Okiem przyszłego zucha – cz. 2

Cześć, to znowu ja… Wiecie, że nauczyłam się już przekręcać na brzuszek, mam tylko drobne problemy z odwracaniem się, ale po drobnej awanturce mama przekręca mnie i znów mogę sobie trenować.
Już za 3 dni jadę na wakacje, podobnie pewnie jak Wy. Chyba jednak moja mała główka za wiele jeszcze nie rozumie, bo będąc ostatnio w hufcu bacznie obserwowałam gorączkowe przygotowania i straszne zamieszanie i wyglądało to tak, jakby wszyscy dopiero wczoraj dowiedzieli się, że zaczęły się już wakacje i że 30 czerwca wyjeżdżają na obóz. A będąc jeszcze w brzuszku u mamy słyszałam jak niektórzy się zarzekali ze już od września biorą się za swe drużyny, a na wiosnę ruszą z przygotowaniami do obozu. I co….

Ostatnio przeszkadzałam trochę mamie jak próbowała czytać plany pracy obozów. Zaglądałam jej w kartki, ale nic nie rozumiem z tych dziwnych znaczków (to podobno jakieś litery, czy coś takiego). Ci dorośli to jacyś tacy dziwni – nie mogli by narysować słoneczka i chmurek i nawet ja wtedy bym wiedziała o co chodzi. Mama mówiła ze niektórzy harcerze będą się świetnie bawić, bo ich drużynowi naprawdę się przyłożyli i wymyślili fajne zabawy i zajęcia. Żałuję, że nie będę mogła jeszcze się z nimi bawić (chyba krzyknę na mamę, aby zrobiła mi kaszkę, to może trochę szybciej urosnę) uua…..

Szkoda mi jednak trochę tych, co będą się nudzić podczas deszczu, bo nie widziałam w planach zbyt wielu interesujących propozycji na niepogodę. Może źle kombinuje, ale wydaje mi się, że gdyby do tych planów przyłożyć się wcześniej, to na obozie łatwiej byłoby pracować, ale może nie będzie tak źle…

Musze już kończyć, bo mama idzie z kaszą … mniam, mniam taką pyszną z jabłkiem…

A guug ug a … do zobaczenia w Przerwankach, życzę Wam dobrej zabawy i pięknej pogody

Ja zamierzam się świetnie bawić z zuchami, tylko pewnie znowu starzy (znaczy się kochani rodzice) zapomnieli mi uszyć mundurek… ach co ja się z nimi mam….

Julka

Świąteczne oberwanie chmury

W zeszłym roku na Święto Chorągwi mieliśmy Zimne Doły, natomiast 8 czerwca 2002 roku mieliśmy mokre buty.

Tego „pięknego” czerwcowego poranka w strugach ulewnego deszczu odbył się uroczysty apel na pl. Piłsudskiego (to tam, gdzie jest Grób Nieznanego Żołnierza). Podobnie jak większość hufców z Ch. Stołecznej my też mieliśmy swoich reprezentantów. Już dzień wcześniej prężna grupa „naszych” pojechała do Warszawy, do Harcerskiego Ośrodka Specjalnościowego (nie mam pewności co do ostatniego słowa skrótu) nad Wisłą, gdzie pod czujnym okiem Michała Łabudzkiego do późna, po kałużach i przy silnym wietrze (co nie ułatwiało życia pocztowi sztandarowemu) ćwiczyli równy krok. Wypada wspomnieć, że większość „brygady reprezentacyjnej” stanowiła 7 DH, pozostali to pojedynczy przedstawiciele różnych drużyn naszego hufca.

