Kaktusińska jednoczy siły

Był pochmurny wtorek po Wielkanocy. Ściślej – poranek. Kaktusińska siedziała w wannie i roztrząsała w pamięci wydarzenia minionych dni. Czwartek, piątek i sobota były absolutnym koszmarem – ciągle tylko sprzątanie, gotowanie, pieczenie i inne bzdury.

Oczywiście jej brat nawet palcem nie kiwnął, ojciec zresztą też – „To chyba oczywiste, że kobiety zajmują się TAKIMI sprawami!”. Co prawda, była przyzwyczajona do takiego przebiegu świątecznych przygotowań, ale tym razem jakoś wybitnie ją to irytowało – martwiły ją dość częste zniknięcia Ryszarda, z których ten dość dokładnie wepchnięty pod pantofel dżentelmen, pomimo próśb i gróźb nie chciał się wytłumaczyć. Potem była Wielka Niedziela – raczej Wielkie Żarcie u rodziny a wczoraj koszmarny dzień o nazwie lany poniedziałek.

Aż się wzdrygnęła na samo wspomnienie mokrego przebudzenia, jakie zafundował jej brat. Potem przyszła na obiad ciocia z wujkiem Frankiem, strasznym zgrywusem, który uwielbia polski folklor i tradycję, dlatego też oblał ją jakimiś potwornie śmierdzącymi perfumami (zabawne – kosztuje takie coś 3,50 zł ale cuchnie przez cały dzień). Kiedy myślała, że to już koniec fatalnego dnia, odwiedził ją Ryszard, uzbrojony w dziesięciolitrowe wiadro lodowatej wody.

W sumie, było nawet zabawnie, ponieważ pan Uczepiński, zaintrygowany dziwnym rekwizytem, wyszedł aż na klatkę schodową, czego efekt był taki, że część wody przeznaczona dla Kaktusińskiej spłynęła na jego łysa głowę.

Kaktusińska wzdrygnęła się ostatni raz i opuściła łazienkę. Postanowiła zadzwonić do Ryszarda i umówić się z nim na wycieczkę do ZOO (w ramach przygotowań do matury), które ostatnio znajduje się dość podejrzanie blisko skrzyżowania Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich i można nabyć w nim zaskakująco dużo artykułów odzieżowych… Niestety, telefon znowu nie odpowiadał. Wściekła dziewczyna zastanowiła się chwilę po czym wyjęła z szafy koszmarną, plisowaną granatową spódnicę, białe podkolanówki i białą bluzkę z kryzą oraz jakąś bombonierkę, która leżała tam zapomniana od sześciu lat. Zamazała markerem datę trwałości, głęboko odetchnęła i zeszła piętro niżej do sąsiada. Miała pewien bardzo chytry plan…

Uczepiński właśnie wypróbowywał na balkonie swój teleskop do podglądania sąsiadki z naprzeciwka, dlatego na początku nie usłyszał dzwonka. Kiedy otworzył drzwi, ujrzał zjawiskowo piękną, niezwykle elegancko ubraną dziewczynę (Kaktusińska dobrze znała upodobania starego świntucha), w której (ku swojemu przerażeniu) rozpoznał Kaktusińską.
– Czego chcesz? – warknął.
– Chciałam pana bardzo przeprosić za wczorajszy wypadek. Przyniosłam panu czekoladki – zaszczebiotała, energicznie mrugając oczami
– Dawaj – burknął sąsiad i już miał zatrzasnąć drzwi, ale Kaktusińska, przewidując jego ruch, zablokowała je swoją nogą. – No co ty robisz? – wrzasnął Uczepiński. Chociaż noga wydała mu się całkiem interesująca…
– Tak sobie pomyślałam, że może pokazałby mi pan, w jaki sposób pan zabezpiecza szafki przed skrzypieniem, to tata zrobiłby tak samo. A przy okazji napilibyśmy się herbaty.

Uczepiński przez chwilę kontemplował kolano Kaktusińskiej. Myśli ścierały się w jego głowie niczym armia feldmarszałka Kuzniecowa z wojskiem Napoleona pod Petersburgiem (czy gdziekolwiek ty było – w takiej sytuacji Uczepiński nie mógł sobie przypomnieć).
W końcu zadecydował.
– Właź. – wpuścił Kaktusińską do środka, rozejrzał się po klatce schodowej i dokładnie zaryglował drzwi od mieszkania.

Dziewczyna ciekawie się rozejrzała po apartamencie sąsiada. Jeszcze nigdy tu nie była, a przecież nienawidzą się już od tak dawna. Wszędzie było pełno rozmaitych rupieci – połamanych krzeseł z doczepionymi jakimiś dziwnymi, metalowymi prętami, lornetek, kawałków wykładziny. Honorowe miejsce zajmował mundur Zasadniczych Oddziałów Milicji Obywatelskiej, wiszący na wieszaku nad telewizorem. Kaktusińska była bardzo ciekawa, gdzie ma ukrytą aparaturę do podsłuchu rozmów na klatce schodowej. Chodziły plotki, że Uczepiński odkąd się wprowadził, nagrywa wszystkie rozmowy…
– Po co tu przyszłaś? Chyba nie myślisz, uwierzę, że nagle postanowiłaś mi zadośćuczynić za doznane wczoraj krzywdy? Może jestem już stary, ale nie głupi! No i mam intuicję! W końcu byłem w milicji!
– Widzę, że jest pan bystry. Myślę, że się dogadamy…
– Nie rozumiem…
– Sprawa jest prosta. W pana archiwum jest coś, co mnie interesuje. W zamian za to ja zdradzę Panu, w którym mieszkaniu w bloku obok jedna babka chodzi wieczorami nago po mieszkaniu a w oknach ma tylko firanki – żadnych zasłon, żadnych żaluzji.
– Skąd pomysł, że mnie to zainteresuje? Skąd wiesz, że już jej nie namierzyłem?
– Po prostu wiem.
– Nic z tego, moja mała. Za kogo ty mnie zresztą uważasz? Jestem żonaty, nie muszę podglądać sąsiadek!
– No dobra. To była prośba. Teraz będzie groźba – wiem, że kradnie pan prąd z klatki schodowej a Nowakowa z naprzeciwka może się dowiedzieć, że to pan walnął na parkingu w jej samochód.
– Nie masz na to dowodów!
– Zebrałam próbki lakieru.
Uczepiński podrapał się w głowę. Po chwili zastanowienia zapytał:
– To mówisz, że ile lat ma ta ekshibicjonistka z bloku obok?…

Ola Kasperska

W dobrych kontaktach w żoną Komendanta

[Z druhem Łukaszem Kostrzewą, drużynowym 209 D.H. i członkeim Komendy Hufca ZHP Otwock rozmawia Perkun]

Jak i kiedy trafiłeś do harcerstwa?

