Rychu III – powrót do szkoły

To był dziwny dzień… Pan Kaktusiński z własnej woli zszedł piętro niżej, wyposażony w półlitrową butelkę, zadzwonił do drzwi sąsiada z tak szerokim uśmiechem, że aż migdałki było mu widać. – Witam, panie Uczepiński! Jak zdrowie, jak żona?
– Czego pan u licha… To z mety, czy prawdziwy Sobieski?
– Z mety, ale wyśmienity… No więc, ja do pana mam sprawę…
– Ależ zapraszam do środka. Marysiu, wyjmij kieliszeczki…

Treść rozmowy dwóch antagonistów jest bardzo istotna dla dalszego rozwoju wypadków, jednak nie odbija się znaczącym echem na wypadkach dzisiejszego odcinka. Dlaczego? Oto bowiem nadszedł styczeń – miesiąc, w którym, jak wiadomo przypada magiczny dzień…

– Co? Gdzie mam z tobą iść?! Do szkoły?! Mowy nie ma!!
– Ależ Rysiu…!
– Zapomnij. Mowy nie ma! Ale możemy pójść na jakąś inną imprezę – Boro z Przecinakiem zaczęli współpracę z jednym gościem, co ma dyskotekę w Całowaniu…
– Rysiek!!!!! Jak nie pójdziesz ze mną na studniówkę, to…. koniec z nami! I pójdę na policję i powiem, że jeździsz przez centrum Otwocka 180 na godzinę!!!!
– No dobra. Pójdę – odparł Rysio, dziwnie postawiony na nogi groźbą mandatu.

Po różnych komplikacjach, związanych ze zrzuceniem 4 kg przez Kaktusińską i namówieniu Rycha do założenia garnituru, nadszedł dzień studniówki. Kaktusińska latała jak kot z pęcherzem po mieszkaniu, ubrana w starą koszulkę i czerwone stringi, domagając się, aby jej brat natychmiast opuścił łazienkę i poszedł jej kupić czarne rajstopy – ten sam rozmiar, co poprzednio, ale nieco cieńsze. Sama Kaktusińska postanowiła się na chwilę odprężyć, zanim przystąpi do malowania paznokci. Wzięła swoją komórkę i wybrała numer Rysia. Niestety, ukochany nie odbierał. Oddzwonił 15 minut później i powiedział, że mu bardzo przykro, ale teraz załatwia pilne sprawy służbowe (w tle ktoś coś wrzeszczał) i nie może rozmawiać, a tak w ogóle, to może się odrobinkę spóźnić. („Czy musimy koniecznie tańczyć tego poloneza? Ewentualnie Przecinak po ciebie przyjedzie i on zatańczy. Kiedyś był niezły w polonezach, ale to było dawno, teraz woli BMW”). Załamana Kaktusińska postanowiła jednak pomalować pazury, poczekać trochę a potem jeszcze raz zadzwonić do Rycha i tym razem naprawdę zrobić mu awanturę.

Na szczęście Ryszarda – udało mu się wywiązać z zadań służbowych nieco wcześniej i mógł osobiście przyjechać po ukochaną. Zdążył nawet wcześniej umyć samochód. Przyjechali prawie punktualnie. Rysio zrobił się dziwnie nerwowy po przekroczeniu progu szkoły. Kaktusińska, nie zrażona niczym, z czarującym uśmiechem przedstawiała go wszystkim, którzy tylko chcieli i nie chcieli. Nawet sędziwej pani od chemii, która jakoś dziwnie na niego spoglądała… Ryszard spisywał się wspaniale. Poloneza zatańczył co prawda trochę sztywno, ale potem przeszedł samego siebie. Kaktusińska była zachwycona. I wszystko potoczyłoby się idealnie, gdyby nie nagłe pojawienie się matematyczki:
– Rysiek?!! Tu znowu tutaj? Przecież chyba dałam ci wyraźnie do zrozumienia w trzeciej klasie, że jeśli twoja noga jeszcze raz tutaj postanie, to zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyś nie zdał matury! – omiotła wiele znaczącym spojrzeniem i odeszła dumnym krokiem.
– Skarbie, o czym ona mówiła? Przecież ty zdałeś maturę 5 lat temu? Rysiu, prawda, że zdałeś…?
– No… e…. y… . Nie do końca.
– To nic, ze jesteś niewykształcony – i tak cię kocham. Ale mogłeś mi powiedzieć, że też chodziłeś do tej szkoły… Nie ważne, bawmy się!

Reszta studniówki przebiegła bez zarzutu. Co prawda pan od fizyki wymamrotał do Rysia coś o jakimś spalonym samochodzie a chłopak Doroty spoglądał na niego z jakimś dziwnym strachem, ale to detale. Jedynym mankamentem jest fakt, że Rychu tak się schlał, że nie był w stanie nawet trafić palcem w telefon, aby wezwać Przecinaka i Bora, którzy odwieźliby Kaktusińską do domu a jego wraz z samochodem odstawili do Teklina.