Zdawało się, że wisiała w powietrzu mała obawa, że przy tak dużej liczbie nie-drepczących-wcześniej-w-100DH może wydarzyć się coś zupełnie niespodziewanego, bo musztra w każdej drużynie jest trochę inna, a nie wszyscy potrafią się przestawić. [„Nowi”! Nie obrażajcie się, ja jednego roku na Głodówce potknęłam się o własną pałatkę i idąc w szyku odstawiłam łapami wiatraka ;)]

Wszystkie obawy – jeżeli w ogóle były – szybko się rozwiały jak już przyszło co do czego. Podczas apelu, idąc z przodu, mogłam tylko słuchać, czy idziemy równo… i szliśmy! Ale jak! Do tego jeszcze nasz wygląd – wszyscy w pałatkach i identycznie zielonych beretach. Aż na zapominało się o bajorze w butach. Po apelu zebraliśmy nawet kilka pochwał. Z resztą czujny obiektyw George’a Fox’a z pewnością uchwycił nasze piękno.

A skoro o pochwałach mowa, to „dostało się” jeszcze dhowi Komendantowi oraz dh Uli Bugaj.

Druhna Ula otrzymała Srebrny Krzyż Za Zasługi dla ZHP, a druh Komendant list gratulacyjny od Wojewody.

Po apelu, świętowanie miało być kontynuowane w Łazienkach Królewskich – miasteczko zuchowe, zawody w ratownictwie medycznym, koncerty etc. Niestety z przyczyn meteorologicznych – wspomniana ulewa – zuchowe miasteczko, koncerty i inne występy przeniesiono do szkoły na ul. Długiej. Grę medyczną tego dnia odwołano zupełnie.

Po długim moknięciu najbardziej ucieszył mnie fakt znalezienia się w suchym i ciepłym budynku, że mogę zdjąć nasiąknięty, mimo impregnowanej pałatki, mundur i że częstują grochówką!

Ale jeśli ktoś by mnie zapytał, co tego dnia rozbawiło mnie najbardziej – odpowiedź brzmiała by: peleryny przeciwdeszczowe rozdawane wewnątrz, w szkole. A tak na marginesie, to jak szliśmy na „azymut dom” – przestało lać.

Pozdrawiam Michała eŁ.

Strz

S.D.M. – wypowiedź drugorzędna

Jak to na początku czerwca zwykle bywa, harcerze z otwockiego hufca świętują tzw. Dni Hufca. Tradycyjnym elementem obchodów stał się koncert zespołu Stare Dobre Małżeństwo.

Okazało się, że nie tylko harcerze lubują się w poezji śpiewanej – dowodem na to jest kilkaset sprzedanych biletów. Trzeba dodać, że rozchodziły się jak świeże bułeczki – jednego dnia udało mi się sprzedać 50 biletów w przeciągu 2 godzin i to nie ruszając się z miejsca.

Upalnego, czwartego dnia czerwca, w porze Dobranocki przed LO im. Gałczyńskiego zebrał się przeogromny tłum. Mniej więcej pół godziny później zgromadzenie przeniosło się do środka, do przygotowanej auli. Z lekkim, acz nie denerwującym poślizgiem w końcu ruszyło. Jako support wystąpił grający mniej więcej w stylu SDM „Szczyt możliwości” – czterech młodych chłopaków oraz jedna młoda dama. Część z nich to harcerze.

Po kilku utworach okraszonych aktorskimi popisami jednego z wokalistów, nareszcie pojawili się Najbardziej Tego Wieczora Oczekiwani: Krzysztof Myszkowski, Wojciech Czemplik, Roman Ziobro i Ryszard Żarowski, czyli Stare Dobre w pełnym składzie. Nie obeznanym wymienienie tytułów kolejno pojawiających się podczas koncertu piosenek i tak nic nie rozjaśni, a obeznanym z repertuarem SDM wystarczy jak powiem, że zagrali swoje najlepsze utwory.

Podczas przerwy na deskach pojawił się Adam Ziemianin wraz ze swoim nowym tomikiem wierszy (niestety nie do nabycia w księgarniach). Po występie poety muzycy w doskonałych nastrojach powrócili na scenę. Grali, grali, potem kilka razy bisowali… a wszystko skończyło się 60 min przed godziną duchów.

