Replika Słuchawoja Uczepińskiego

Szanowna Redakcjo!

Internet to jednak wspaniała sprawa. Założyliśmy sobie niedawno takie coś w domu. Musiałem ulec namowom naszego najmłodszego syna. Twierdzi, że musi skorzystać z tego dobrodziejstwa, żeby przygotować się do zajęć, co mnie bardzo dziwi, bo za moich czasów takich rzeczy nie wymagali w przedszkolu.



Jako, że Pawełek jest dobrym dzieckiem nie miałem jednak powodów, żeby mu nie wierzyć.

Jak wszyscy wyjdą z domu (i nie dzieje się nic ciekawego na klatce schodowej) czasami sam łączę się z Internetem

Pewnego dnia wpisałem do wyszukiwarki internetowej „Otwock” i znalazłem Wasze pismo w internecie. To, co w nim znalazłem tak mną wstrząsnęło, że zmuszony jestem napisać ten list. Otóż jedna z Waszych redaktorek opisuje tam naszą rodzinę. Przez co staliśmy się znani otwockim harcerzom. Co najgorsze Kaktusińscy mają tyle tupetu, że przedstawiają nas w niekorzystny oraz (proszę mi wierzyć) kłamliwy sposób.

Na samym początku chciałbym sprostować sprawę mojego, rzekomo, ciągłego wyglądania przez wizjer na klatkę. Co prawda prowadzę regularną obserwację klatki, ale zapewniam Pana, że trwa to tylko od 15.00 do 22.00. I to z przerwą na dziennik. To po pierwsze. Po drugie: niesłychaną bezczelnością z jego strony było zarzucenie mi przynależności do ZOMO (Zasadniczych Oddziałów Milicji Obywatelskiej). Owszem, w dawnych czasach udzielałem się tu i ówdzie, ale na pewno nie tam.

Tymczasem, to właśnie Kaktusiński stał w kościele z notatnikiem i jestem pewien, że spisywał nazwiska osób obecnych na mszy. Co za wstyd i udręka mieć kogoś takiego nad sufitem. Ale było – minęło. Oddzielmy przeszłość grubą kreską. Zawsze to powtarzam Kaktusińskim jak ich spotykam na klatce.

W zasadzie, to oni nie są tacy źli. Byłbym nawet skłonny się z nimi zaprzyjaźnić, gdyby nie te ich „pociechy”. Zaczęły się z nimi problemy jak tylko mała Dorotka pojawiła się w domu. Przez cały czas płakała. Pewnie z głodu, bo rzadko miałem okazję obserwować rodziców przez wizjer jak wychodzili po zakupy. Robili to tylko w poniedziałki i czwartki od 16:15 do 17:25.

Jak młodzi Kaktusińscy poszli do szkoły, to zaczęły się odwiedziny znajomych i znajomych znajomych. Potrafili godzinami przesiadywać na klatce i głośno rozmawiać. W środy i soboty. Pewnie nie uwierzycie, ale zdarzało się i tak, że byli tam aż do dziennika. Jak wracałem do wizjera po zaczerpnięciu porcji codziennych wiadomości, to już ich tam nie było.

Najgorzej jednak przeżyłem „osiemnastkę” Doroty Kaktusińskiej. To była najstraszniejsza noc w życiu naszej spokojnej rodziny. Nigdy bym nie przypuszczał, że do 60 metrowego mieszkania może zmieścić się 81 osób. Z czego tylko jedna nie pomyliła domofonu i nie zadzwoniła do nas.

Jestem człowiekiem spokojnym i nie wadzącym nikomu. Lubię kwiaty i ciszę. Dlatego postanowiłem, że zamieszkam z rodziną w spokojnym Otwocku. Bardzo musiałem się natrudzić, by kupić to piękne, słoneczne mieszkanie, dlatego teraz bardzo nie lubię gdy ktoś chodzi mi nad głową w chodakach i trzaska szafkami. A Państwo Kaktusińccy uwielbiają mnie tym maltretować. Chyba mam prawo we własnym domu móc spokojnie zebrać myśli wsłuchując się w rozmowy sąsiadów po bokach. Te cienkie ściany!

Na koniec mego listu raz jeszcze chciałbym podkreślić, że ja i moja rodzina jesteśmy uczciwymi ludźmi i proszę nie wierzyć w żadne słowo jakie wypowie na nasz temat specyficzna rodzina Kaktusińskich.