Tu tak autorka musi zakończyć swoja opowieść, ponieważ musi jeszcze raz pomalować paznokcie w związku ze swoją własna studniówką. Jednocześnie autorka chciałaby przypomnieć, że wszystkie zdarzenia i postaci są absolutnie fikcyjne i położyć tym samym kres złośliwym plotkom.

Ola Kasperska

Ryszard i Kaktusiński – pierwsze starcie

„Uh, co za dzień” – myślała Kaktusińska. „Przynajmniej Tomasz G już nie zadaje jej dziwnych pytań o plan pracy.” W ogóle jakiś taki miły się zrobił – powiedział, że już sam jej napisze… Ciekawe czemu? No i ten złośliwy kwatermistrz, który miał w zwyczaju dzwonić do niej o szóstej rano w sobotę i wzywać do magazynu na przerzucanie chlebaków ewentualnie namiotów z jednej sterty na drugą i z powrotem też jakoś ostatnio jakby o niej zapomniał. Gdy usiłowała w żartobliwy sposób poruszyć tę kwestię, mruknął coś, że teraz powinna poświęcić więcej czasu na pielęgnację swojego związku. Doradzono jej także, aby nie pielęgnowała go w promieniu 100 m. od hufca. Oni chyba faktycznie nie polubili Rysia…

Tak sobie stała Kaktusińska i kontemplowała rozwiązane sznurowadło, gotowa ukatrupić ukochanego, gdy tylko się pojawi, aż tu nagle na sygnale przejechały dwa radiowozy. Chwilę później na parking zajechało sześciometrowe BMW Ryszarda. Zrobiła nadąsaną minę, szczęśliwa, że może zrobić pierwszą w życiu prawdziwą awanturę. Jednak gdy ujrzała równie nadąsane oblicze Ryszarda, zdecydowała się jednak najpierw wsiąść do auta i dopiero potem powiedzieć Rysiowi, jak bardzo ją zdenerwował. Jednak Rychu chciał wiedzieć tylko jedna rzecz: czy przejeżdżała tędy policja i jeśli tak, to w która stronę. Wysłuchał odpowiedzi i odwiózł Kaktusińską do domu najbardziej okrężną drogą, jaką dziewczyna mogła sobie wyobrazić. Jednak ukochany rozwiał jej wątpliwości tłumacząc, że chciał być z nią dłużej. No i ma nie ważny dowód rejestracyjny i woli nie wpaść na policję, ale to sprawa absolutnie marginalna.

Pan Uczepiński właśnie montował swój najnowszy nabytek – kuloodporne lustro weneckie. Dzięki niemu nie będzie musiał na długie godziny przyjmować niezwykle niewygodnej pozycji aby obserwować klatkę schodową. Teraz będzie mógł trwać na posterunku w pozycji leżącej na kanapie. Nagle po schodach przeszła jego znienawidzona sąsiadka Kaktusińska w towarzystwie jakiegoś podejrzanego elementu…
– Cześć tato, cześć mamo! – krzyknęła Kaktusińska wchodząc do domu. Później nastąpiły oficjalne ceremonie przedstawiania Ryszarda a pani Kaktusińska podała obiad.
– A więc czym się pan zajmuje, panie Ryszardzie? – zapytał Kaktusiński
– E… no, tego ja… z kolegami mamy taką firme.
– A w jakiej branży?
– No… kredyty, pożyczki… obsługa dłużników.
– Jest pan komornikiem?
– No, yyy… kim?
– Komornikiem.
– Nie, mam mieszkanie na Geislera i dom w Teklinie.
– Ach tak… Co oni tam znowu brzęczą w tej telewizji? Nie o Otwocku czasem?
– … około 19.00 w Otwocku zastrzelono właściciela sklepu zoologicznego, podejrzanego o kontakty z mafią… Sprawca pozostaje nie znany.
– Rysiu, przecież to się stało tuż przed tym, jak po mnie przyjechałeś! Przecież ja byłam sam na tym parkingu gdy po mieście szalał morderca!!!
– E…

Dalsza część wizyty przebiegła bez zakłóceń. Państwo Kaktusińscy pożegnali Ryszarda, doradzając ostrożną jazdę ze względu na opady śniegu. Pani Kaktusińska była zachwycona swoim potencjalnym zięciem. Pan Kaktusiński także musiał uznać jego nienaganne zachowanie, ale coś mu nie pasowało. Postanowił zejść do sąsiada i za cenę tygodniowego nieotwierania szafek w kuchni, na których skrzypienie sąsiad był bardzo wyczulony, wyciągnąć od Uczepińskeigo protokół z obserwacji klatki schodowej z ostatnich dwóch godzin.

Obcy w Hufcu

Pewnego wybitnie paskudnego poniedziałku młoda Kaktusińska powolnym krokiem wracała ze szkoły do domu.