Mój kolega-ministrant, który dziś ma niestety problemy z narkotykami, zaprosił mnie na zbiórkę zuchową do Siśki. To było po prostu tak, zwyczajnie.

Co zawdzięczasz harcerstwu?
Pierwszy samodzielny wyjazd, pierwszą dziewczynę, druga , trzecią no i tę ostatnią. A tak na serio, to przede wszystkim pewność siebie, umiejętność komunikowania się z ludźmi i wielu przyjaciół.

Stosunkowo od niedawna prowadzisz drużynę harcerską jak czujesz się w roli drużynowego?
Chyba dobrze, choć to bardzo odpowiedzialna funkcja. Trzydziestka bezlitosnych dzieciaków patrzy na każdy ruch. Jesteś dla nich na początku tylko panem, później druhem, na biwakach, obozach matką lub ojcem, następnie kolegą, przyjacielem. Nie obejrzysz się nawet, a już znaczysz dla nich ogromnie dużo, jesteś autorytetem.

Jesteś także członkiem komendy hufca, jak to jest być chyba najmłodszym ?
Najmłodszym i do tego najmniej doświadczonym. Więc mimo tego, że czasami chciałbym włączyć się w jakąś dyskusje, to często nie wiem, co powiedzieć.


Jak udaje ci sie pogodzić obie funkcje czy którejś poświęcasz zdecydowanie więcej czasu?
Moi kochani przyboczni, to wielki skarb. Drużyna, jak to łatwo powiedzieć, ale żeby wszystko działało w miarę dobrze, trzeba włożyć w to mnóstwo wysiłku. Kasia Kołodziejczyk jest odpowiedzialna za kontakt z rodzicami i ze szkołą. Organizuje zebrania, dzwoni do rodziców, rozwiązuje problemy, a oprócz tego zajmuje się książką pracy i teraz pisze plan pracy obozu (drzemie w niej ogromny potencjał). Kasia Stolarska trzyma kasę, zbiera składki, odpowiada za sprawności (moim zdaniem Kasia będzie wspaniałą drużynową). Został jeszcze Daniel. Spośród nas, reprezentuje największy perfekcjonizm. Dzięki niemu, wszystko co robimy nie jest chaotyczne. Zajmuje się musztrą i sprzedażą gazet.

Czym zajmujesz się w życiu poza harcerskim?
Do niedawna trochę sobie podśpiewywałem, ale teraz niestety już nie. W wolnym czasie(jak nie zajmuje się harcerstwem) sadzę kwiatki- tz. studiuję ogrodnictwo.

Mało kto o Tobie wie, że…
Kiedyś byłem u Kuczyna w drużynie i dostałem od niego kopniaka(za karę), a moje drugie imię to Mściwoj.

Za młodu „łaziłeś po drzewach”, czy grzecznie „chodziłeś po chodnikach”?
To drugie.

Najlepszą tego ilustracją jest…
Nieumiejętność chodzenia po drzewach

Czego pragniesz najbardziej na harcerskiej drodze?
To bardzo trudne pytanie. Dziś chcę wiele zrobić, mam mnóstwo pomysłów, mam przecież wspaniałą zgraję dzieciaków. Może łatwiej będzie mi powiedzieć, czego nie chcę. Na pewno nie chciałbym zostawić tego, co zacząłem tz. zadbam o to, by znalazł się ktoś- nie przypadkowy oczywiście , kto kiedyś będzie kontynuował moją pracę.

Twoje pytanie do Komendanta Hufca
Jestem w tak dobrych kontaktach z Komendantem Hufca( a szczególnie z Jego żoną), że każde pytanie mogę mu zadać osobiście.

Dziękuję za rozmowę.

Michalin – 25 kwietnia 1944

24 kwietnia 2003, kiedy spokojnie wchodziłam do szkoły, na korytarzu zaczepił mnie per Dyniak z wesołą kompanią i zaczęli namawiać mnie na pójście na uroczystość pod pomnik żołnierzy AK na ul. Słoneczną w Józefowie.
Zgodziłam się. Po pierwszej lekcji zebraliśmy się pod wejściem do szkoły i sześcioosobową grupą ruszyliśmy w drogę.
Po chwili każdy skręcił w drogę swojego domu po mundur. O godzinie 10:45 zebraliśmy się pod pomnikiem. Stali tam już uczniowie z piątych klas Szk. Podst. nr 2 w Michalinie, którzy przygotowali całą uroczystość.
Punktualnie o 11.00 zaczęło się wprowadzeniem uczniów w uroczystość, później p. Eugenia Szymczak – jak co roku – opowiedziała co wydarzyło się 59 lat temu w miejscu, gdzie pomnik, przy którym odbyła się uroczystość.
Następnie ksiądz proboszcz parafii p.w. M.B. Częstochowskiej pomodlił się za zabitych tamtego dnia. Całą uroczystość zakończył podziękowaniami dla przybyłych gości, harcerzy pełniących wartę przed pomnikiem, straży miejskiej, strażakom, osobom prowadzącym uroczystość, księdzu proboszczowi i przybyłym delegacjom p. Grzegorz Kopański – dyrektor Szk. Podst. nr 2 w Michalinie.
Potem nastąpiło złożenie kwiatów i wszyscy zaczęli się rozchodzić. My udaliśmy się do pobliskiego sklepu na t.zw. „minerałki”.
Dhna Marta Kokowicz


25 kwietnia 1944 roku o piątej rano do Michalina przyjechało kilka samochodów wypełnionych żandarmerią niemiecką i własowcami. Zatrzymali się w pobliżu torów kolejowych. Cicho otoczyli dom przy ul. Słonecznej 16, w którym mieszkało małżeństwo Wiszniowskich – żołnierzy AK. Tej nocy przebywali tam również inni żołnierze AK – Jan Firlej ps. „Jan” i „Alek” (nazwisko nieznane).
Niemcom nie udał się plan podstępnego ujęcia mieszkańców. Wywiązała się wymiana ognia. Niemcy postanowili podpalić dom. Żołnierze AK podjęli decyzję przebicia się przez okrążenie. Jako pierwsza uciekała Zofia Wiszniowska tuląc do piersi jednorocznego Januszka. Posypały się za nią strzały. Udało się jej cało dotrzeć do ogrodzenia, ale dostała się w ręce Niemców. Matkę zabrano do samochodu, a synka rannego w nóżkę oddano sąsiadce.
Następnie uciekał Jerzy Wiszniowski „Wisz”. Po kilku metrach rażony pociskami upadł na ziemię i skonał. Taki sam los spotkał pozostałych dwu żołnierzy AK. W parę minut potem wyleciał w powietrze arsenał broni i amunicji ukryty w wilii, która dosłownie rozpadła się.