W pierwszych kilku rzędach słuchacze bawili się chyba najlepiej, bo gwiazda wieczoru była na wyciagnięcie ręki, bo wszystko było dobrze słychać (na końcu sali chyba dolby surround siadło, bo krzyczeli: „głośniej!!!”), bo SDM grali to co znane, więc można było razem pośpiewać. Na dodatek co chwila ktoś wstawał i wywijał biodrami ósemki i gdyby nie ławki, to kto wie co by się tam, pod samą sceną działo :).

I ja tam byłam, dobrze się bawiłam, chrypy nabawiłam, zgrzałam, a potem daleką drogę do domu na piechotę pokonałam.

Fanka z podłogi

S.D.M. – Starzy Dobrzy Maruderzy

Jaka epoka? – historycy określą
jaki wiek? – XXI
jaki rok? – 2002
jaki miesiąc? – czerwiec
jaki dzień? – 4
i jaka godzina? – w okolicach 19.30

W tej przestrzeni czasowej znalazł się ktoś, kto pomógł nam się spotkać pod wielkim dachem Liceum Ogólnokształcącego im. K. I. Gałczyńskiego w Otwocku. Ten „ktoś” to Komenda Hufca ZHP Otwock.

W jasny, nowy dzień na schodach liceum ustawiła się tłumna kolejka o łagodnych, romantycznych duszach z biletami również romantycznymi: z widokiem na połoninę wetlińską. Byli tam (na schodach) harcerze oraz byli harcerze, ich rodzice, krewni i znajomi w wieku każdym. Niektórzy nawet z dalekiej Warszawy. Ruszyli znad Wisły, szli, biegli, poprzez śniegi, deszcze, blaski oraz cienie, nie dali się i zdążyli. Pewnie dlatego, że koncert miał prawie pół godziny opóźnienia.

Żądni ukojenia rozklekotanych hałasem nerwów, spragnieni wolności od miecza ognistego, który praca/szkoła codziennie nad nimi zawiesza, rozsiedli się na niżu (ponad 300 krzeseł) i wyżu (z tyłu na szkolnych ławkach), aby z Nimi w dali zniknąć cicho i zapomnieć wszystko. Przez niebo przeszedł dreszcz niepokoju, czy dla wszystkich starczy miejsca. Starczyło.

Mikrofony rozgrzewały tubylcze talenta: „Szczyt Możliwości” (w składzie, jak należy się spodziewać, byli też oczywiście harcerze). Przy harmonijce, 4 instrumentach strunowych szarpanych (w tym mandolina) i smyczkowym (skrzypce nowej członkini, Justyny) Łukasz Kostrzewa i Maciek Siarkiewicz śpiewali o miłości smutno, wesoło, z nadzieją, z wyobraźnią, czasem za cicho – przynajmniej tak byli „słyszani” w ostatnim rzędzie. Gdy support słusznie i sowicie oklaskany rozszedł się po polach, błoniach i wygonach znalazłszy się w 1. rzędzie widowni, przyszli Mistrzowie: 3 gitary, mandolina, harmonijka, cymbały i inne instrumenty trudne do klasyfikacji.

Ku naszym uszom płynęły żelazne: „Jak”, „Błogo będę sławił..”, „Obudź się”, „Metamorfoza”, „Majka” (z koncertową modyfikacją: „w majtkach”), „Nie rozdziobią nas kruki”, „Nie brukliński most”, „U studni”, „Opadły mgły…” (w atmosferze unoszącego się dymu scenicznego), „Czarny blues” (po wybiciu godziny 4.00 na cymbałach), „Bieszczadzkie Anioły” (przy tej piosence naleśniki z jagodami w „KREMENAROSIE” w Ustrzykach Górnych smakują najlepiej, czyżby SDM śpiewało do naleśnika?). Poza tym moc innych piosenek bardziej, czy mniej znanych nawet dla nich samych: piosenkę o Tymbarku zaśpiewali (dwa razy) przy pomocy tomiku wierszy trzymanego przez Izę.

