. Zwiększyły się także wymagania edukacyjne. Uczniom często brakuje czasu na zajęcia nie związane z nauką.

Czy w SP nr 12 działały wcześniej jakieś drużyny ?

Zawsze pod tym względem współpracowaliśmy z MDK. Co jakieś 2-3 lata pojawiała się inicjatywa, ale na ogół dość szybko gasła. Drużyny zrzeszały kilkanaście osób, a potem pozostawała garstka. Jednak odkąd jestem dyrektorem, czyli 11 lat, zawsze miałem dobre zdanie na temat tej organizacji i nie słyszałem tez żadnej skargi od rodziców.

Orientuje się Pan, jakie jest nastawienie rodziców ?

Myślę, że najlepiej określiłaby to jakaś ankieta, ze szczegółowo dopracowanymi pytaniami. Sporo osób potraktowałoby ja dość obojętnie, inne opinie byłyby bardziej szczere i chyba na ogół pozytywne. To, czego rodzice mogą najbardziej się obawiać, to same powroty ze zbiórek – żyjemy w dość niebezpiecznym świecie…

Czy uczniowie należący do drużyn harcerskich jakoś się wyróżniają na tle rówieśników ?

Są spokojniejsi, bardziej odpowiedzialni, wykazują więcej własnej inicjatywy. Mają bardzo twórcze pomysły, łatwiej się z nimi rozmawia na lekcji. Z całą pewnością te dzieci nie są apatyczne, jak ich rówieśnicy ogłupiani przez telewizję i podwórkową nudę. Można liczyć na większy zapał organizacyjny z ich strony, chętniej się wszystkiego podejmują.

Zatem harcerstwo jest pomocne w wychowywaniu młodzieży ?

Z pewnością. Ta organizacja od dawna kieruje się niezmiennymi wartościami. Ma solidne korzenie, tradycję i rozwija wśród dzieci solidarność. Uczy także rozwiązywania konfliktów, bo jak wiadomo zawsze pojawiają się one w większej grupie ludzi. Bardzo cenne są z pewnością harcerskie ideały – przecież tak o nie dziś trudno…

Jak rysuje się działalność zuchów ?

Interesujące są metody pracy w tej najmłodszej grupie. Ważną rolę odgrywa pedagogika zabawy. Praca instruktorów jest bardzo cenna, a te małe dzieci poważnie traktują swoje zuchowanie, uczą się spontaniczności, odpowiedzialności. A to wszystko podczas zabawy. To ciekawe zjawisko. Sądzę, że to bardzo pozytywna i potrzebna forma działalności. Najmłodsi uczniowie mają wspaniale zorganizowany czas i chętnie uczestniczą w zbiórkach.

Świadczy o tym nawet sam stan liczebny gromady zuchowej „Mali globtroterzy”…

Jak powinna wyglądać współpraca drużyny harcerskiej ze szkołą ?

Harcerze są bardzo skromni i o wielu wspaniałych rzeczach, które robią, po prostu nie wiemy. Sądzę, że harcerstwo powinno integrować młodzież, dawać piękne wspomnienia. Chciałbym także, aby przez drużynę harcerze identyfikowali się również ze szkołą. Harcerze powinni mieć swój kąt w każdej szkole. Mają ciekawe oferty turystyczne – biwaki, rajdy, obozy letnie. Przede wszystkim – harcerstwo powinno nadal istnieć.

Dziękuję za rozmowę. Do widzenia.

Ja również dziękuję, do widzenia.

Rozmawiała: Ola Kasperska

Behawior typowego „Homo Scautusa”

Sensacja na skalę hufcową!!! Po długich latach żmudnych badań i wytężonej pracy naukowców udało się poznać i wyodrębnić nowy gatunek zwierzęcia należącego niewątpliwie do człowiekowatych – Homo scautus. Przedstawiciele tego gatunku, z racji przynależności do tej samej rodziny, co zwykli ludzie, są do nich rażąco podobni z wyglądu i dlatego tak łatwo jest im ukrywać się w tłumie.