Zniszczona willa przy ul. Słonecznej 16. Ze zbiorów Józefa Marta
Zniszczona willa przy ul. Słonecznej 16. Ze zbiorów Józefa Marta


Ciała poległych bohatersko trzech żołnierzy pochowano we wspólnej mogile w pobliżu domu. Po dwóch dniach żołnierze AK obstawili okolicę i ekshumowali zwłoki. W przygotowanych trumnach zostali przewiezieni na cmentarz w Falenicy, gdzie zostali pochowani z honorami wojskowymi. Pośmiertnie odznaczono ich orderami Virtuti Militasri V klasy.
Zofia Wiszniowska trafiła na Pawiak. Była kilkakrotnie przesłuchiwana na Al. Szucha. Została rozstrzelana na początku maja 1944 roku. Była w dziewiątym miesiącu ciąży.
Januszek Wiszniowski został zabrany sąsiadce i po operacji uda trafił do szpitala dziecięcego w Lesznie. Kiedy wyzdrowiał zaopiekowała się nim rodzina matki.

Dochodzenie AK wykazało, że sprawcą zdarzeń z 25 kwietnia 1944 roku był piekarz, volksdeutsch mieszkający w Michalinie. Przekazał policji niemieckiej swoje „podejrzenia”. co do mieszkańców willi na ul. Słonecznej 16. AK wydała na niego wyrok śmierci. Doprowadzono go do Falkenicy, gdzie na skraju lasu został powieszony. Wykonawcami wyroku byli koledzy z organizacji Wiszniowskiego.
źródło: Józef Mart „Józefów. Moje miasto”, 1993

Pomnik na ul. Słonecznej został wzniesiony staraniem żołnierzy AK 25 kwietnia 1969 roku – w 25 rocznicę tragicznych wydarzeń. w 1990 roku na koszt Urzędu Miasta w Józefowie pomnik został odnowiony. Opiekuje się nim młodzież ze Szk. Podst. nr 2 w Michalinie.

Instrukcja obsługi sponsora


(czyli jak postępować, aby uniknąć problemów)

Zbliża się obóz. Każdego roku jego koszt jest coraz wyższy.
Aby ulżyć rodzicom wyciągamy ręce do sponsorów. Gdzie zaczyna się zaufanie do rzetelnego rozliczenia darowanych pieniędzy tam kończą się żarty i beztroska.

Po pierwsze: proponujemy, aby pieniądze przelał na konto, wtedy będzie mógł odliczyć sobie darowiznę od podatku w rocznym rozliczeniu (szczegółowa informacja znajduje się na odwrocie umowy darowizny). Robimy tak nawet, jeżeli jesteśmy przekonani, że będzie to gotówka. Wzbudzimy zaufanie, bo uwiarygodnimy w ten sposób, że stoi za nami Organizacja.
Niezależnie od wariantu cała kwota trafi do naszej Drużyny.

Uwaga. Jest kilka firm na terenie działąnia Hufca Otwock, do których nie idziemy po pieniądze. Ich wykaz ma Komendant Hufca. Wiąże się to z tym, że te firmy wspierają działalność całego hufca, a nie poszczególnych Drużyn.

Wariant I – dostajemy gotówkę do ręki.
[ten wariant obciąża nas obowiązkiem szczególnego pilnowania „papierkowych” spraw]

1. Fakt przyjęcia gotówki potwierdzamy pokwitowaniem. Służą do tego druki o nazwie „KP” (Kasa Przyjmie). Bloczek takich druków musimy wcześniej zarejestrować w Hufcu (jeżeli jeszcze takowego bloczka nie mamy zarejestrowanego). Każda Drużyna powinna mieć zarejestrowany jeden taki bloczek.
2. Druk wypisujemy na miejscu, podczas spotkania, w czasie którego dostajemy gotówkę.
3. W treści tego „kwitu” wpisujemy np. „Dotacja na działalność STATUTOWĄ 5 Drużyny Harcerskiej LEŚNI”. W polu wpłacający wpisujemy to, dokładnie to, co życzy sobie osoba wpłacająca (imię i nazwisko lub nazwa firmy). Jeśli sponsor życzy sobie pozostać anonimowy, wtedy w tym miejscu wpisujemy imię i nazwisko drużynowego, a w treści „wpłata od sponsora drużyny na działalność STATUTOWĄ”.
4. Czytelnie podpisujemy się w polu „otrzymałem” i wręczamy oryginał „kwitu” osobie wpłacającej (nawet, jeśli sponsor chce pozostać anonimowy).
5. Od tego momentu pieniądze są w „kasie” Drużyny. Nie wypłacamy ich harcerzom. Harcerze wpłacą na obóz o tyle mniej, o ile udało nam się zdobyć od sponsorów.
6. Wszystkie te czynności wykonuje PEŁNOLETNI drużynowy, skarbnik lub opiekun Drużyny.

Wariant II – prosimy o dokonanie przelewu na konto.
[ten wariant zwalnia nas z obowiązku szczególnego pilnowania „papierkowych” spraw]

1. Zostawiamy sponsorowi numer konta bankowego Komendy Hufca. Numer znajduje się na umowie darowizny. W treści przelewu powinien być wpis np. „Dotacja na działalność STATUTOWĄ 5 Drużyny Harcerskiej LEŚNI”. Taki dopisek daje komendantowi hufca informację, że to są pieniądze tylko i wyłączenie dla naszej Drużyny.
2. Za kilka dni dzwonimy do sponsora i pytamy czy przelew został wykonany. Jeśli wcześniej tego nie ustaliliśmy to pytamy o kwotę (będzie łatwiej znaleźć).
3. Po potwierdzeniu informujemy Komendanta Hufca, że na konto Hufca powinny wpłynąć dla nas pieniądze.
4. Komendant pomniejsza koszt obozu naszej Drużyny o sumę z przelewów.

Każdego sponsora informujemy, że darowane nam pieniądze może sobie odliczyć od podatku. Przed przyjęciem pieniędzy od sponsora MUSIMY podpisać z nim Umowę Darowizny. Do jej podpisywania ze strony Komendy Hufca jest upoważniony tylko Komendant. Wzór i szczegółową instrukcję obsługi takiej umowy dostaniesz od Komendanta Hufca.

Każdemu sponsorowi wysyłamy kartkę z obozu. Np. z tekstem „Jesteśmy właśnie na rajdzie dookoła jeziora. Jeszcze raz dziękujemy za dotację” czy coś w tym guście. Taka kartka zwiększa prawdopodobieństwo, że sponsor da nam pieniądze za rok.

Przypominam:
1. Nigdy nie bierzemy gotówki bez pokwitowania.
2. Nigdy nie wypłacamy otrzymanej gotówki harcerzom.

phm. Mirosław Grodzki H.O.
miroslaw.grodzki@zhp.otowck.com.pl

Konsultacja: hm. Tomasz Grodzki
tomasz.grodzki@zhp.otwock.com.pl

PATROL NIE ŚPI, PATROL CZUWA!