Ten zawodzący śpiew potrafił lepić serca w proch potrzaskane, roztańczyć, rozklaskać, rozbujać, ośmielić do wtórowania. Noga sama stukała rytm. Tylne rzędy śpiewały trochę mniej. A nawet przez pierwsze piosenki dały się słyszeć ściszone śmiechy i dyskusje („co tam u Bronki?”). Trochę mnie to zdziwiło. Czy wszyscy tutaj rzeczywiście mają poetyczne dusze? Gdzie magia? Czar? Odpowiedź: w rzędach bliżej sceny. Tam publika reagowała typowo koncertowo. Również na wiersze Adama Ziemianina, którymi sam autor wiódł nas, niósł nas przez strony swojego tomiku (do kupienia po koncercie) w przerwie między częściami koncertu. Metafora o balkonie była genialna. Kto chciałby ją poznać donoszę, że widziałam jak Pani Bibliotekarka z Michalina kupuje ten tomik.

Stare Dobre Małżeństwo od kilku lat corocznie pojawia się u nas z okazji Dni Hufca ZHP Otwock. Wyraźnie widać, że czują się wśród żywicznych iglaków (na zewnątrz i na scenie) jak u siebie. To cieszy!

Tylko, niestety chwilami odnosiłam wrażenie, że jestem na konkursie młodych talentów. Artyści trochę sobie „odpuścili”? Gitara pobrzękiwała, skrzypce nie grały takich pięknych „solówek” do jakich przyzwyczaiły mnie kasety, niektóre piosenki przez to brzmiały beznamiętnie.

Serce ściskało się z żalu i strachu, że chyba stanęłam nad przepaścią lukrowaną i SDM nie jest już w stanie mnie zachwycić. A przecież przy ich piosenkach zdobywałam średnie wykształcenie, uczyłam się do matury (rocznik: 199… ha! nie powiem), potem do sesji. SDM znali/ją wszyscy studenci: kasetę „Dla wszystkich starczy miejsca” przegrałam od Maxwela – czarnoskóry, rodowity Zimbabwejczyk bez polskich korzeni!!! Czy to wina mijającego czasu, czy Pana Akustyka?

Ale próżne żale. Mam nadzieję, że za rok Komenda Hufca też się postara o Starych Dobrych Maruderów, którzy jednych wzruszą, drugim podarują stan jakby biedronki nimi powoziły, a trzecich wpędzą w refleksję. Poruszą emocje; o to w tym wszystkim przecież chodzi.

MS

Kaktusińscy wyjeżdżają na wakacje

Młoda Kaktusińska siedziała i oglądała telewizję. Trzeba się nacieszyć swoją ulubioną telenowelą – przez osiem tygodni w Przerwankach nie będzie nawet szansy na zbliżenie się do telewizora, a przez ten czas Armando zdąży ożenić się z Beatrice…
Idealnie sielankowy nastrój popsuło jej pojawienie się ojca, do którego nie odzywała się od tygodnia, czyli od dnia, w którym przedstawił jej atrakcyjny projekt wakacyjny.
Tato miał wielce uszczęśliwioną minę. „Ciekawe co się stało – myślała córcia – może załatwił mi etat stróża całorocznego w Przerwankach?”. Już się miała zapytać, co się stało, gdy zadzwonił telefon. Tato odebrał:
– Ambasada turecka, słucham?
– …
– Oczywiście, proszę pana.
– …
– Kiedy?
– …
– Jak piekło zamarznie.