Jak wygląda typowy przedstawiciel gatunku Homo scautus? Na to pytanie trudno jest dać jednoznaczną odpowiedź, gdyż praktycznie każdy jest wyjątkowy, każdy jest inny. Jest to inność w dosłownym tego słowa znaczeniu. Społeczeństwo bardzo różnie „widzi” harcerzy. Dla jednych są oni „młodym wojskiem”, harcerzykami w krótkich spodenkach, niektórzy mają ich za komunistów, inni w końcu mówią: ”ja was lubię, bo nie jesteście ci kościelni…”. Niewątpliwie wszyscy oni mają rację i jednocześnie wszyscy się mylą, gdyż nie można harcerzy traktować tak samo. Mimo wszystko mundur harcerski nadal wzbudza, jeśli nie sympatię, to przynajmniej zaufanie, jest to niewątpliwie zasługa naszej przeszłości, dla jednych chlubnej, dla innych nie, lecz przecież ludzie nie postrzegają harcerzy tylko przez pryzmat historii, wielką wagę ma obraz dzisiejszych młodych ludzi z naszego hufca. Jest on jednak cokolwiek „dziwny”.

Postaram się przedstawić obraz typowego Homo scautusa w jego środowisku naturalnym, czyli na rajdach. Zainteresowania harcerzy mogłyby niejednego zwykłego Homo sapiens przyprawić o ból głowy. Przecież tylko harcerze mogą być na tyle „głupi”, aby płacąc dziewięć złotych, łazić po lesie z plecakami przez noc i następny dzień, później dostać dziwną ciecz na obiad i być z tego zadowolonym (no, może to zbyt wielkie słowo, przynajmniej nie skrzywdzili organizatorów). Nikt normalny przecież by się na to nie zgodził, nikt oprócz harcerzy. Tylko tutaj mogą się spotkać osoby o zdecydowanie odmiennych poglądach na świat i religię, a pomimo to doskonale się ze sobą bawić. Przykłady tego mamy na rajdach, czy też na imprezach organizowanych przez drużyny w hufcu. Tam następuje pełna integracja.

Właśnie na rajdach jest okazja do zaobserwowania „dziwnych” cech typowego Homo scautusa. Pierwszą jest chorobliwa wręcz niechęć do wczesnego wstawania wśród uczestników (przecież jest dziewiąta rano, to środek nocy, dajcie spać). Z kolei komenda rajdu ma sadystyczną przyjemność wpuszczając na salę oboźnego, który drze się niemiłosiernie budząc wszystkich ze słodkiego snu (apel poranny- czas pięć minut!!). Inną cechą jest stosunek do higieny (a dajcie wy mi święty spokój, najlepiej to się odwalcie). Typowy harcerz stara się z rana omijać łazienkę szerokim łukiem (umyję się wieczorem), podobna sytuacja jest wieczorem (na szczęście mycie nie jest obowiązkowe!). po tym jak takiemu osobnikowi uda się już rano wygrzebać z ciepłego śpiwora, przy okazji budząc sąsiadów (ja nie śpię, to oni też nie będą!), oraz szczęśliwie ominąć niewątpliwą przyjemność???? porannego mycia, patrzy na zegarek i załamuje się (nie śpię już od dziesięciu minut i jeszcze nie jadłem śniadania!!). To jest kolejna z cech Homo scautusa (dobry harcerz jest zawsze głodny!). Gdy już wybrani na ochotnika (ty, ty i jeszcze ty) przygotują śniadanie to żadna siła nie jest w stanie go od niego oderwać, nie odejdzie dopóki coś jeszcze zostało. Typowy Homo scautus nie jest zanadto wybredny jeśli chodzi o spożywane posiłki (harcerz nie świnia, zje wszystko) i po prostu je wszystko, co nie ucieka ze stołu.