„(…)Pokojowy Patrol. Młodzi, bardzo młodzi ludzie. Chłopaki i dziewczyny To, co mamy w Polsce najlepszego. Zaangażowanie, praca, entuzjazm ,zapal i poświęcenie. Śpią w namiotach koło biura. Po dwie-trzy godziny Zapamiętuję pierwsze twarze: Romeo, Magda, Martyna. Ciągle niedospani. Ciągle pilnują. Właśnie pędzą, żeby przyjąć następne tysiąc osób, które wysiądą na przystanku „Woodstock”, wybudowanym specjalnie tylko na to wydarzenie. Tam zatrzymują się wszystkie pociągi. O dziewiątej rano i o czwartej po południu. O drugiej w nocy i dwudziestej trzeciej, a także podczas ulewnego deszczu. Pędzą pociągi i pędzą ludzie z patrolu. Prowadzą i pokazują. Prowadzą i ostrzegają. Bacznie pilnują (…)”
/Jurek Owsiak/


Wywiad z Jukiem Owsiakiem

Pozostałe teksty WOŚP




Na szkolenie zjechaliśmy się z różnych stron świata i o bardzo różnych porach. Mieliśmy zostać „pobrani” z dworca w Malborku, o godzinie 8:30, czekaliśmy tam więc: jedni dłużej (tak jak ja – od 3 w nocy…) inni krócej (bo tylko 2 h), ale jak szkoła przetrwania to od początku do końca.
Czas się nie dłużył. Jako przyszli Patrolowcy odnaleźliśmy się od razu i część z nas umilała sobie czas opowieściami o sobie, tudzież zamku, na który oczywiście od razu się udali (coponiektórzy po kilka razy;))) a bardziej przezorna część, m.in. oczywiście ja, wolała spędzić ten czas na spaniu na ławce (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że następny raz przyjdzie mi pójść spać za ho, ho…)

W końcu przyjechano po nas, przywitano i zapakowano do autokaru. Dosyć szybko dojechaliśmy do naszego miejsca przeznaczenia, czyli „Zielonej szkoły” w Brachlewie. Ten ładny budynek miał być od tej pory naszą łazienką, stołówką, uczelnią, szatnią, dywanikiem dyrektora i czym tam jeszcze…
Jak tylko przyjechaliśmy – dzieci głodu i mrozu (wszak jeszcze zima, choć już nieostra) – przywitał nas Remek (szef PP) i podstępnie podzielił na grupy, przydzielił opiekunów, rozdał koszulki (Miłość, Przyjaźń, Muzyka!!!), oraz poinstruował, że po szkole chodzi się w obuwiu zmienionym, bądź boso.



Następnie posadzono nas w salce, w której przyszło nam siedzieć cały ten i pół następnego dnia. Wykłady prowadziła nam ekipa z PeCeKistów z Bielska Białej, czyli m.in.: bardzo spokojny Prezes PCK, Betty (o której jeszcze będzie mowa), dwóch innych ratowników i pan Waldek, który albo na nas krzyczał, albo kazał nie wyjmować noża z kolana – („Pamiętajcie, jak ktoś się nabił na kołek w ziemi, to lekarz se go musi sam odciąć i z tym kołkiem zawieźć do szpitala”) – to jedna z lepiej działających na moją wyobraźnię opowieści…
Betty, ochrzczona taką ksywką, gdyż Beata miała na imię, w kurtce większej niż ona sama szybko przeszła do rzeczy i nam tę rzecz (czy raczej wiele rzeczy) wyłuszczała przy pomocy rzutnika aż do obiadu, co – zwarzywszy, że niektórzy nie jedli nic w Malborku – trwało okropnie długo. Chyba nawet jeszcze dłużej…
Nie pamiętam już, co jedliśmy, lecz pamiętam, że mieliśmy wtedy wrażenie, iż pan Waldek oraz Dyrektor szkoły Pan-Wiecznie-Krzyczący, czynią konkurs – kto donośniej i mniej przyjemnie przekaże nam wytyczne, jak należy się poruszać po oznakowanym obiekcie (czyli szkole). Ale może to tylko takie nasze głodne doznania…?


Po obiedzie Remek – czcigodny szef PP ulitował się nad nami i zabrał nas na pole, abyśmy zauważyli, że już nie jesteśmy w mieście. Pomysł był absolutnie genialny, dzięki niemu mogliśmy trochę odetchnąć, rozruszać zasiedziałe kości i zorientować się, kto do czyjej grupy przynależy, czy jak wygląda opiekun grupy. Pogoda trafiła się nam nie taka najgorsza – leżący jeszcze wszędzie dookoła śnieg i lód, ale też trochę słońca czasami się pojawiało… Remek wymyślił sobie, że będziemy: jeździć na nartach po błocie, udawać pojazd (my byliśmy kombajnem, który wyrzucał z siebie snopki…, uganiać się po błockowisku za wielką piłką no i nie wiem, co tam jeszcze. A myśmy jeździli, biegali przywiązani do siebie sznurkiem, ćwicząc bieg synchroniczny, usiłowali złapać piłkę i świetnie się przy tym bawiliśmy.



Na koniec Remek podał nam wstępną punktację (oczywiście wypadliśmy najlepiej… chyba za ten kombajn) oraz poinformował o jakże przecież zróżnicowanych zajęciach czekających na nas w dniu dzisiejszym… Czyli… wykłady, wykłady, wykłady, kolacja, wykłady, wykłady… do 22:00. Uff…
Po tych drugich wykładach (Betty i jej rzutnik) autokar zawiózł prawie całą grupę do szkółki w Barcicach gdzie mieli oni spokojnie pójść spać. Ale – jak przystało na normalnych ludzi oczywiście spać nie poszli… (wiem z opowieści).

Ja (razem z inną Anią i Magdą), stety, albo niestety, z braku miejsc w Barcicach, spałyśmy w szkole, gdzie mieliśmy cały dzień wykłady, razem z całą ekipą tzw. instruktorów, czyli grupowych/ liderów PP… W sumie nie byłoby tak źle, gdyby nie to, że musieli oni wstać o 4.30… a moje prośby o niekonieczne budzenie mnie o tak pogańskiej godzinie, oczywiście nie zostały do końca wysłuchane i Mool nie byłby sobą, nie ustawiając budzika koło mojej głowy…
Ale spanie tu miało też dobre strony. Np. cała grupa musiała wstać o 7.00, żeby przyjechać do nas na 9.00 na śniadanie, a ja mogłam wstać o 9.10… Tak więc po 9 rano nakarmili nas, napoili i wywieźli gdzieś w las…

Ten Gdzieś-w-las nazywa się tak naprawdę Szadowo (czyli teren przyszłego Uniwersytetu WOŚP). Wysiedliśmy tam z autokaru, patrzymy, oczy przecieramy – a tu stoi najsłynniejszy witrażysta Polski. No i cała masa ludzi w czerwonych, żółtych koszulkach… Poinformowano nas o konsekwencjach bycia w PP, że to nie zabawa, jakie czekają nas obowiązki na Przystanku Woodstock, że będzie dziś ciężko, że dzisiejszy dzień zakończy się o 5 rano (jak dobrze pójdzie) no i, że jak ktoś chce się wycofać, to ma teraz ostatnią szansę… Ale my jesteśmy twardzi! i oczywiście nikt się nie zgłosił.