Była ledwo żywa, bo dzień wcześniej wróciła z rajdu (Trzeba mieć nieźle narąbane w głowie, żeby zasuwać dwa dni po 25 kilometrów w strugach marznącego deszczu przez las tylko po to, żeby na ogromnej polanie zjeść talerz arcykalorycznej grochówki z arcyniehigienicznego kotła. Co prawda serwował ją arcyprzystojny żołnierz…). Na dodatek pamiętała, że komendant hufca czegoś od niej znowu chce – jakiś plan pracy, czy coś? Na co komu plan pracy, jak jest tak lodowato? Na dodatek w szkolnym sklepiku zabrakło czekolady, musiała więc wyjść do spożywczego naprzeciwko. Pech chciał, że jak wyszła ze szkoły, to ochroniarz zamknął drzwi i musiała wchodzić przez okno ubikacji na parterze. Jak już prawie była w środku, weszła pani dyrektor, zwabiona niezwykle pilną potrzebą do uczniowskiego ustępu i Kaktusińska spędziła ponad dwie godziny w dyrektorskim gabinecie tłumacząc, że nie uciekała, a wchodziła do szkoły. Tak, ten dzień to koszmar. No i jeszcze te zakupy! Kto to słyszał, żeby codziennie kupować chleb. Czy ta rodzina nie może jeść jakoś mniej? A tak w ogóle, to znowu pada, jest błoto, a ona ma na sobie jasnokremowe spodnie i taką sama kurtkę. Ugh… do przystanku jeszcze tylko 50 metrów i nie jedzie żaden samochód…

Nagle jak spod ziemi wyskoczyło czarne BMW i wjechawszy w kałużę, odwzorowało jej zawartość na jasnokremowych spodniach i takiej samej kurtce Kaktusińskiej. Mruknęła jakieś niezrozumiałe, acz groźnie brzmiące słowa i pokazawszy kierowcy czarnego auta śliczny pierścionek na środkowym palcu lewej dłoni, udała się na przystanek. Jednak cóż to się stało? Czarne auto zahamowało z piskiem opon i wysiadł… przeuroczy, po żołniersku ostrzyżony, barczysty posiadacz skórzanej kurtki, opalony bardziej, niż mama Kaktusińskiej po zeszłorocznych wakacjach. Osobnik gnąc się w ukłonach, zaczął przepraszać Kaktusińską i zaproponował jej podwiezienie do domu. Kaktusińska, jako że była przemoczona i zziębnięta, postanowiła skorzystać z nadarzającej się okazji – przecież w razie potrzeby da sobie radę. Na wszelki wypadek (jakby chciał ją gwałcić) wyjęła z torby podręcznik do fizjologii i rozpięła dwa górne guziki swetra (jakby jej nie chciał gwałcić).

O tym, co wydarzyło się w samochodzie, pruderia autorki oraz szacunek dla pruderii czytelnika nakazuje milczeć. Istotny natomiast jest fakt, że przemiły Ryszard na stałe wpisał się w życiorys Kaktusińskiej. Jak mówi mądre przysłowie – „nie oceniaj człowieka po jego dresie”. Nasza bohaterka okazała się być wymarzoną partnerką dla kierowcy czarnego BMW. Wielokrotnie wyznawał jej miłość i zapragnął przedstawić swoim przyjaciołom. Jak się okazało, zrobiła niesamowite wrażenie na Wyrzynaczu, Lufie oraz niezwykle nieśmiałym Rzeźniku. Dlatego też postanowiła swojego nowego partnera życiowego przedstawić w swoim środowisku.

Na ten wielki dzień wybrała pewien czwartkowy wieczór, kiedy odbywało się posiedzenie Komendy Hufca, ponieważ wiedziała, że wtedy zastanie w jednym miejscu nie tylko komendanta i jego najbliższych współpracowników, ale też praktycznie wszystkich innych znajomych, którzy przyjdą, aby spotkać się z komendantem. Ponieważ komendant na ogół umawia się ze wszystkimi o tej samej porze, miała pewność, że Ryszard pozna wszystkich jednego dnia.

Komendant hufca, niejaki Tomasz G., siedząc przed ogromnym biurkiem, zacierał ręce z radości – właśnie jego komputer zaczął bombardowanie wszystkich drużynowych SMS-ami z wyraźną prośbą oddania planu pracy. Obecni w pomieszczeniu ludzie zaczęli gorączkowo odbierać wiadomości, zrobił się straszny rozgardiasz. Wtem drzwi się otwarły i do hufca weszła rozpromieniona Kaktusińska

– Masz plan pracy? – zapytał Tomasz G.

– Nie, ale poznaj mojego nowego chłopaka. Rysiu, to jest Tomek. Tomku, to jest… Tomku, co ci się stało?!! – Kaktusińska pochyliła się nad leżącym na ziemi Tomaszem, a Ryszard popatrzył z wysokości 195 cm na ratowników medycznych (których sześciu było akurat w hufcu), usiłujących ocucić komendanta.

– Oni chyba mnie nie lubią, Perełko…

– Tylko Ci się tak zdaje. Oni są strasznie uprzedzeni i ciężko im nawiązać kontakt z nowymi przyjaciółmi. Ale mój tata będzie tobą zachwycony!!!