Gdy już wszyscy zjedzą i najchętniej położyliby się gdzieś na parę godzin, to sadystyczny oboźny wpada i z uśmiechem na ustach wyrzuca wszystkich na apel. Właściwie to nikt nie wie po co, przecież i tak na każdym apelu jest to samo. Przyczyna tego jest prosta: komanda chce się poczuć ważna (niech każdy wie, że to ja jestem komendantem, na innym rajdzie pewnie już mi nie dadzą), a oboźny chce sobie pokrzyczeć i również zaznaczyć, że jest ważny (a co mi szkodzi, pokażę im wszystkim, później będę mógł się chwalić kolegom). Najgorzej ma typowy Homo scautus, który jest zmuszany do wykonywania wszystkich komend, które uda się przypomnieć oboźnemu (przeważnie są to baczność i spocznij, bo najkrótsze i najłatwiej zapamiętać). Naprawdę dziwnym zwyczajem jest raport drużynowych, (bo niby po co muszą się przedstawiać i meldować z jakiej są drużyny, przecież i tak wszyscy się doskonale znają). Najciekawsze jest to, że i tak z tego apelu nic nie wynika i harcerze nic się nie dowiadują o rajdzie, gdyż wszystkie informacje są podawane na odprawie drużynowych.

Po tych wszystkich porannych przyjemnościach, gdy drużynowy pójdzie już na odprawę, typowy Homo scautus szuka sobie miejsca na odpoczynek ( oczywiście zaczyna robić się głodny). Gdy w końcu mu się to uda zaraz wpada drużynowy, nie wiadomo czemu niezwykle z siebie zadowolony, ponieważ udało mu się załatwić, że właśnie jego drużyna wychodzi pierwsza na trasę. Najczęściej wiąże się to z tym, że wyjście jest za dziesięć minut i za pięć trzeba być gotowym (ja to mam szczęście, z takim drużynowym to nie zginę, zawsze dba o mnie). Typowy Homo scautus niczego się nie boi (no, przynajmniej tego nie okazuje) i dzielnie wychodzi na trasę, nie ważna jest jej długość (co za kretyn zrobił taką długą trasę!!! Ja chcę do domu!)

Cała idea trasy ogranicza się do przeniesienia plecaków z jednej wioski do drugiej (jakby nie mogli załatwić transportu—szkoda im pieniędzy, zarobią sobie na moim wpisowym, zapamiętam im to). Podczas niesienia plecaków czasami wpadają do znajomych, którzy stoją na punktach (przeważnie w zupełnie innych miejscach niż to jest na mapie). Tam można zaobserwować kolejną z cech harcerza—ogromne lenistwo (to wy coś wymyślcie, ja sobie poleżę). Najciekawsze jest to, że to co wykona się na punkcie nie odgrywa żadnej roli przy ocenianiu patrolu (przecież wszyscy się znają, a punktowi cieszą się, że ktoś ich znalazł).

Gdy drużynowy uzna wreszcie, że dość już siedzenia na tym punkcie (przecież na drugim też są znajomi), dzielny Homo scautus zmuszany jest do dalszej wędrówki. Naprawdę rzadko się zdarza dotrzeć na punkt najkrótszą drogą, przeważnie uda się znakomicie wydłużyć krótką trasę. Kolejną cechą typowego Homo scautusa jest ciekawość (ile jeszcze do tego punktu, ja już nie mogę?!). Odpowiedzi drużynowego nigdy nie można brać dosłownie (przeważnie sam nie ma pojęcia, gdzie jest). Najczęstsze odpowiedzi w takim wypadku to: „jeszcze kawałek”, „już niedaleko” albo „to już blisko”. Informacje te bardzo trudno przeliczyć na kilometry, trzeba przy tym brać poprawkę na płeć i wiek drużynowego. „Jeszcze kawałek” może wówczas oznaczać od 0,5 kilometra do 5 kilometrów. Znacznie gorzej jest z odpowiedzią „to już blisko”, tutaj w zależności od tego, czy mamy do czynienia z druhem, czy z druhną – oznaczać to może od 5 kilometrów do nieskończoności, gdyż idziemy w złym kierunku.