Oprócz tego, jakiś duży gość latał wokół nas z kamerą i mówił, żebyśmy na niego nie patrzyli, a Jurek mówił jeszcze, żeby schować Coca-Colę, jak się stoi przed kamerą, albo podzielić się kasą za darmową reklamę…
Dali nam więc mapki, wory ze sprzętem (kaskami, karabinkami, taśmami, itp.), apteczkę, kupę przestrog na drogę, flagę, kopa na rozpęd (znaczy się, po ambicji pojechali) i poooooooszli!!!

Pierwsza była przeprawa nad przepaścią… Porządnie wysoko, w dole rzeka, zjazd między gałęziami, między drzewami, a jeszcze na dole kamera… Tyrolka 1 klasa… I Mool, który bez skrupułów zrzucał nas w przepaść… Na szczęście para się linami już długo i te wszystkie zepchnięcia i upadki zakończone były niezwykłymi przeżyciami. Cóż – lataliiiiiiiśmy



Potem pobiegliśmy do miejsca, czekał na nas pień, co go trzeba było przeciągać za sznurki po labiryncie… Każdy łapał za linkę przymocowaną do pniaka i cała grupa musiała go kierować i prowadzić po trasie…A to wszystko na czas…Trochę nam się plątały sznurki, ale generalnie poszło jak z płatka.
Dalej doszliśmy znowu do rzeczki, którą tym razem trzeba było przejść. Jak? -„Po palach, idioto, po palach” (yyy, to taki dowcip, opowiem kiedy indziej, przy okazji ;))) Owe pale huśtały się i bujały na boki, a niekiedy i zanurzały w wodzie, ale co to dla nas?!!! Przecież nie ma rzeczy niemożliwych… Prawie bezboleśnie przeszliśmy wszyscy na drugą stronę i ruszyliśmy dalej…

Kolejny punkt sprawdzał bardziej naszą współpracę w grupie i wzajemne zaufanie… Jedna osoba z grupy musiała siąść na ogromnym cyrklu zbudowanym z długich żerdzi, a cała grupa miała przesunąć ten sporawy i wysokawy cyrkiel ileśtam metrów… trzymając równowagę jedynie kilkoma sznurkami… ale i z tym, jako wspaniale zorganizowana i zgrana grupa, poradziliśmy sobie perfekcyjnie! I pełni zapału udaliśmy się (wraz z Jurkiem i kamerą…. ) na kolejny punkt…




Doszliśmy do miejsca , gdzie nasza Armatka (grupowa) chciała się wspiąć na opony i nagle wykopyrtnęła się, chyba coś sobie uszkadzając… Z początku zastanawialiśmy się o co chodzi, ale zaraz Jurek jak na nas nie wrzaśnie….. W trymiga ją opatrzyliśmy (uszkodzona ręka i kręgosłup), opatuliliśmy NRCtem, żeby było jej cieplutko i ładujemy na nosze.. ale takie fajne… na kole, z paskami przytrzymującymi i w ogóle… No a Jurek wrzeszczy: „Natychmiast zawieźć ją do punktu medycznego!!!!” co oznaczało przetransportujcie ją dalej w las… Ja biegnę na „szpicy” – tzn. na początku, macham flagą, wydzieram się: „Przejście!!!! Odsunąć się!!!!”, za mną Jurek: „To nie są ćwiczenia! To się dzieje naprawdę!!!!” a za nami cała grupa prowadząca nosze, co nie było wcale proste, bo teren był mocno pofałdowany… najpierw z górki, potem wzdłuż rzeczki… potem znowu pod górę… a jak stromo… wszyscy zjeżdżają, bo wszędzie jest jeszcze lód, koło stuka, odpada, bo źle je przymocowaliśmy… wszyscy potykają się… W końcu dobiegliśmy!!! A Jurek krzyczy: „Punkt nieczynny!!!! Musicie wracać!!! No więc lecimy z powrotem…. Ja już zachrypłam, Jurek dalej wydziera się wniebogłosy, wszyscy zmieniają się przy noszach….Już niedaleko… jeszcze tylko 100m…50… no i po górę po lodzie… Jesteśmy! Dotarliśmy. Ale ciężko było…

Teraz jeszcze parę słów od Jurka, że to była mała symulacja tego, co czeka nas na Woodstok’u, że od tego jak szybko kogoś przetransportujemy zależy niekiedy czyjeś życie… że trzeba krzyczeć, wrzeszczeć, wydzierać się tak, aby wszyscy zobaczyli, że coś się dzieje i odsunęli się… a w tle ryczy na cały regulator któryś z zespołów, walą kolumny nagłaśniające i my musimy to przekrzyczeć!

Ale czas nagli, więc idziemy dalej. Do miejsca, gdzie mieliśmy czekać na resztę grup. Po chwili wszyscy się zebrali i wyruszyliśmy do szkoły, gdyż był to koniec gry. … ja powiedziałam koniec…?
Raczej początek! Idziemy, idziemy… Nagle słychać huki, krzyki, syreny, wołanie o pomoc…Ruszamy biegiem, słychać jadące wozy na sygnałach, straż pożarna miga za drzewami, dym, ogień, pożar, samochód wbity w stodołę… ranni…



I chcieliśmy zacząć się tłumaczyć, że to nie tu spaliśmy, naprawdę nie tu…

Ale nie za bardzo był na to czas, bo okazuje się, że w samochodzie są 4 ranne osoby, potrzebne nosze, bandaże, opatrunki, ponadto jacyś imbecyle próbują się dostać na teren wypadku, straszne zamieszanie, strażacy tną metal, wybijają szyby, wszyscy szukają bandaży, kołnierzy, chust…facet się wykrwawia, ręka urwana, z głowy leje się krew, 50 osób w czerwonych koszulkach chce pomóc, a tu jeszcze wrzaski, krzyki, jęki, i nie wiem, co jeszcze…
Niby, że pozoracja, ale przecież „To nie są ćwiczenia, to się dzieje naprawdę!”…
Ufffffff… naprawdę się napracowaliśmy, a tu jeszcze ktoś podnieca ogień. To nic, że dziewczyny zasypują piachem i śniegiem, że trzeba go ugasić – zawsze się znajdzie jakiś człowiek, który postanowi pogrzać ręce przy ogniu. A stodoła płonie…

W końcu udało nam się opanować rozszalały tłum, pogotowie zapakowało rannych do karetek…. chyba panujemy nad sytuacją… Po chwili Jurek krzyczy, że to koniec i idziemy do Szadowa na podsumowanie.