(W tym samym czasie sąsiad poinformował żonę, że Kaktusiński nasmaruje szafki, jak tylko piekło zamarznie. Potem oboje przypomnieli sobie, że jest czerwiec i mrozy nieprędko nadejdą…)
Kaktusiński, uradowany z powodu elokwentnej odpowiedzi udzielonej wrogowi, uśmiechnął się jeszcze szerzej. Wszedł do salonu i zakomunikował:
– Córeczko, masz rację, że to niesprawiedliwe, że my jedziemy do Chorwacji a ty w krzaki…
– I dlatego zabieracie mnie ze sobą?! – krzyknęła z nadzieją w głosie trochę mniej obrażona córka.
– … i dlatego kupiłem ci telefon komórkowy.

Potem nastąpiły głośne wybuchy radości i podzięki, przerywane stukaniem szczotki o podłogę. W końcu Katusińska przypomniała sobie, że nadal jest obrażona i wszystko wróciło do normy. Sąsiad pofatygował się na górę, żeby poinformować Kaktusińskich, że napisze donos do administracji, jeżeli Kaktusińska natychmiast nie przestanie bawić się melodyjkami telefonu.

Pod wieczór przyszedł do domu syn Kaktusińskich i bynajmniej nie podzielił radości siostry z powodu posiadania telefonu, tylko natychmiast zażądał podobnego urządzenia. Nie było rady, ojciec musiał udać się ponownie do salonu i wybrać jakieś urządzenie dla syna, co zresztą i tak miał w planie. Tego dnia więzy siostra-brat zostały zacieśnione – rodzeństwo długo siedziało na podłodze pokoju brata (albo na suficie sypialni sąsiada, jak kto woli) i wspólnie odkrywali nowe walory swoich telefonów.
– … „Podaj opis” – i co ja tu mam wpisać?
– Ale ty głupi jesteś… Wpisz se bułka z masłem… no co jest, nie włącza się…
– Postukaj o podłogę – pilot od telewizora zaczyna wtedy działać…

TYDZIEŃ PÓŹNIEJ
O czwartej rano Kaktusińska szykowała się do wyjazdu na kwaterkę. Za dwie minuty ktoś miał po nią przyjechać, a ona nadal była pewna, że o czymś zapomniała. Już w Przerwankach, po morderczym dniu pracy gdy wreszcie mogła zająć się swoimi bagażami odkryła, że to, czego jej brakuje, to ładowarka od telefonu. Jak na złość – nikt poza nią nie miał Alcatela…

Ola Kasperska
aleksandra.kasperska@zhp.otwock.com.pl

Śladami Andrzeja Małkowskiego

… Chcesz Julka, opowiem Ci bajkę…
Działo się to niedawno, bo w maju 2002, w pięknym kolorowym i bardzo starym mieście, położonym nad Morzem Czarnym – w Odessie.


Pojechała tam pewna dziewczyna, jej koleżanki i koledzy.
Dzieciaki jechały tam bardzo długo pociągiem: cały dzień i całą noc. Trochę im się nudziło… Wiedzieli, że jak będą na miejscu, to będą czekali na nich ich ukraińscy koledzy, którzy mieli ich gościć w swoich domach. Połowa drogi za nimi. Już tylko granica. Noc minęła im bardzo szybko bo… cały czas spali. Nareszcie, o 12.00 dzieci przyjechały do Odessy. Pomimo zmęczenia szybko zjadły obiad i pojechały na integracyjną wycieczkę po Odessie. Nie wiesz co to znaczy integracyjna? No wiesz, to znaczy, że wszyscy się ze sobą mieli tam poznać.

Po wycieczce dzieciaki szalały do bardzo późna na deptaku w centrum miasta.
Polskie dzieci były bardzo zdziwione niektórymi obyczajami tam panującymi. Np. w niektórych autobusach nie płaciło się za bilety, kierowcy samochodów nie zwracali uwagi na przepisy ruchu drogowego. Natomiast ci, którzy chodzą pieszo nie przechodzą przez ulicę na pasach tylko w miejscu, gdzie im wygodniej.
Następnego dnia rano dzieciaki pojechały na wycieczkę, a wieczorem bawiły się bardzo długo w gigantycznym lunaparku. Huśtały się na huśtawkach, kręciły na karuzelach, jeździły samochodzikami, kolejkami górskimi, …, itd.
Innego dnia smażyły się na plaży, jeszcze innego świętowały urodziny jednej Polki. W czwartek bardzo wcześnie rano pojechali na wycieczkę do Białogradu. Jest to bardzo stary gród, o którym opowiem Ci kiedyś jak dorośniesz. Na razie popatrz na zdjęcia.