Z poważaniem i wyrazami szacunku

Słuchawoj Uczepiński

(głowa rodziny)

[HAL 2002] Zielony obóz leśnych ludzi


Na wakacje pojechałam na trzytygodniowy obóz harcerski na Mazurach – do Przerwanek.

Na obozie bawiliśmy się leśnych ludzi, ponieważ konwencja obozu opierała się książce Marii Rodziwiczówny ,,Lato Leśnych Ludzi”. Stąd na początku zostały nadane nam leśne imiona (np.: Sasanka, Wilk, Leszczyna, czy Dąb)

i mieliśmy mówić tak do siebie do końca obozu.

Ja nazywałam się Lipa.

Ponieważ był to obóz harcerski mieszkaliśmy w środku lasu w namiotach, a spaliśmy na własnoręcznie zrobionych pryczach (łóżkach z żerdzi i sznurków) Sami musieliśmy także zrobić czyli zbudować bramę, ogrodzenie i totemy. Było to śmieszne, ale też trochę męczące.

Każdy namiot miał swoją 'leśną’ nazwę. Mój nazywał się ,,CZEREŚNIAKI”.

Nawet na posiłki musieliśmy chodzić z pół kilometra, bo kuchnia i stołówka były nad jeziorem. Jezioro nazywało się Gołdopiwo.

Na obozie było bardzo dużo rajdów, wycieczek i zwiadów po lesie. Mnie najbardziej podobała się całodzienna gra terenowa ,,Impessa ”-o założycielu skautingu.

Pogoda była przez prawie całe 3 tygodnie bardzo dobra,

a nawet jak padało to nie nudziliśmy się na zajęciach pracowicie wymyślanych przez naszych druhów: Lisa ,Leszczynę i Dęba (komendanta) oraz druchnę Cykadę.

Ten obóz bardzo mi się podobał i bardzo chcę pojechać na następny, a musze czekać jeszcze długo – prawie cały rok!!!

Dh. Wiktoria Michałowska

[HAL 2002] Było ich czworo

W czerwcu zmontowali ekipę do wyjazdu i 30. wyrwali się z dusznego podgrodzia. Trafili nad jeziora do wsi Przetrwancum, gdzie rozbili obozowiska mające na długie 3 tygodnie zostać ich izbą i gospodarstwem.






Stali się dla siebie niemal rodziną. Ona, jako jedyna niewiasta zajmowała się nimi jak matka, zaś najstarszy z Nich służył radą w każdej sprawie i wiedział więcej niż cała reszta mogła sobie wyobrazić.

Ten najmłodszy miał duszę nieco niepokorną i trochę rozbrykaną. Często żartował i potem, kiedy już przygarnęli garstkę wiejskich dzieci i opiekowali się nimi, dla większości chłopców był jak starszy brat, a nawet młodszy.

I jeszcze Ten ostatni. Bardzo surowy i groźny na codzień, ale czasem też dobry i chętny do zabaw z dziećmi. Nastawiony na wychowanie młodzieży karnej i twardej.

Ich podopiecznymi stały się dzieci różnego pokroju i o bardzo rozbieżnych charakterach. Na początku krzykliwe, kłótliwe i skore do bitki, a z czasem coraz bardziej uporządkowane i prawe, choć nie wszystkie.

Część z podopiecznych niestety pozostała hałaśliwa i swarliwa, ale mimo to nierzadko ich opiekunowie pałali dumą na widok wyczynów rozbrykanych młodzieńców.

Życie w Przetrwancum płynęło niczym wartki strumień. Każdy dzień stanowił wielką niewiadomą, ciekawą, a za razem odrobinę przerażającą. Dzieci chętnie i z entuzjazmem brały udział w zajęciach zaplanowanych przez Ich Czworo. Bawili się i uczyli.

Z pewnością dla protektorów był to okres radosnych uniesień, ale i skrajnego wyczerpania. Ileż to razy Ten Najstarszy siedział po nocy z marsowym czołem i bladym obliczem i przeczesując swą rudą brodę rozmyślał nad poczynaniami młodych rycerzy.

Codziennymi obowiązkami młodych była nauka fechtunku, a niewiast – szydełkowania i manier, prowadzone przez jedyną białogłowę w gronie starszyzny. Nie omijały ich również ćwiczenia w grze na lutni i śpiewie. Jazda konna z braku środków ukazała się ich oczom jedynie poprzez naukowe traktaty i rozważania teoretyczne.