Teraz zmartwychwstali poszkodowani -tzn. nasi niezniszczalni PeCeKiści – stanęli rzędem i mówili, co dobrze zrobiliśmy, co źle i dlaczego tak, a nie inaczej… Więc generalnie nie było tak źle, ale ta pozoracja miała nam też pokazać jak zachowuje się 50 osób, które przybiega i chce pomóc, bez przywódcy, bez lidera… (tak to też było zaaranżowane)



Co się działo później? Poszliśmy do szkoły, gdzie dali nam jeść, posadzili na wykładach, kazali dmuchać w fantoma, obwijać się nawzajem bandażem i układać w różnych dziwnych pozycjach… i tak do wieczora… Te kilka godzin (całkiem sporo nawet, dlatego, że koniec tych zajęć to baaardzo późna wieczorna pora) to czas ćwiczeń i praktyki w udzielaniu pierwszej pomocy. Nie dało się podejść do egzaminu teoretycznego bez zaliczenia wszystkich etapów ćwiczeń, punkt po punkcie i osoba po osobie. I kiedy już (dawno po kolacji) usiedliśmy do kartek z pytaniami egzaminacyjnymi – nie wszystkim udawało się ukryć zmęczenie. A przed nami była jeszcze perspektywa nocnego marszu…

Egzamin tak w ogóle był chyba najcichszym momentem na szkoleniu. Pełne skupienie, wysiłek umysłowy, kilkadziesiąt pytań i surowa ocena instruktorów PCK. Tu nie ma przebacz, kto nie osiągnął dostatecznego minimum odpowiedzi – kursu nie zaliczył. A były i takie przypadki…
Teraz przed nami – marsz nocny. Pogoda zaczęła robić jakieś uniki, robiło się szaro i nieprzyjemnie, zaczynało padać… Kiedy wyszliśmy przed ośrodek – nie powiem, żeby ktoś narzekał na zimno, później jednak, już po kilku godzinach spędzonych na powietrzu, mało kto nie szukał możliwości ogrzania rąk…
Marsz miał nieco nietypowy przebieg i nieco nietypowe konkurencje… Róża wiatrów, wyścigi na trzymanych belkach, pajęczyna, oczywiście – nocna pozoracja (i wiecie, od razu widać było efekt ćwiczeń, bo choć jeszcze w małym chaosie i zamieszaniu, to jednak pomoc udzielona była dużo bardziej fachowo), czy niezwykle absorbujące zadanie poszukiwania zwierzątek po lesie – wszystko to dawało nam kolejną możliwość współdziałania w grupie na rzecz sukcesu całej paczki.



To właśnie mnie naprawdę pozytywnie zaskoczyło. Cały czas kładziony był główny nacisk właśnie na współdziałanie, wspólne podejmowanie decyzji, wzajemną pomoc. I nie ważne, czy ktoś się z mapą pomylił, czy nie, czy poprowadził dobrze, czy nie – ważne jest podejście jednego do wszystkich i wszystkich do jednego. Ważne, żeby nie myśleć kategoriami „ja”, tylko kategoriami „my”. Właśnie to chcieli oni nam przekazać. Że ważne jest, aby słuchać i szanować każdą jedną osobę ze swojej grupy, nie zważając na jej wygląd czy światopogląd. Tylko takie podejście wróżyło grupie sukces i właśnie to instruktorzy wraz z Jurkiem wbijali nam do głowy przez cały czas, na wszystkich zajęciach, przez całe szkolenie. I właśnie to będzie niezbędne do zorganizowanego i skutecznego działania na Przystanku Woodstock.

Do mety – czyli miejsca noclegu w Barcicach dotarliśmy trochę późno, a raczej baaardzo wcześnie… aż się jasno zaczynało robić… Czekało na nas ognisko oraz coś, co można było na kiju w ogień wsadzić. Byliśmy zmęczeni (coponiektórzy naprawdę zasypiali na stojąco) , ale szczęśliwi, bo w końcu – udało nam się! Mimo, iż dopiero jutro dowiemy się, kto zdał, kto dostanie certyfikat i kto był jest najlepszy, wiemy, że wszyscy dotarliśmy, nikt nie spękał, nikt się nie wycofał.
Siedzenie przy ognisku nie trwało jednak długo… Obfitujący w wydarzenia dzień (i noc) szybko dał się we znaki i wszyscy rozeszli się dosyć szybko do szkoły, marząc jedynie aby położyć się już w swoim śpiworku… Ale zanim ja wróciłam razem z Jurkiem i innymi „żółtymi koszulkami” do naszego miejsca noclegu, słońce już zaczynało się pokazywać na horyzoncie. W efekcie spaliśmy jakąś godzinę, ale ten nocny marsz był naprawdę… baaaaaaaaaaaaaardzo fajny był…




Po bardzo wczesnym i niezwykle sennym śniadaniu kazano nam wyjść na dwór, gdzie niecierpliwie czekaliśmy aż się instruktorzy i Jurek zbiorą, by podsumować ostatnie trzy dni i ogłosić wyniki egzaminu – zarówno tego PCK-owskiego, jak i survivalowego. W końcu przyszli… Jurek z wielgachnym pudłem, „żółte koszulki” i ekipa telewizyjnej „Kręcioły”… Jurek odczytywał nazwiska, dzierżąc w ręku dyplom potwierdzający przynależność do PP i miedzianą blaszkę (wszak lepiej miedź niż nie mieć, nie?:), wyczytani podchodzili do niego, a kamerzysta kręcił nas, abyśmy mogli się obejrzeć później w telewizji… No i trzeba było uważać, żeby się nie potknąć o leżące sterty kabli… Oprócz patrolowych certyfikatów (które jak powiedział Jurek: „do niczego nas nie uprawniają, absolutnie do niczego, ale są to jedne z ładniejszych certyfikatów, jakie możecie w życiu dostać”) dostaliśmy (choć nie wszyscy) dyplomy ukończenia”16-to godzinnego kursu PCK w zakresie udzielania pierwszej pomocy przedmedycznej”. Fajnie brzmi, nie? A my to już umiemy!!!