Ola Kasperska

W następnym numerze: „Kaktusiński contra zięć”. Chcesz wiedzieć, co powiedział komendant po przebudzeniu i jak przywitał Ryszarda Kaktusiński? Poczekaj do następnego PRZECIEKU albo wyślij sms’a o treści „ZIĘĆ” pod numer 9090 (5zł +VAT).

PS. Kaktusińska będzie wdzięczna, jeśli za pośrednictwem Przecieku przekażecie jej swoje (mogą być anonimowe) opinie na temat Ryszarda.

Replika Słuchawoja Uczepińskiego

Szanowna Redakcjo!

Internet to jednak wspaniała sprawa. Założyliśmy sobie niedawno takie coś w domu. Musiałem ulec namowom naszego najmłodszego syna. Twierdzi, że musi skorzystać z tego dobrodziejstwa, żeby przygotować się do zajęć, co mnie bardzo dziwi, bo za moich czasów takich rzeczy nie wymagali w przedszkolu.



Jako, że Pawełek jest dobrym dzieckiem nie miałem jednak powodów, żeby mu nie wierzyć.

Jak wszyscy wyjdą z domu (i nie dzieje się nic ciekawego na klatce schodowej) czasami sam łączę się z Internetem

Pewnego dnia wpisałem do wyszukiwarki internetowej „Otwock” i znalazłem Wasze pismo w internecie. To, co w nim znalazłem tak mną wstrząsnęło, że zmuszony jestem napisać ten list. Otóż jedna z Waszych redaktorek opisuje tam naszą rodzinę. Przez co staliśmy się znani otwockim harcerzom. Co najgorsze Kaktusińscy mają tyle tupetu, że przedstawiają nas w niekorzystny oraz (proszę mi wierzyć) kłamliwy sposób.

Na samym początku chciałbym sprostować sprawę mojego, rzekomo, ciągłego wyglądania przez wizjer na klatkę. Co prawda prowadzę regularną obserwację klatki, ale zapewniam Pana, że trwa to tylko od 15.00 do 22.00. I to z przerwą na dziennik. To po pierwsze. Po drugie: niesłychaną bezczelnością z jego strony było zarzucenie mi przynależności do ZOMO (Zasadniczych Oddziałów Milicji Obywatelskiej). Owszem, w dawnych czasach udzielałem się tu i ówdzie, ale na pewno nie tam.

Tymczasem, to właśnie Kaktusiński stał w kościele z notatnikiem i jestem pewien, że spisywał nazwiska osób obecnych na mszy. Co za wstyd i udręka mieć kogoś takiego nad sufitem. Ale było – minęło. Oddzielmy przeszłość grubą kreską. Zawsze to powtarzam Kaktusińskim jak ich spotykam na klatce.

W zasadzie, to oni nie są tacy źli. Byłbym nawet skłonny się z nimi zaprzyjaźnić, gdyby nie te ich „pociechy”. Zaczęły się z nimi problemy jak tylko mała Dorotka pojawiła się w domu. Przez cały czas płakała. Pewnie z głodu, bo rzadko miałem okazję obserwować rodziców przez wizjer jak wychodzili po zakupy. Robili to tylko w poniedziałki i czwartki od 16:15 do 17:25.

Jak młodzi Kaktusińscy poszli do szkoły, to zaczęły się odwiedziny znajomych i znajomych znajomych. Potrafili godzinami przesiadywać na klatce i głośno rozmawiać. W środy i soboty. Pewnie nie uwierzycie, ale zdarzało się i tak, że byli tam aż do dziennika. Jak wracałem do wizjera po zaczerpnięciu porcji codziennych wiadomości, to już ich tam nie było.

Najgorzej jednak przeżyłem „osiemnastkę” Doroty Kaktusińskiej. To była najstraszniejsza noc w życiu naszej spokojnej rodziny. Nigdy bym nie przypuszczał, że do 60 metrowego mieszkania może zmieścić się 81 osób. Z czego tylko jedna nie pomyliła domofonu i nie zadzwoniła do nas.

Jestem człowiekiem spokojnym i nie wadzącym nikomu. Lubię kwiaty i ciszę. Dlatego postanowiłem, że zamieszkam z rodziną w spokojnym Otwocku. Bardzo musiałem się natrudzić, by kupić to piękne, słoneczne mieszkanie, dlatego teraz bardzo nie lubię gdy ktoś chodzi mi nad głową w chodakach i trzaska szafkami. A Państwo Kaktusińccy uwielbiają mnie tym maltretować. Chyba mam prawo we własnym domu móc spokojnie zebrać myśli wsłuchując się w rozmowy sąsiadów po bokach. Te cienkie ściany!

Na koniec mego listu raz jeszcze chciałbym podkreślić, że ja i moja rodzina jesteśmy uczciwymi ludźmi i proszę nie wierzyć w żadne słowo jakie wypowie na nasz temat specyficzna rodzina Kaktusińskich.