Jedynym, który posiadał konia i celował w jeździe na nim był Marco, który w życiu codziennym na podgrodziu był strażnikiem bramy i porządku.

Księżniczka Silvella prowadziła niewielką szkółkę dla biednych dziewcząt, a Michael był młodym kupcem, który dopiero co ukończył służbę w cechu.

Natomiast Ten Najstarszy, zwany Ryżym, był przed laty pogromcą smoków i wielkim rycerzem, ale ponieważ dawno wyrósł ze swawoli i hulanek, zajął się bardziej statecznym zajęciem i pracował w miejskiej skarbnicy.

Kiedy minęły już 3 tygodnie, nadszedł czas rozstania nikt nie mógł temu zapobiec. Obozowisko złączono na 4 wozy, a ślady po drewnianych fortyfikacjach uprzątnięto. Niejedno z młodych dziewcząt, które przez ten czas wyrosły już na prawie dorosłe białogłowy, miała wówczas łzę w oku, a i chłopcy. Którzy zmężnieli wprost nie do uwierzenia, mieli bardzo niewyraźne miny. Niewiadomo skąd, ale wiedzieli, że takie chwile już nigdy nie zagoszczą w ich życiu.

Mieli rację. Już po powrocie na podgrodzie rozpoczęła się wielka woja i wielu z tych młodych zapaleńców zginęło w bitwach, a dziewczęta pochłonęła zaraza dżumy, która wówczas przetoczyła się przez Warszawborg i oblężenie miasta.

Ci starsi też walczyli i mężnie ginęli. Tylko ja to przeżyłem. Mały pisarczyk, który to wszystko widział i ziemniaki z podłogi jadł.

P.S. Jednak tuż potem spotkaliśmy się w nowym życiu na Polach Elizejskich, gdzie żyjemy długo i szczęśliwie.

Magda Rudnicka

[HAL 2002] ABC obozu rekreacyjnego

AMBICJA – to fakt, po części dlatego zaczęłam przygotowywać ten obóz z ambicji. W końcu czemu miałabym nie dać sobie rady? Zresztą Siwa mówiła, że da się przeżyć.

BŁĄD – już na samym początku stwierdziłam, że mogą być problemy. Ja muszę zorganizować jeszcze swój obóz harcerski, a Jarzembski, który miał być oboźnym wycofał się. Nie mam kadry! O rety!




CUD – mam oboźnego! Mój brak się zgodził. I jest nawet programowiec – Karolina. Szkoda, że po pierwszym spotkaniu się nie polubili. No cóż… będą mieli na to cały obóz.

DEFICYT – no tak. Jak już mam kadrę, to brakuje dzieciaków na obóz. I niby jak mam zrobić akcję naborową jak sama siedzę w Przerwankach? Coraz lepiej.

EEEECH – jakoś to chyba będzie?

FINANSE – jak nie dostanę $ za ten obóz, to nie pojadę. Takie czasy. Ciężkie czasy.

GWIZDEK – nieodłączny element na naszym obozie. Wszystko było na gwizdek: zbiórka, mysie, spanie. Co za niespodzianka. Stare harcerskie sztuczki mają zastosowanie dla cywili.

HUMOR – o dziwo dopisywał nam przez większość wyjazdu. Zajęliśmy nawet I i II miejsce na obozowym kabaretonie.

INTRYGANT – ktoś z uczestników powiedział rodzicom, że kadra zabiera dzieciom rzeczy i trzeba je oddawać, bo innaczej trzeba biegać. Co za bzdura? Że może my coś bierzemy? Przyszli rodzice, wyjaśniliśmy sprawę i usłyszeliśmy „przepraszam”.

JEMIOŁA – była obecna „wszędzie”. Co chwila ktoś się zakochiwał. Tylko czy oni muszą się tak ze wszystkim afiszować? Chłopak Karoliny przynajmniej pomaga w grach terenowych, a dziewczyna Roberta jest ładna.

KORSARZE – tak się nazywaliśmy. Obóz zrobiony na piracki wystrój był super. W ogóle to był dobry pomysł. Polecam.

LAS – jak trochę zelżały upały to cały czas graliśmy w lesie: to „sztaby” to „granica” – nawet brałyśmy w nich udział z Karoliną. Czołgaliśmy się po lesie i było bardzo fajnie.