Gdy już podstawowy cel trasy został wykonany (plecaki zostały przeniesione) niekiedy jest czas wolny. Niestety rzadko się to zdarza, gdyż komenda rajdu chce typowego Homo scautusa na siłę uszczęśliwić i stara się mu zapełnić maksymalnie czas (czyż to nie jest wspaniałe? Tak o mnie dbają, no po prostu super!). Przeważnie wieczorem w planie jest ognisko. Dla typowego Homo scautusa jest to niezwykle ważna część rajdu. Pierwszym elementem na takim ognisku jest prezentacja drużyny (jakby ktoś nas nie znał). Ogranicza się to do tego, że drużynowy oraz kilka osób z drużyny (przeważnie wyznaczeni na ochotnika), niemiłosiernie męcząc gitarę zaśpiewają jakąś piosenkę (zazwyczaj jest to ta sama piosenka na każdym ognisku i każdy ma jej serdecznie dość). Gorzej gdy drużynowy jest ambitny i chce uszczęśliwić wszystkich obecnych jakimś nowym pląsem, którego nauczył się na innym rajdzie. Typowy Homo scautus jest wtedy w euforii (no nie, tylko nie pląsy, nie chcę wstawać!!!!), lecz lepiej nie podpadać drużynowemu i wszyscy udają, że się świetnie bawią (starczy już tego, usiądźmy w końcu!!!!).

Po ognisku czasami jest czas na zjedzenie kolacji, tutaj również metoda ochotników sprawdza się znakomicie (znajdź sobie jeszcze kogoś i robicie kolację!). Podczas posiłku morale typowego Homo scautusa gwałtownie rośnie i utrzymuje się przez pewien czas na wysokim poziomie. Właśnie ten czas bezwzględnie wykorzystuje komenda i ogłasza śpiewanki. Oczywiście wszystko dla chętnych (no, no, już ja ich znam, spróbuj się nie zjawić i drużyna ma minus).

Aby śpiewanki były udane, na sali powinna się znajdować przynajmniej jedna gitara, i przynajmniej jedna osoba, która wie co z nią robić. Ten warunek jest dość łatwy do zrealizowania i grajków znajduje się zwykle kilku (kto powiedział, że trzeba grać ładnie?). Jak już wspomniano niezbędny jest tu przyrząd do wydawania dźwięku, jakim jest gitara. Gitara jest ulubionym instrumentem muzycznym typowego Homo scautusa, jest ona uruchamiana przy pomocy palców. Dzięki akompaniamentowi gitary, zwykły tekst, obojętnie jakiej treści, liczy się już jako piosenka. Najciekawsze jest to, że właściwie na każdych śpiewankach są ciągle te same piosenki i każdy ma ich serdecznie dość ( niestety, bardzo trudno wytłumaczyć to grajkom!).

Śpiewanki są niezwykle potrzebną imprezą dla typowego Homo scautusa. Jest to okazja do przekonania się kto z kim usiadł, kto z kim nie usiadł, kto z kim w czasie śpiewanek się ulotnił, kto z kim wcale się nie zjawił. Te informacje są pilnie notowane przez typowego Homo scautusa, później zaś zostaną odpowiednio wykorzystane w rozmowach (-No mówię ci, on ją obejmował, widziałem to. -A tam obejmował, tamci później położyli się razem. –Serio? –No pewnie sam widziałem.). Typowy Homo scautus może być pewien, że wszystko co zrobi będzie wykorzystane przeciwko niemu przez innego Homo scautusa, oczywiście w najmniej korzystnym momencie. Później powstają dziwne plotki (tak, to naprawdę bardzo fajny chłopak, tylko szkoda, że…..). Gdy już główny cel śpiewanek zostanie osiągnięty (wszyscy już się napatrzą i zapamiętają), typowy Homo scautus udaje się wreszcie na spoczynek (oczywiście już jest głodny). Niestety nie ma łatwo, często ktoś zostaje na śpiewankach i stosuje podstawową zasadę: „Ja nie śpię, to inni też nie będą”. Po tym czasie śpiewanki przeradzają się w solowe popisy (nie)wątpliwych artystów, którzy nie zważają na godzinę uszczęśliwiają wszystkich swoimi niezaprzeczalnymi talentami wokalnymi. Są przy tym bardzo zawzięci i nie zważają na pełne zachwytu okrzyki z sali („zabijcie go”, „zamknij się wreszcie, ja chcę spać”, „zróbcie mu krzywdę”, „wracaj do swojego Sławna”).