Z poważaniem i wyrazami szacunku

Słuchawoj Uczepiński

(głowa rodziny)

Kaktusińscy wyjeżdżają na wakacje

Młoda Kaktusińska siedziała i oglądała telewizję. Trzeba się nacieszyć swoją ulubioną telenowelą – przez osiem tygodni w Przerwankach nie będzie nawet szansy na zbliżenie się do telewizora, a przez ten czas Armando zdąży ożenić się z Beatrice…
Idealnie sielankowy nastrój popsuło jej pojawienie się ojca, do którego nie odzywała się od tygodnia, czyli od dnia, w którym przedstawił jej atrakcyjny projekt wakacyjny.
Tato miał wielce uszczęśliwioną minę. „Ciekawe co się stało – myślała córcia – może załatwił mi etat stróża całorocznego w Przerwankach?”. Już się miała zapytać, co się stało, gdy zadzwonił telefon. Tato odebrał:
– Ambasada turecka, słucham?
– …
– Oczywiście, proszę pana.
– …
– Kiedy?
– …
– Jak piekło zamarznie.

(W tym samym czasie sąsiad poinformował żonę, że Kaktusiński nasmaruje szafki, jak tylko piekło zamarznie. Potem oboje przypomnieli sobie, że jest czerwiec i mrozy nieprędko nadejdą…)
Kaktusiński, uradowany z powodu elokwentnej odpowiedzi udzielonej wrogowi, uśmiechnął się jeszcze szerzej. Wszedł do salonu i zakomunikował:
– Córeczko, masz rację, że to niesprawiedliwe, że my jedziemy do Chorwacji a ty w krzaki…
– I dlatego zabieracie mnie ze sobą?! – krzyknęła z nadzieją w głosie trochę mniej obrażona córka.
– … i dlatego kupiłem ci telefon komórkowy.

Potem nastąpiły głośne wybuchy radości i podzięki, przerywane stukaniem szczotki o podłogę. W końcu Katusińska przypomniała sobie, że nadal jest obrażona i wszystko wróciło do normy. Sąsiad pofatygował się na górę, żeby poinformować Kaktusińskich, że napisze donos do administracji, jeżeli Kaktusińska natychmiast nie przestanie bawić się melodyjkami telefonu.

Pod wieczór przyszedł do domu syn Kaktusińskich i bynajmniej nie podzielił radości siostry z powodu posiadania telefonu, tylko natychmiast zażądał podobnego urządzenia. Nie było rady, ojciec musiał udać się ponownie do salonu i wybrać jakieś urządzenie dla syna, co zresztą i tak miał w planie. Tego dnia więzy siostra-brat zostały zacieśnione – rodzeństwo długo siedziało na podłodze pokoju brata (albo na suficie sypialni sąsiada, jak kto woli) i wspólnie odkrywali nowe walory swoich telefonów.
– … „Podaj opis” – i co ja tu mam wpisać?
– Ale ty głupi jesteś… Wpisz se bułka z masłem… no co jest, nie włącza się…
– Postukaj o podłogę – pilot od telewizora zaczyna wtedy działać…

TYDZIEŃ PÓŹNIEJ
O czwartej rano Kaktusińska szykowała się do wyjazdu na kwaterkę. Za dwie minuty ktoś miał po nią przyjechać, a ona nadal była pewna, że o czymś zapomniała. Już w Przerwankach, po morderczym dniu pracy gdy wreszcie mogła zająć się swoimi bagażami odkryła, że to, czego jej brakuje, to ładowarka od telefonu. Jak na złość – nikt poza nią nie miał Alcatela…

Ola Kasperska
aleksandra.kasperska@zhp.otwock.com.pl

Koszmar Młodej Kaktusińskiej

W związku z nadciągającymi nieubłaganie wakacjami, pewnego słonecznego popołudnia Kaktusińscy zasiedli przy stole. Na stole leżała sterta folderów i ofert biur podróży. Stół chwiał się i stukał w podłogę. Sąsiad z dołu stukał w swój sufit. Chyba kijem od szczotki. Ciekawe, na co mu szczotka na kiju?
Córka Kaktusińskich, nauczona koszmarnymi doświadczeniami poprzedniego roku, nie dała się namówić na żadne superatrakcyjne kolonie, ani tym bardziej – obóz harcerski. Obozowi harcerskiemu przeciwna była także pani Kaktusińska – przecież ledwo udało jej się odpaść córcię po poprzednim. Synek Kaktusińskich miał posępną minę, ponieważ w ramach akcji usamodzielniania najmłodszej latorośli miał zostać wysłany na obóz survivalowy – cokolwiek to znaczy. W każdym bądź razie – obóz za 1,5 tysiąca złotych nie może być zły. Na pewno będą łazienki w pokojach itd. Pozostali Kaktusińscy zdecydowali się pojechać do Grecji. Ale – oczywiście – nastąpiły pewne … komplikacje.