ŁÓDKA – była do naszej dyspozycji. Wypływaliśmy czasem z dzieciakami na „jeziorko” i było fajnie!

MUSZTRA – z tym nie było problemu. Po pierwszych zajęciach przeprowadzonych przez Roberta obóz chodził w szyku nawet do latryny. A ta ich postawa „na baczność”…no, no… lepiej niż na niejednym obozie harcerskim.

NIEPOSŁUSZEŃSTWO – zaraz po rozpakowaniu autokaru jeden z uczestników zniknął (jak się później okazało na papierosa). Już po 30 min. Pobytu w Przerwankach biegał z plecakiem 200 orbitek. Na tym skończyło się nieposłuszeństwo.

OLIMPIADA – to były miłe chwile. Zgrupowanie też brało udział. Kontuzja oboźnego podczas meczu i wizyta w szpitalu na długo zostaną w mojej pamięci.

POGODA – była idealna. Pierwszy tydzień – pogoda na pionierkę, drugi na kąpielisko, trzeci akurat do gier terenowych.

REALIZACJA – niespodziewanie dobrze był realizowany program. My proponowakliśmy, oni realizowali. Wszystko grało.

SYMPATIA – w zasadzie była obustronna. Zżyliśmy się z dzieciakami. One mimo dużej jak na taki obóz dyscypliny przychodziły do nas z większością problemów.

TAKIEGO – obozu życzę Wam wszystkim.

UKŁADY – praca ze Zgrupowaniem układała się dobrze. Dzięki czemu mieliśmy wszystko o co poprosiliśmy. Prawdziwa sielanka: cicho, miło i bez problemów.

WIZYTA – z kuratorium i jeszcze skądś. Poszło dobrze, chociaż były jakieś wątpliwości (nieuzasadnione) co do braku uprawnień kadry. Co za bzdury, no cóż…

ZAKOŃCZENIE – było najgorsze. Wszyscy płakali. Dziwne, ale mi też było ciężko jakoś tak smutno…

Anna Pietrucik

Przetarg na sprzęt harcerski

Koło Przyjaciół Drużyn Harcerskich „Szczęśliwa Trzynastka” i Zuchowych Wesołe Dreptusie

OGŁASZA PRZETARG

na bezpłatne przekazanie sprzętu obozowego, sportowego i turystycznego

dla drużyn harcerskich.



Do przetargu mogą zgłaszać się drużyny lub szczepy, które spełniają następujące warunki:

1. Drużyna pracuje zgodnie z metodyką i tradycjami harcerskimi, w oparciu o zatwierdzony plan pracy, ma własne tradycje, obrzędy, jest umundurowana w 70%

2. Jest jednorodna pod względem płci tzn. jest to drużyna (drużyny w szczepie) harcerzy lub drużyna harcerek, działa zastęp zastępowych, kapituła (komisja) stopni i wybranych sprawności;

3. Przestrzegany jest system zastępowy, praca odbywa się w zastępach, które odbywają regularne zbiórki, mają swoje obrzędy, harcerze zdobywają sprawności i stopnie;

4. Na czele drużyny stoi pełnoletni instruktor (instruktorka) lub jeśli drużyna znajduje się w strukturach szczepu, drużynowym może być harcerz w stopniu ćwika (drużynowa w stopniu samarytanki) a opiekunem jest pełnoletni, doświadczony instruktor.

5. Członkowie drużyny płacą składki a drużyna dysponuje własnymi funduszami;

6. Drużyna ma własną harcówkę i magazyn (lub wspólnie z innymi drużynami w szczepie albo związku drużyn).

7. Drużyna nawiąże kontakt z byłymi harcerkami i harcerzami Szczęśliwej Trzynastki

Zgłoszenia do przetargu lub gotowość do podjęcia próby naprawczej zmierzającej do spełnienia warunków przetargu należy kierować byłego szczepowego Szczęśliwej Trzynastki hm Zbigniewa Bugaj HR oraz byłej drużynowej zuchów Wesołe Dreptusie hm Urszuli Bugaj

adres e-mail: zbulab@wa.onet.pl tel. 719-69-45 lub za pośrednictwem Komendy Hufca ZHP Otwock do dnia 31.12.2002 r.

Jeśli do 31.03.2003 r przetarg nie będzie rozstrzygnięty dla drużyn powiatu otwockiego, jego zasięg zostanie rozszerzony na inne regiony. Przynależność drużyny do organizacji harcerskiej lub skautowej nie odgrywa roli.