I tak oto wyposażeni w dyplomy PP i PCK, czekaliśmy na wyniki punktacji rywalizacji grup. I kto wygrał? Oczywiście my!!! -czyli grupa nr 2 – czyli Armatki. Od razu przypieczętowaliśmy to zwycięstwo naszym radosnym okrzykiem: „Armatki górą, Armatki dołem, Armatki zawsze są zespołem!!!” i odebraliśmy od Jurka nagrody – czyli orkiestrowe dwuzłotówki i koszulki…
Potem zostało tylko pożegnać szkółkę w Brachlewie, załadować się do autokaru i pożegnać się ze wszystkimi PeCeKistami i instruktorami. Ehhh… w takim składzie zobaczymy się pewnie dopiero na Woodstocku… albo w Fundacji…



Wszyscy wiemy nazbyt dobrze – to, co miłe szybko się kończy. Ten wyjazd również trwał stanowczo za krótko. Na szczęście okazało się, że całkiem pokaźna grupa udaje się w tę samą (mniej lub bardziej) drogę pociągiem.
No i tak oto skończyło się nasze szkolenie I stopnia. Wszyscy rozjechali się w różne strony świata., ale nawet jak już staliśmy na dworcu, to mając na sobie czerwoną koszulkę… może to głupio zabrzmi, ale każdy czuł się naprawdę jak ktoś wyjątkowy. Teraz czekamy już na kolejne szkolenia, a potem na nasz pierwszy sprawdzian.- VIII Przystanek Woodstock, gdzie naprawdę okaże się jakie umiejętności wynieśliśmy z tego wyjazdu,
nie tylko te stricte medyczne.



Ania vel „Kózka”




I fotka części naszych instruktorów, czyli liderów PP: od lewej Mool, który był u nas w Otwocku na Finale i którego znałam już z Fundacji… Obok Jacek Topolski – zasiadający w Radzie PP i zarazem największy pechowiec obozu – podczas pożaru siedział sobie w bagażniku i czekał, czekał i czekał, aż ktoś go znajdzie. Niestety, nikt nie wpadł na pomysł, że w bagażniku może ktoś być, więc miał pecha (jak mawiała Betty). Dalej Strażacki i oczywiście Jurek. Obok Jurka niestety nie-wiem-kto, ale jednak w żółtej koszulce… i bliżej niezidentyfikowany osobnik odbierający certyfikat Pokojowego Patrolu.



Jeszcze dwa słowa na koniec…
I w trakcie tego szkolenia i już po, chyba podświadomie porównywałam je do naszych harcerskich wyjazdów, czy gier terenowych… I do jakiego doszłam wniosku? Wydaje mi się, że Jurek i cała patrolowa ekipa dużo większy nacisk kładli na zgranie grupy, współdziałanie, patrzenie na innego człowieka i zbiorową odpowiedzialność, niż my podczas naszych gier i zadań na punktach. Dzięki temu ludzie, którzy jeszcze 1 dzień temu kompletnie się nie znali i nawet nie wiedzieli o swoim istnieniu, po kilku godzinach tworzą niesamowicie zgraną i zintegrowaną grupę (jak to powiedział Owsiak:”najbardziej roześmianą i serdeczną w historii szkoleń…”). Czy to jest u nas potrzebne i czy w ogóle jest? A jeśli tak, to w jakiej skali? Mi czasem brakuje u nas takiego zgrania. Takiego patrzenia i zwracania uwagi na innych, bezinteresownej pomocy i pozytywnego nastawienia do innych i świata…

II Maraton Filmowy – „Spotkania z Oscarem”

Wszystkich nocnych marków i miłośników kina wszelakiego zapraszam na drugą już edycję wspólnego oglądania na dużym ekranie. Spotykamy się w Sali Muzycznej Domu Harcerza (to ten budynek popularnie nazywany MDK-iem) w najbliższy piątek – 4 kwietnia 2003.




Zaczynamy od godziny 20.00.

Wszelkie orzeszki, paluszki i inne „gryzaki”, jak to w każdym kinie –mile widziane. Rodzicom powiedzcie że filmów jest dużo i szybko nie skończymy.
😉

Tym razem, bohaterem tego spotkania będzie Oscar. Tym razem on proponuje swoje filmy…

Poniżej – w formie komentarza do tego tekstu – możecie wpisywać swoje osobiste propozycje ulubionych filmów które chcielibyście jeszcze raz wspólnie obejrzeć lub filmów których jeszcze nie widzieliście a są tego warte.

Czekamy również na Wasze propozycje, dotyczące następnych maratonów (termin, miejsce, motyw przewodni itd.).

Czekam na Wasze reakcje i podpowiedzi.

Jurek 😉




Relacja z maratonu jest tu.

KOMENDANT ZREZYGNOWAŁ

Dziś rano Komendant naszego Hufca zrezygnował ze swojej funkcji. Dziękujemy za wieloletnie przewodzenie otwockim harcerzom.






Życzymy Druhowi wielu sukcesów na stanowisku zastępcy Komendanta Chorągwi Stołecznej ds. organizacji akcji letniej.




Liczymy na to, że znajdzie Druh czas na to, żeby pojechać z nami do Przerwanek.






Harcerze Hufca ZHP Otwock.

DROZDOWO 2003


Dnia 07.03.2003r. Łukasz, Piotrek, Daniel i ja pojechaliśmy na zlot ks. Lutosławskiego (druha “Szarego”). Zlot odbywał się w Drozdowie, 10km od Łomży. Pojechaliśmy tam PKS-em z dworca Warszawa-Stadion.

Trafiliśmy na dosyć wysoko wyposażony autobus, a w środku, razem z nami jechał Irek z Big-Brothera. Łukasz od początku rozmawiał z nami na ten temat, lecz Daniel zorientował się pod koniec drogi (to oznacza, że był wyłączony podczas naszych rozpatrywań, że w telewizji Irek wyglądał identycznie).

Na miejsce dojechaliśmy ok. 17, a nasz autobus do Drozdowa był dopiero o 18, więc szybko padło postanowienie, by iść pieszo. Jednak w połowie drogi (5km) stwierdziliśmy, że poczekamy już tylko pięć minut, a nie godzinę. W końcu o godzinie 18.45 dojechaliśmy do miejsca noclegu. Mieliśmy spać w pokoju z 11 DH specjalnościową „Exodus”. Jednak na miejsce dotarła bardzo liczna grupa i musieliśmy się rozstać, mając do wyboru chłodne pięterko lub ciasny pokój z gorącymi dziewczynami…

Nietrudno się domyślić, że wybraliśmy wariant drugi. Jednak wchodząc do środka usłyszeliśmy gorące i głośne rytmy techno i hip-hopu. Stwierdziliśmy, że prześpimy się na korytarzu. Wieczorem był apel, a po nim długie śpiewanie. Spać poszliśmy ok. 2., ale na korytarzu znalazły nas dwie dziewczyny chętne do rozmów zapoznawczych. Nasze sny musiały poczekać do 4. i jeszcze trzydzieści minut.