Zaczęło się od paszportów. Wydane jeszcze przez PRL dokumenty już dość dawno utraciły ważność. Pan Kaktusiński udał się zatem do biura paszportowego po dwa formularze, które przyniósł żonie, aby wypełniła je swoim starannym pismem. Kolejnym etapem było zrobienie zdjęć. Obyło się bez większych komplikacji. Co prawda pani Kaktusińska na swoim lekko przymknęła oczy, a panu Kaktusińskiemu troszkę zaświeciła się łysina, ale kto by na to zwracał uwagę. Paszporty zostały wyrobione na czas. Obie Kaktusińskie sprawiły sobie nowe kostiumy kąpielowe. Stwierdziły jednak, że wyglądają strasznie blado i nie mogą się tak pokazać na greckiej plaży. Młodsza Kaktusińska zasugerowała solarium, ale propozycja została odrzucona przez starszą.

Ostatecznie kupiły tubkę samoopalacza, którym dokładnie się wysmarowały. Troszkę za dokładnie. Opalone wnętrza dłoni i przestrzeń między palcami wygląda trochę nienaturalnie. Trudno. Pan Kaktusiński, nie chcąc nabawić się zbytnich kompleksów przy posągu Apolla , udał się na siłownię. No cóż – tygodniowy trening robi swoje, a jego najlepiej odczuwanym skutkiem są zakwasy.

Do wyjazdu pozostały dwa tygodnie. Wszyscy się bardzo cieszyli. Młody Kaktusiński w ulotce o swoim obozie wyczytał, że „dostarcza on wszystkich atrakcji, o jakich marzy dorastający chłopiec”. Uśmiechnął się pod nosem. Tylko jedno nie dawało mu spokoju – co to może być ten survival? Obie Kaktusińskie planowały, jak to oszołomią wszystkich opalenizną, zwłaszcza, że lato w kraju miało być bardzo, ale to bardzo deszczowe. Zwłaszcza na Mazurach.

Pewnego dnia pan i pani Kaktusińscy wrócili do domu w marnych nastrojach. Okazało się, że Kaktusiński nie dostanie jednak urlopu, a Kaktusińska musi wziąć udział w bardzo ważnym szkoleniu – właśnie w terminie wyjazdu do Grecji. Na dodatek okazało się, że nie można nijak zmienić terminu wyjazdu, bo wtedy nie obowiązuje promocja i trzecia osoba nie może jechać za 50% ceny.

Wszyscy się bardzo zmartwili. Następnego dnia Kaktusiński wrócił do domu bardzo szczęśliwy. Znalazł bowiem cudowne rozwiązanie: on z żoną pojadą do Grecji. A za pieniądze przeznaczone na wyjazd córki (to 50% zniżki) załatwi się jej inne atrakcyjne lato:

– Córciu, zapisałem cię na wyjątkowo atrakcyjny, trzytygodniowy obóz na Mazurach, za jedyne 560 zł!

– Ale Bartek jedzie za 1,5 tysiąca!

– Dlatego zapisałem cię na dwa turnusy!

– Jaki to obóz, tato?

– Eee… harcerski…

-!?!?!?!?!?

– … a w hufcu powiedzieli, że brakuje im ludzi na jakąś kwaterkę – dwa kolejne tygodnie pobytu na Mazurach za darmo. Też cię zapisałem… Córciu, dlaczego drzesz tą poduszkę? I co robisz z tym wazonikiem?!

Ola Kasperska

Kaktusińscy na wakacjach

Nadchodziło lato. Do mieszkania Kaktusińskich nadchodził pan Kaktusiński z gazetą w ręku. Z błyskiem wyższości w oku minął drzwi znienawidzonego sąsiada, zastanawiając się przy tym, czy w akcie zemsty nie nalać mu czegoś do dziurki od klucza, ale przypomniał sobie, że jest w końcu kulturalnym człowiekiem i to on występuje tu jako ofiara dziwactw sąsiada.
Ledwie zbliżył się do drzwi, posłyszał odgłosy karczemnej awantury – wydało mu się to nieco dziwne, bo jak tak można urządzać awanturę bez jego udziału… Zaniepokojony wtargnął do mieszkania i niezwłocznie zażądał wyjaśnień. Okazało się, że starsza pociecha przedstawiła właśnie swój wakacyjny, który nie uwzględniał rodzinnego wyjazdu nad morze a za to jakiś obóz. I to harcerski! „To dopiero!” – pomyślał pan Kaktusiński i bez wahania przyłączył się do awantury, w której pani Kaktusińska krzyczała konsekwentnie o czających się w lesie zboczeńcach, mordercach i potencjalnych gwałcicielach i co najgorsze – kleszczach, syn krzyczał, „że jak ona nie jedzie do Juraty to on też nie” a córka ogólnie wrzeszczała na wszystkich. Po kilku minutach drakońskie piekło nieco przycichło, zmieniając się tym samym w ciche dni.