Ciekawostką w Odessie jest to, że są tam kościoły wszystkich wiar: od protestantyzmu do świadków Jehowy. Inną ciekawą rzeczą jest to, że w czasie wojny wykopano tu katakumby, aby ludzie mieli gdzie się schować przed wrogami. No co tak się na mnie patrzysz…? Aha, nie wiesz co to są katakumby. To takie niby korytarze, ale pod ziemią. Składały się z trzech pięter, czyli mają ok. 7 m. wysokości. Dziś są częściowo zalane szkłem, żeby nikt się w nich nie zgubił. Szkło jest ciężkie, więc ziemia zapada się i budowle zaczynają się osuwać. Taki los dotknął m.in. opery, do której pewnego dnia poszły dzieciaki. Tamtejsza opera jest bardzo sławna. Mówi się, że być w Odessie i nie być w operze, to jakby tam w ogóle nie być.

Jeszcze coś mi się przypomniało. Jak już trochę podrośniesz, pewnie mama zapisze Cię do harcerstwa. Usłyszysz tam o pewnym panu, który zakładał polskie harcerstwo. Nazywa się on Andrzej Małkowski. Łączy go z Odessą smutny fakt. Ale nie wiem czy ci to mówić. W końcu to ma być bajka, a nie Titanico-dramat. Przypomnij mi, to ci kiedyś opowiem, co takiego ważnego mu się przytrafiło w drodze do Odessy.

Polskie i ukraińskie dzieci bawiły się przez 11 dni. Na koniec wcale nie chciały wracać do domu. Pożegnanie było bardzo smutne: wszyscy płakali i smarkali w chusteczki. Ale wracać było trzeba. Chociażby po to, żeby znowu móc wyjechać. Jak mówi mądre przysłowie: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

Bajkę powiedziała Ciocia Karolina
karolina.grodzka@zhp.otwock.com.pl

Wilk, który nigdy nie śpi

Jak wiadomo twórcą skautingu jest gen. Robert Baden-Powell. Dlaczego właśnie on? W jaki sposób gen. Robert Stephenson Smyth Baden-Powell wpadł na pomysł załoiżenia skautingu?
Wyjaśniamy niżej. Skupmy się na kilku szczegółach jego życia, które wywarły istotny wpływ na przyszły kształt ruchu młodzieżowego, którego był on twórcą. B-P urodził się w Londynie jako syn profesora na Uniwersytecie Oksfordzkim.

W dzieciństwie wiele czasu spędzał w gąszczu londyńskiego Hyde Parku, gdzie z pasją oddawał się podchodom. Wybierał się też często do dzielnic nędzy, rozmyślając o losie żyjących tam ludzi. Doszedł do wniosku, że tym, co najbardziej dzieli biednych od bogatych jest ich lichy strój, który pozwala na pierwszy rzut oka rozpoznać pochodzenie człowieka.

Ciąg dalszy czytaj na stronie: http://208wdhiz.home.pl/skrypty/

Na pomoc zwierzętom

Harcerze z 5 D.H. “LEŚNI” po raz kolejny postanowili pomóc zwierzętom mieszkającym w schronisku dla zwięrząt w Celestynowie.

Tradycyjnie nad całą akcją czuwał druh Kuba Wojciechowski.

Za zabrane w Szkole Podst. nr 2 w Michalinie została zakupiona sucha karma dla psów.

Zwierzęta wydawały się być bardzo zadowolone z takiego prezentu…

MG