Kaktusińska w USA

Kaktusińska spojrzała na zegarek i ziewnęła. Spojrzała ponownie i już nie ziewnęła tylko zapadła w słodki sen. Tłumaczyła sobie, że co jak co, ale na przyzwoitym lotnisku, naszpikowanym kamerami chyba nikt nie połasi się na jej zniszczoną torebkę której wygląd zniechęcał każdego potencjalnego złodzieja.

Zresztą – na ławce obok spał facet z laptopem pod głową i jakoś nikt się go nie czepiał. Bo Kaktusińska nie znosiła lotnisk. Może nie miała zbyt imponującego doświadczenia w dziedzinie latania samolotami, ale wszystkie 7 jakie widziała wyglądały i denerwowały ją tak samo swoją bezosobowością.

Po upływie romantycznych dwóch godzin coś naszą bohaterkę obudziło. Spojrzała na zegarek – do odlotu jej samolotu pozostawało 15 minut i na ile Kaktusińska znała się na samolotach, to powinien otaczać ją tłum ludzi a tymczasem koło jej bramki było kompletnie pusto. „Coś tu jest nie tak” – pomyślała zaniepokojona i postanowiła udać się do jakiegoś źródła informacji. Na jej nieszczęście, w pobliżu nie było przedstawiciela żadnej linii lotniczej ani w ogóle nikogo, kto mógł wyglądać na poinformowanego. Już miała zacząć wrzeszczeć (wtedy może pojawiłby się ochrona) kiedy pojawiła się jakaś pani w uniformie. Kaktusińska w swoim perfekcyjnym angielskim zadała jej bardzo konkretne pytanie: gdzie jest samolot do Monachium i wszyscy pasażerowie. Ponieważ pani zrobiła dziwną minę która zmieniła się w nieco spłoszoną, kiedy nasza bohaterka pokazała jej swój bilet. Okazało się bowiem, że czekała owszem, pod właściwą bramką tyle że na niewłaściwym terminalu… To, co nastąpiło później mogło predysponować Kaktusińską do uczestnictwa w olimpiadzie – jej sprint był wprost oszałamiający a technika omijania współpasażerów wprawiłby w zachwyt nawet narciarza alpejskiego.


Efekt był taki, że dopadła do właściwej bramki na 30 sekund przed jej zamknięciem. Tuż za nią dobiegli zdyszani ochroniarze, ale wytłumaczenie im, że jej bieg nie był związany z działalnością terrorystyczną tylko próbą dogonienia samolotu.

Chwilę (może nieco dłuższą) Katusińska wzbiła się w powietrze na pokładzie ogromnego samolotu. Spojrzała ostatni raz na światła Nowego Jorku i zanuciła w duchu „Żegnaj Ameryko”. Wreszcie, po długich trzech miesiącach, leciała do domu, do ukochanego Ryszarda i reszty mniej lub bardziej ukochanych osób… Wracała pełna nowych wrażeń i pomysłów, pełna energii do działania i silnie zdeterminowana do wcielania w życie swoich mniejszych i ciut większych planów. Miała więcej dystansu do samej siebie, swojej nadwagi (bo przywoziła sobie z tej całej Ameryki jakieś dodatkowe 5 kg nowego ciała na pamiątkę) oraz do faktu, że ktoś z marnym skutkiem usiłował jej poderwać Ryszarda, w błędnym zresztą mniemaniu, że pozostawiony samemu sobie Ryszard da się złapać na tanie sztuczki oraz symulację jej sposobu bycia. Otóż nie, Kaktusińska była jedna jedyna w swoim rodzaju i absolutnie niepowtarzalna i Rysio doskonale o tym wiedział.

– Witaj Rybeńko – wychrypiał stęskniony Ryszard na lotnisku Okęcie jakieś 11 godzin później. Następnie pochwycił ją w swoje muskularne ramiona i ruszyli do wyjścia, pod które prawie natychmiast podjechał z piskiem opon przecinak, niemal tratując przedstawicieli kambodżańskiego korpusu dyplomatycznego.

„To będzie niezwykły rok, zupełnie inny niż do tej pory, może bardziej męczący ale na pewno ciekawy. Będzie mądrzejsza, bardziej odpowiedzialna. I nie będzie się kłócić z bratem…” – postanawiała Kaktusińska w drodze do domu „…i za żadne skarby nie przyzna się nikomu do romasu z przewodnikiem po rezerwacie Indian…”

Ola Kasperska