Paskudną sytuację uratowała babcia – osoba z natury rozważna i romantyczna, która przekonała państwa Kaktusińskich, że leśni mordercy, harcerze, gwałciciele będą wspaniałą odmianą dla ukochanej wnusi. Pan Kaktusiński skapitulował, przebąkiwał jeszcze coś o niedomyciu polskiego harcerza, który myje się raz na tydzień i zmienia bieliznę raz na miesiąc, ale nawet jego żona wytknęła mu, że pomyliło mu się z żołnierzami. W końcu nadszedł dzień wyjazdu na obóz harcerski do pewnej zacisznej, bieszczadzkiej miejscowości. Państwo Kaktusińscy odprowadzili swoją pociechę pod autokar. Minęło kilka chwil i dziecko odjechało w siną dal, na poniewierkę i pastwę rozmaitych stworzeń leśnych. Pozostała trójka odetchnęła z ulgą: pozbyli się jednego dziecka, mieli wreszcie święty spokój a dziecko myślało, że wreszcie udało mu się postawić na swoim i wyrwać spod rodzicielskiej opieki. Nieszczęsna córka nie mogła wiedzieć, że padła ofiarą długo planowanego spisku!

Ofiara miała wybitnego pecha, bo w tamten pamiętny rok przez najstarszych nawet bieszczadników nazywany jest najbardziej deszczowym w historii. Jedyne, co nieszczęsna niewiasta mogła zrobić, było wysyłanie żałosnych listów do rodziców z prośbą o zapomogę, pieniężną oczywiście. Niestety, zapomniała, że ukochani rodzice znajdują się ok. 400 kilometrów od domu…

Pierwszą trudnością, jaka spotkała naszą początkującą harcerkę było spotkanie ze Straszliwym Zwierzem, który przez całą długą wartę hałasował w krzakach. Pomna przestróg mamusi, już zaczęła przypuszczać, że to czyhający w gęstwinie zboczeniec. Jednak okazało się, że to jeż, w dodatku bardzo mały. Następnego dnia zgubiła latarkę, w związku z czym nocne wyprawy w najrozmaitszych kierunkach były dla niej utrudnione. Być może właśnie dzięki tej stracie do raportu karnego stanęła dopiero piątego dnia obozu. Następny apel był dla niej niezwykle radosny – ktoś odnalazł jej latarkę. Niestety – w zamian za ukochany przedmiot musiała oddać dwa podwieczorki a potem okazało się, że ktoś pożyczył sobie baterię z tej latarki (nowiutkie Duracelle alkaliczne!). Pomna problemów ze zgubami, nikomu nie pochwaliła się, że zgubiła menażkę i cierpliwie popijała zupę z kubka, patrząc jak zastęp chłopców gra jej naczyniem w piłkę. Najpierw było jej smutno, potem przyłączyła się do nich, uznawszy, że w ten sposób przymusowa kuracja odchudzająca odniesie jeszcze lepsze efekty.

Kaktusińscy pojechali nad morze, opalili się, nazbierali 4306 punktów z coca-coli (43 zniżki na zakup spodni Mustang) i wrócili do domu. Tydzień później wróciło dziecko – wychudłe (bo jedzenie było tak świeże, że uciekało z talerza, a że córcia ma dobre serce, to nie umiała go dobić), blade (bo padało) i dość brudne, przynajmniej jak na miejskie warunki. Córeczka przywitała się z rodzicami i warknęła „Za rok jadę z wami”.

Ola Kasperska

Kaktusińscy wypowiadają wojnę światu

Kaktusińscy nie są konfliktowi. Aby jakoś zażegnać spór – nie trzaskają szafkami, wszystkie stołki mają takie fikuśne zabezpieczenia – już lepsze to, niż sąsiad stukający kijem od szczotki w sufit. W związku z tym – aby nie drażnić delikatnych uszu współmieszkańców oraz za ich wyraźną groźbą… tzn. prośbą – Kaktusińscy całą rodziną zaopatrzyli się w zalecane przez sąsiada obuwie.

Zrobili więc chyba wszystko, co było w ich mocy. A jednak – złośliwość sąsiedzka nie zna granic! Ktoś (syn sąsiadów) zalał czymś (klejem) przycisk domofonu Kaktusińskich, który do tej pory nie działa. Pan Kaktusiński, człowiek z natury łagodny, postanowił przyczaić się i zaatakować, gdy wróg wtargnie na jego terytorium.


Kaktusińskich jest sztuk 4. Jest mama – bardzo zajęta kobieta, pełna jednak werwy i zapału do… wszystkiego. To ona jest hersztem tej zgrai. Nawet tata się jej boi, chociaż skrzętnie to ukrywa, głównie przed nią… Są też oczywiście dzieci – Dorota – siedemnastoletnia piękność, która zajmuje się odchudzaniem i Paweł, który zajmuje się… zajmuje się… zajmuje się… A zresztą – kogo to obchodzi!