Pohukiwania Białej Sowy [Refleksje na nowy rok]

Od pewnego czasu zastanawiam się nad zagadnieniem: jak my, dorośli harcerze, instruktorzy realizujemy Prawo Harcerskie? Co w nas zostało z zasad, które wpajał nam zastępowy, drużynowy, a może nawet hufcowy?

A może wcale nie wpajał, był równy i swój facet, co to życie rozumie i nie przynudza? Przyznaję, że miotają mną sprzeczne uczucia. Wpajali, czy nie wpajali. Czy ważniejsze były manewry obronne hufca, nauka technik harcerskich, alfabetu Morse’a, węzłów, zasad budowy kuchni polowej, czy latryny ?. Treść Prawa nie docierała do wielu.

Harcerskie wychowanie wspomagali i od pewnego czasu znów wspomagają kapelani. Może bardziej w ZHR niż w ZHP, który w okresie Polski Ludowej miał być i był skuteczną kuźnią kadr socjalistycznej Ojczyzny.

Te kadry działają do dzisiejszego dnia także w szeregach ZHP. Poczynania byłych harcerzy obserwuję w Sejmie i Senacie, w wielu różnych mediach, w niektórych partiach politycznych („być wiernym sprawie socjalizmu” realizują do dziś wspaniale i z niegasnącym przekonaniem o słuszności tej pięknej, utopijnej idei zwłaszcza w świetle swoich interesów) a nierzadko w sprawozdaniach z procesów o nadużycia gospodarcze, malwersacje finansowe itp.

Po co to wszystko, po co zbiórki i obozy, mundury i sznury, marsze i apele, duże pieniądze na bazy obozowe, jeśli nie służy to WYCHOWANIU! porządnego człowieka. Po prostu uczciwego i pracowitego, przedsiębiorczego i zaradnego, punktualnego i prawdomównego, znającego prawdziwą historię Ojczyzny, angażującego się w sprawy publiczne i głosującego na mądrych i uczciwych ludzi.

A co Ty o tym sądzisz?

Twoja Biała Sowa

Święto Pieczonego Ziemniaka – Zuchowy Start 2002

Na początku chciałabym powiedzieć, że napisałam ten tekst zupełnie bezinteresownie i nie mając w tym żadnego celu oprócz tego że chcę wam przedstawić Pana Ziemniaka…

Oj ludzie, ludzie, czy wy macie pojęcie co to jest Święto Pieczonego Ziemniaka, lub jak kto woli imieniny Kartofla, albo co tam jeszcze innego??? Nie wiecie??? A to dziwne, bo nawet każdy zuch to wie (tak jakby mogły tego nie wiedzieć- przecież to ich święto…) Jeśli macie czas i ochotę to możecie o tym poczytać. Mianowicie Pan Kartofel jest to taki potworek kształtu owalnego a koloru brązowego. Mieszka sobie w ziemi przez czas dojrzewania. Kiedy jest już duży i odpowiednio utuczony potworki z rzędu naczelnych wykopują go i jego towarzyszy- rówieśników żeby było z czego robić zimą zupę, kopytka, knedle, frytki itp. Rodzina bulwkowatych bo do takich należy nasz bohater Pan Kartofel są na specjalnej, bardzo skąpej diecie. W ich jadłospisie można dostrzec jedynie:

Wodę – żeby się przypadkiem nasze kartofelki nie odwodniły.

Słońce – aby karnacja skóry nie była zbyt jasna ponieważ biała twarz była w modzie za króla Ziemniaka I. Teraz na topie jest brunatna cera o złotym odcieniu. Drogie panie solarium czeka…

Tlen – no w tym momencie należy przyznać się do tego iż… nasze ziemniaczki są narkomanami, ale tu się nie ma co dziwić, ta sława, ten stres, bycie modelem na talerzach okropnych krytyków którzy ciągle narzekają: to że za surowy, a to że za słony, albo nie roztarty. Tlen w tym przypadku jest dla nich jak Nervosol.

Sole mineralne – to ich witaminy i mikroelementy. Bez nich kartofelki nie rosłyby, nie myślały, nie czuły. Po prostu nie byłyby zdolne przeżyć ani godziny.