Tak mniej więcej wygląda behawior typowego Homo scautusa w jego środowisku naturalnym, czyli na rajdach. Mam nadzieję, że ktoś to w ogóle przeczyta, oczywiście oprócz cenzora, który na pewno dużo wytnie (to jest zamach na wolność prasy, będę krzyczał !!!). Jak mnie dopuszczą, to może będzie ciąg dalszy.

Bochenek

Harcerska Służba Informacyjna Hufca Koszalin

„Biwak z wozów i wkręcamy żaróweczki”

„Biwak do wozów, biwak dobranoc, o biwak się obraził, biwak z wozów…”

Tak, tak – mowa tu o kursie zastępowych. Nie sposób zapomnieć zarwanych nocy, pyz z mięsem (lub bez) i niesamowicie ciekawych zajęć, jak np.: integracja, alarm w nocy, planowanie. No, te mniej ciekawe też pozostaną niezapomniane…



Kurs trwał 3 weekendy. W tym czasie zdążyliśmy się świetnie poznać i nauczyć wielu rzeczy. Kurs był przeprowadzony doskonale. Z mojego punktu widzenia nie miał żadnych wad. Aż się w głowie nie mieści. No, może poza jedną – spało się trochę niewygodnie, ale to był jeden z uroków tego kursu. Bez podawania zbędnych szczegółów podam co, gdzie i z kim robiliśmy (i komu zawdzięczamy zdobytą na kursie wiedzę). W nawiasach prowadzący zajęcia:

I SPOTKANIE:

Integracja – było lepiej niż super [wszyscy]

Gimnastyka – zbyt energicznie [Zadra]

Terenoznawstwo – przemilczę to [Zadra]

Przyroda – okazało się, że jest wokół nas [Mirek]

Mini dyskoteka – tak, jak nazwa wskazuje tylko mini [wszyscy]

Samarytanka – nie wiem, nie było mnie [Magda Grodzka]

Sprzątanie – wiadomo, każdy się domyśla [ten, kto nie umiał uciec]

II SPOTKANIE

Samatytanka – teoria + praktyka = może być [prawie wszyscy]

Śpiewanki – trochę niedopracowane, ale pośpiewać zawsze można [trudno, żeby nie wszyscy]

„Dziś, jutro, pojutrze” – to mi się chyba najbardziej podobało [Kuczyn & Company]

Musztra – ratunku!!! [zapomniałam, jak ten druh się nazywa]

W-F – ale jesteśmy zacofani!! [Edyta]

O Sprzątaniu nie wspomnę

III SPOTKANIE

Sznury i odznaki – w normie [Magda Grodzka]

Planowanie – Tomek jako jedyny oprócz swoich wiadomości pozostawił nam po sobie swoje „tak, tak, zdarte gardziołko”. Za co oczywiście jesteśmy mu wdzięczni [Tomek Lubas]

ZDZ – przyda nam się [Ewa]

Zuchy – przynajmniej byliśmy dla nich atrakcją [my i zuchy]

Gra – nerwy i nerwy; adrenalina nas tym razem nie zawiodła [my i kadra]

Kominek – „dziękuję, dziękuję… ten kurs był super, itd. [wszyscy]

Wreszcie 11 XXXXXX 2001 odbyło się to, na co czekaliśmy pół roku: rozdanie patentów.

Dziękuję wszystkim, którzy się przyczynili do wydania tej płyty: mojej rodzinie, producentom, zgranemu zespołowi i przede wszystkim – samej sobie.

Dhna Karolina Grodzka

Zastępowa zastępu „Friendsi Przyrody”

(5 D.H. „LEŚNI”)

„Kinkirinki x 7 + bęc”

Na kurs pląsów, gier i zabaw zapisało się całkiem sporo osób z naszego hufca i równie sporo tam pojechało. Wydawało mi się, że taki kurs to dobry pomysł, szczególnie, że obóz już wkrótce. Chyba dobrze zrobiłaby, i nam, i naszym harcerzom, zmiana nieśmiertelnej „Papużki” czy „Koni” n jakąś inną, ale równie fajowską zabawę.