Kaktusińscy mieszkają w bloku na dość zabawnym osiedlu o dość zabawnej sytuacji administracyjnej. Kaktusińscy zajmują mieszkanie na trzecim piętrze bloku. Lokal ten, o powierzchni ok. 60 metrów kwadratowych jest niespełnioną ambicją głowy rodziny, przepraszam, pana Kaktusińskiego, który chcąc jakoś dodać mu wagi, często odbierając telefon rzuca niedbale do słuchawki „Rezydencja, słucham?”. Nie należy się tym jednak przejmować, tylko spokojnie poprosić o przełączenie do apartamentu żądanej osoby. Pan Kaktusiński używał też kiedyś zwrotu „Tu ambasada turecka, słucham?”, ale zrezygnował, gdy zaczęto go nękać prośbami o wizy…
Jednak odłóżmy na razie kwestię telefonów – o tym będzie w innym odcinku. Ten odcinek ma być o wojnie. Więc w kwestii wyjaśnienia – każdy członek naszej przesympatycznej rodziny ma kapcie. Nie są to jednak zwykłe kapcie. Ich niezwykłość nie tkwi bynajmniej w tym, że są to góralskie, skórzane klapki. Ich niemal cudownie magiczne właściwości tkwią w ich funkcji – są narzędziem pojednania…. Otóż Kaktusińscy, jak każda rodzina, ma sąsiadów. Także tych, co mieszkają pod nimi. I tu jest właśnie pies pogrzebany. Chociaż nie, akurat chyba żadnego psa nikt nikomu w tej historii nie zabił… W każdym bądź razie, problemy z sąsiadami pojawiły się natychmiast po wprowadzeniu do wymarzonego mieszkania i niemal odebrało naszym bohaterom radość z przeprowadzki. Sąsiedzi- no cóż – z natury są nadwrażliwi i wszystko im przeszkadza. A już zwłaszcza trzaskanie szafkami. Przecież to szlak może człowieka trafić, jak sąsiad na górze w nocy wyjmuje sobie z takiej szafki szklankę, a potem z drugiej cukier i herbatę. Że też ludzie muszą mieć drzwiczki w szafkach!
Kaktusińscy nie są konfliktowi. Aby jakoś zażegnać spór – nie trzaskają szafkami, wszystkie stołki mają takie fikuśne zabezpieczenia – już lepsze to, niż sąsiad stukający kijem od szczotki w sufit. W związku z tym – aby nie drażnić delikatnych uszu współmieszkańców oraz za ich wyraźną groźbą… tzn. prośbą – Kaktusińscy całą rodziną zaopatrzyli się w zalecane przez sąsiada obuwie. Zrobili więc chyba wszystko, co było w ich mocy. A jednak – złośliwość sąsiedzka nie zna granic! Ktoś (syn sąsiadów) zalał czymś (klejem) przycisk domofonu Kaktusińskich, który do tej pory nie działa. Pan Kaktusiński, człowiek z natury łagodny, postanowił przyczaić się i zaatakować, gdy wróg wtargnie na jego terytorium.
Rozpoczęła się wojna podjazdowa – zbieranie informacji w terenie (u byłych sąsiadów sąsiada, w archiwum itd.) oraz mała dywersja, której radośnie oddawała się dwójka potomstwa z lubością szurając po podłodze swoimi góralskimi kapciami. No i pewnego dnia, wróg został wywabiony ze swojego ukrycia, gdy nasi bohaterowie wracali z niezwykle udanych zakupów w jednym z warszawskich hipermarketów.
Owego feralnego wieczoru, sąsiad tkwił na swoim zwykłym posterunku, tzn. przy wizjerze i podpatrywał z zaciekawieniem, cóż to się na klatce schodowej dzieje. Nagle zobaczył pana Kaktusińskiego z dwoma siatkami w rękach oraz resztę familii, także niosącą jakieś podejrzane reklamówki z czerwonym napisem w języku obcym, chyba francuskim. „Wiec to tak! To stąd te hałasy!” – wykrzyknął sąsiad wychodząc ze swojego mieszkania. Kaktusińscy minęli go i udali się na swoje apartamenta. Nieustraszony sąsiad ruszył za nimi w pogoń – „Pan uprawia nielegalną działalność gospodarczą! Ciągle pan coś nosi i wynosi, szura w nocy! Ja złożę donos!”. Pan Kaktusiński, wyzbywszy się swojej wrodzonej łagodności, niczym lew ruszył do walki (pani Kaktusińska tylko nieznacznie przytrzymywała tego lwa). Przeciwnik musiał wycofać się na półpiętro. W otwartej walce pan Kaktusiński wykazał się niebywałą taktyką – celnie zbijał argumenty sąsiada, a gdy ten -osłabiony prowadzoną ofensywą – dosłownie ledwo trzymał się na nogach – litościwie dobił go jednym trafnym ciosem, nazywając go „zomowcem”. I tak by trwali, na najwyższym piętrze prowadząc swą świętą wojnę, gdyby cicha sąsiadka z trzeciego pietra nie zwróciła im uwagi…

Spektakularne zwycięstwo pana Kaktusińskiego na długo pozostało w pamięci innych mieszkańców klatki schodowej. Już nigdy nie doszło do jawnego przejawu wrogości. Wszyscy na wieki zapamiętają sąsiada z trzeciego piętra i jego przeciwnika, wymieniających uprzejme acz stanowcze uwagi na temat swoich zasług dla rozmaitych służb na schodach, pewnego cichego, marcowego wieczoru…

Ola Kasperska