Musicie przyznać że taka dieta to… do niczego się nie nadaje. A jednak, ziemniaczki są wręcz zachwycone. No dobra kończymy temat jedzenia bo robię się głodna jak wilk.

Kartofle przywędrowały do Polski zupełnie przez przypadek. Dawno temu mieszkały sobie beztrosko w Kartoflandi. Robiły co chciały. Jeździły na rolkach, słuchały hip hop-u, piły colę, jadły hamburgery i hot-dogi, cały dzień leżały na kanapie i się obijały. Aż dnia pewnego ich osadę zaatakowały marchewki wsparte siłami armii brokuł. Ziemniaczki nie miały swojego wojska i przegrały tę bitwę musiały wyemigrować na północ bo tam zaoferowano im pomoc w zamian za pracę jako modele i modelki. Obiecywano im wspaniałe zarobki, sławę i tak było. Ale nie mogli znieść ciągłych reporterów oblegających ich domy, kolejek dzieciaków proszących o autograf, fanów pod oknami… Agent sił ściśle t(f)ajnych zaproponował kartofelkom aby zamieszkały pod ziemią, ostrzegał że nie będą mogły prowadzić tak rozrywkowego trybu życia jak nad powierzchnią ziemi. Mówił o ich diecie, o tym że nie będą już tak bardzo ubóstwiane, a ich żywot będzie się kończył na talerzu człowieka. Kartofelki jednogłośnie postanowiły: ”tak przeprowadzamy się”. Spakowały więc manatki i wyruszyły w głęboką drogę pod ziemię. Przez pierwsze dni było im bardzo trudno się przyzwyczaić, ale potem czuły się rewelacyjnie. Wciąż są sławne i wszyscy za nimi przepadają mają życie prywatne. Zresztą bardzo spokojne przerzuciły się z hip hop-u na klasykę, z rolek na kąpiele błotne, z coca coli na mineralną.

Ojej my tu gadu-gadu a pan Kartofelek poszedł w niepamięć. Z tego wszystkiego zapomniałam wam napisać co zuchy z tym kochanym panem Ziemniaczkiem porabiały pewnego deszczowego piątkowego popołudnia. Na początku troszkę się edukowały na temat skąd Kartofelek i jego kumple wzięli się w Polsce, co można z nich robić itd. a podpowiadali im przechodnie sprzedawcy warzywniaków i inni ludzie… No a potem najciekawsza część programu: teatrzyk. Zuchy układały bajkę i przygotowywały do niej rekwizyty(oczywiście z kartofli). Na sam koniec opychaliśmy się pieczonymi ziemniakami z solą. Ufff… Chyba to tyle o Panu Kartofelku i jego zwariowanej rodzince.

Karolina Grodzka

ZUCH potrafi WSZYSTKO! – Zuchowy Start 2002

Czwartek, 26/09/2002, godz. 20.03.

No nie jest źle. Jutro zbierzemy się przed komendą naszego hufca o 16.30, potem krótki zwiad (tak z 15 – 20 minut), następnie Zuchy zrobią kukiełki z ziemniaków i będzie teatrzyk.


Jest jeszcze całkiem ciepło, więc możemy być na dworze. Co takiego..? Jutro ma padać? Tylko 7 stopni ciepła? O nie?!? Jak my upieczemy w deszczu ziemniaki?

Czwartek, 26/09/2002, godz. 21.00.

„Mamusiu, a może ugotujesz mi jutro przed południem 50 sztuk ziemniaków? Proszę…”

Piątek, 27/09/2002, godz. 15.20.

Ojojoj, zaraz muszę wychodzić. Ugotowane „w mundurkach” ziemniaki zapakowane w karton, owinięty kocem, spakowane do samochodu, suche drewno na ognisko też… No to jeszcze tylko wskakuję w mundur. O, wyjrzało słoneczko, jadę.

Piątek, 27/09/2002, godz. 15.35.

„Halo, jestem pod Twoim domem, wychodź”. Teraz jeszcze zajedziemy po Kasię, i do hufca.

Piątek, 27/09/2002, godz. 15.40.

„Halo, Kasia? OK, czekam” ( Kasia musi wytrzeć swojego nowego pieska, poszła z nim na spacer a znowu pada …)

Piątek, 27/09/2002, godz. 16.00.

Dojechaliśmy, ale nie jest dobrze… Nie jest dobrze… Kropi deszcz!

Piątek, 27/09/2002, godz. 16.05.