Myślałam też, że przywiozę z tego kursu, chociaż kilka piosenek, które urozmaicą obozowe ogniska i zastąpią nasze ukochane „evergreeny” (z całym szacunkiem dla „Drogi”, „Koła” czy „Wędrowca”). Niestety chyba w tym roku znowu będziemy „katować” naszych harcerzy „Starymi Dobrymi” kawałkami z siwą brodą.


A kurs, no cóż… Okazało się, że uczestnikami kursu powinni być drużynowi zuchowi (choć nikt o tym wcześniej nie mówił) – zuchowe pląsy, zuchowe gry, piosenki o zuchach, zuchowa gimnastyka, wszystko było zuchowe.

Kurs trwał trzy dni, ale wydaje mi się, że dałoby się przeprowadzić te wszystkie zajęcia w jeden. Organizatorzy nie szanowali naszego czasu – długie przerwy między zajęciami, bardzo długie przerwy na przygotowanie się do zajęć, bardzo, bardzo długie przerwy na… niewiadomo co.

Na kursie byli ludzie z kilku innych hufców z Warszawy i okolic. Wydawać by się mogło, że to duży atut. Nowi ludzie, nowe zwyczaje, okrzyki, pląsy, piosenki. Niestety organizatorzy niespecjalnie zatroszczyli się o integrację środowisk. Osobiście poznałam trzy osoby ( z czterdziestu możliwych). Oprócz „Niewidzialnej plasteliny” i „Kinkirinki” niewiele się od siebie nauczyliśmy. Niedużo było na to czasu, a szkoda.

Ale dobrze, że przynajmniej tyle.

Monika Siwak

Bagienna awifauna

Czy wiecie, co to jest awifauna? My już tak – 19 maja 2001 pojechaliśmy na Rajd Ornitologiczny – zwiad po Bagnie Całowanie. Nie byliśmy sami, lecz pod fachową opieką naukowców, pracowników Mazowieckiego Parku Krajobrazowego oraz ornitologów-amatorów, którzy, bądź co bądź, znali się na rzeczy o wiele lepiej niż my.

Z Otwocka na miejsce zabrał nas autokar zamówiony przez Park, więc nie musieliśmy wlec się PKS-em. Mieliśmy kilka lornetek, ale od organizatorów dostaliśmy jeszcze dwie i… byliśmy gotowi do bezkrwawych łowów na całowańskie ptaszory. Teraz tylko kaptury włóż (troszkę kropiło) i do dzieła.

Długo nie czekaliśmy – po stu metrach nad łąkami przyłapaliśmy na gorącym (pogoda zmienną jest – w tzw. międzyczasie przestało padać i przygrzewało słońce) uczynku polującą pustułkę. Potem był myszołów, którego odganiały od swojego gniazda dzielne czajki i mnóstwo innych ptaków jak: skowronki, sójka, bocian, czy bardzo ciekawy (tu uwaga na literówki) srokosz. Jest to taki sobie nieduży ptaszek, który poluje na niewiele mniejsze od siebie gryzonie a potem ich hmmmm… pozostałości zostawia na ciernistych krzewach traktując je jak spiżarnię. Wygląda to podobno dość makabrycznie.

Z racji swoich bardziej florystycznych, niż faunistycznych zainteresowań powiem wam jeszcze krótko o roślinkach. Na łąkach i pod lasem już nowa pora roku! Kwitną: głóg, jaskry, turzyce i mnóstwo innych m.in. trawy, co mogli poczuć uczuleni na ich pyłki. Do kalendarzowego lata jeszcze miesiąc , a tu już. Niezły bałaganik, ale przyjemnie. Do domu zebraliśmy się akurat kiedy zaczęło znowu padać.

Trwało to wszystko krótko, bo od wyjazdu do powrotu minęło 6 godzin, a tyle wrażeń. Polecam na przyszłość (w przyszłym roku powtórka). Aha… Awifauna to „ogół ptaków zamieszkujących określony obszar, środowisko, lub żyjących w określonej epoce geologicznej”.

I po ptokach.

Marek Rudnicki