Pobudkę zrobiliśmy o 6. rano żeby zdążyć się umyć i zjeść śniadanie. Po prawie nie przespanej nocy ruszyliśmy na grę terenową. Na jednym z punktów stał marynarz, który zapytał się co oznaczają litery ONC na krzyżu (załapał, kiedy chcieliśmy się upewnić czy to ma na myśli – poprawił swój błąd). W drodze do innego punktu mieliśmy się dowiedzieć, gdzie blisko są pomniki przyrody, więc spytaliśmy jednego ze spacerujących mieszkańców Drozdowa. Ten wytłumaczył nam tak: Drodzy chłopcy. Musicie iść 3km prosto do lasu, pierwsza w prawo i po prawej taki… dąb stoi. To rozbawiło nas do łez.

Po krótkiej grze otrzymaliśmy grochówkę i zjedliśmy ją na szkolnym korytarzu. Wcześniej jednak zwiedziliśmy bardzo ciekawe muzeum ziemi. Potem aż do wieczora obijaliśmy się ucząc zuchów piosenki “Znaczek” oraz rozmawiając z bazylami… Wieczorem Łukasz zrobił nam “ciężki” tylko z nazwy, ponieważ tylko pobiegaliśmy i mieliśmy lekką musztrę. Po powrocie nikt nie wiedział po co i gdzie byliśmy, a na odpowiedź że na “ciężkim” wszyscy udawali, że wiedzą o co chodzi.

Tej nocy spaliśmy na chłodnym pięterku. Tam bazyle dobudziły tylko Daniela. W niedzielę dostaliśmy w nagrodę siatkę tajemniczych rzeczy. Potem pożegnalne fotki i do domu. W autobusie z Drozdowa jechaliśmy z bazylami, a potem PKS-em do Wa-wy no i MiniBusem do Otwocka, bo tam dobiegł do końca nasz wspaniale spędzony weekend.

MANDARYNKI i RAMBO

SMOSZEWO – integracja rad drużyn


Tytułowa integracja rad drużyn naszego Hufca okazała się strzałem w dziesiątkę.
To właśnie taki pożytek z wyjazdu 14 – 16 marca był najczęściej wymieniany na podsumowaniu pobytu w dworku w Smoszewie.

refleksjami na temat przeczytanych na wieczornicy wierszami.
Sobotni dzień zakończył się złożeniem przez Monikę Siwak Zobowiązania Instruktorskiego. Ci, którzy mieli jeszcze siłę mogli pójść „na liny”.
I na koniec jeszcze hasło z zajęć o formach pracy: NIE MA FORM SPRAWNOŚCI BEZ HARCERZY MOŻLIWOŚCI”

Mirek Grodzki
P.S.
Bym zapomniał – atmosfera była momentami tak gorąca, że przypaliłem sobie polar od kominka…




Wyjazd do Smoszewa, lub jak twierdzą inni “Smoczewa” był bardzo ważnym wydarzeniem w życiu hufca.

Przede wszystkim dlatego, że mieliśmy okazję naocznie się przekonać, że w hufcu pracują nie tylko “dinozaury”, ale także ludzie bardzo młodzi, częstokroć tacy, którzy nie ukończyli jeszcze gimnazjum.

Czy to dobrze? Moim zdaniem bardzo dobrze. W ten sposób zacieramy różnicę wiekową pomiędzy starą (stażem) kadrą, a kadrą młodszą (przybocznymi, zastępowymi, funkcyjnymi).
Nie da się dziś wyodrębnić kadry, która ma wieloletnie doświadczenie i chęć do poświęcenia większości swojego wolnego czasu dla harcerstwa.

Przyszedł czas na ludzi młodych, którzy w najbliższych miesiącach powinni wziąć sprawy w swoje ręce.

Tomek

Marzanna – protokół z rozprawy sądowej

Sygn. akt I H 13/03
Rozprawa jawna co najmniej w powiecie otwockim

Protokół z rozprawy sądowej dot. zatopienia Marzanny

Rozprawa miała miejsce 22.03.2003 r. na Czerwonych Murach w Józefowie.

Sprawę prowadził sędzia Michał Łabudzki
Oskarżycielem publicznym – mecenas Monika Siwak
Oskarżyciele posiłkowi: Paweł Iwiński, Jan Wojciechowski, Maksym Dołągowski
Adwokaturze przewodniczył Paweł Pawłowski wspierany przez równie wybitnych obrońców: Grzegorza Kunikowskiego i … (nieczytelny podpis)

Na ławie przysięgłych zasiedli zaproszeni drużynowi, tudzież – w nagłych wypadkach – inni przedstawiciele drużyn.
Na salę rozpraw doprowadzony został cały Gang Marzanny w liczbie 9 podejrzanych.
Na rozprawie obecni byli wszyscy „sprawiedliwi” z lokalnego hufca, czyli ok. 70 zuchów i harcerzy.

Po zaprzysiężeniu stron nastąpiło przesłuchiwanie świadków. Warto zaznaczyć, iż sędzia Michał Ł. (znany jest ze swoich podstępnych pytań), doprowadzał niektórych do obłędu. Co w konsekwencji spowodowało, że podczas krótkiej przerwy w rozprawie, wszyscy uczestnicy dostarczyli dowody istnienia srogiej zimy.
Rozprawa podążała już tylko w jednym kierunku skazać Gang Marzanny.
Wyrok sądu został uprawomocniony i nadano mu klauzulę natychmiastowego wykonania. Jak co roku, sąd okazał się bezwzględny – od wydanego orzeczenia sądu nie przysługiwała stronie oskarżonej możliwość wniesienia apelacji do sądu wyższej instancji. Komendant Hufca nie skorzystał z prawa łaski.

Ponadto orzeczeniem Sądu Generalnego Hufca Otwock za najładniejszą i najbardziej ekologiczną Marzannę uznano chochoła 5 Gromady Zuchowej „LEŚNE LUDKI” (załącznik zdjęcie dh. Karoliny Śluzek z ową Marzanną). Ona jako pierwsza popłynęła w gorący rejs po rzece.

Protokół sporządził Sekretarz sądowy – Ilona Falińska

Po spaleniu na stosie pozostałych Marzann, nastąpiły podziękowania:
Państwu Magdalenie i Tomaszowi Grodzkim oraz ich rodzinie Karolinie
i Mirosławowi, Łukaszowi Kostrzewie, Michałowi Łabudzkiemu, Pawłowi Pawłowskiemu, Monice Rybitwie, Monice Siwak, Karolinie Śluzek, Sylwii Żabickiej i wielu, wielu innym…

Cieszmy się i radujmy, bo wiosna nadeszła.