Ups… Ggdzie się podziały nożyczki i krepina?

Piątek, 27/09/2002, godz. 16.20.

Wszystko gotowe (prócz pogody). Czekamy na Zuchy.

Piątek, 27/09/2002, godz. 16.35.

Nareszcie są „LEŚNE LUDKI” z Michalina – spóźnialskie ludki…

Piątek, 27/09/2002, godz. 16.40.

Zuchy poszły na zwiad. Kropi deszczyk, ale może się jednak wypogodzi..?

Piątek, 27/09/2002, godz. 16.50.

Wróciły ze zwiadu… Przestało kropić. Teraz LEJE!!!

Piątek, 27/09/2002, godz. 16.55.

Sala muzyczna MDK-u zamieniła się w ziemniaczany świat. Każdy bury, surowy ziemniak przeszedł metamorfozę… Zmienił się nie do poznania: mamy teraz lisa, jeża, Jasia i Małgosię no i całą gromadkę uroczych stworków. Bajki też wypadły rewelacyjnie. ZUCH potrafi WSZYSTKO!

Piątek, 27/09/2002, godz. 17.40.

LEJE!!! No dobrze, tylko bez paniki. Zuchy się bawią, ale co z „pieczonymi ziemniakami”? Przecież nie mamy szans rozpalić ogniska w taką pogodę. A co by powiedział p. dyrektor Woszczyk na pomysł rozpalenia ogniska na sali lustrzanej?

ZUCH (podobnie jak harcerz) zje wszystko! Czyli ugotowane ziemniaki wcale nie są gorsze od pieczonych. Jedzonko – palce lizać.

Piątek, 27/09/2002, godz. 18.00.

Zuchy z uśmiechami na swych buźkach opuszczają MDK. Niektóre wzięły na drogę ziemniaka w „mundurku”.

Piątek, 27/09/2002, godz. 18.10.

Można usiąść i w ciszy posłuchać deszczu. Na złość przestało padać…

A.F.

Dzikie rośliny jadalne

Pewnego wrześniowego wieczora odwiedził mnie Mir O. Naczelny. – Cześć!– Cześć! – Jak się masz? – Może herbaty? i tede. Gawędząc przy herbacie Naczelny przedstawił mi pewną książkę. Okładka, prawdę mówiąc nie wygląda zachęcająco, m.in. dlatego, że przypomina trochę jak podręcznik znienawidzonej biologii do klasy maturalnej. Ale obowiązek, to obowiązek. Otwieram… Czytam pierwsze parę zdań…


Motyla noga! Podoba mi się. Słuchajcie: „Książka ta przeznaczona jest dla tych, którzy zainteresowani są wykorzystaniem dzikich roślin w odżywianiu. Zarówno dla tych czytelników, którzy chcieliby jedynie od czasu do czasu przyrządzić sobie sałatkę z roślin rosnących w ich trawnikach i ogrodach, tych, którzy chcieliby przez dłuższy czas spróbować odżywiać się jak dzicy przodkowie, jak i dla tych, którzy są po prostu ciekawi, co można zjeść w lesie i na łące”. Ludzie! Jest ratunek dla nieprzepadających za przerwankowymi wynalazkami typu: pasta ze zmielonej kiełbasy i natki pietruszki – Menu Przerwanki ’95. [nie przypominasz sobie takiej pasty? – służę barwnym opisem smaku i wrażeń estetycznych]

Lecimy dalej. Książka składa się ze wstępu zawierającego zasady zbioru roślin oraz haseł z poszczególnymi roślinami + rysunki. Osobiście nie przepadam za „klimatami” przyrodniczymi, a roślinami nie interesuję się bardziej niż większość ludzi – chyba, że zasuszyłam mojej mamie jakiegoś „doniczkowca” i trzeba coś wykombinować. Przejrzałam – dosłownie – tę książkę i już wyłapałam dużo ciekawych i jakże praktycznych rzeczy, takich, nad którymi nie koniecznie się nawet kiedykolwiek zastanawiałam „czy?”. Na przykład: kto mi powie co się stanie jak się pochłonie garść surowych żołędzi? Albo: z jakiej odległości, w lesie, da radę wywąchać normalnego człowieka – myjącego się mydłem itd. Tudzież co zrobić jeśli niespodziewanie przyjedzie cioteczka z wujaszkiem, a właśnie skończyły się ziemniaki – udajemy się do ogródka (swojego, sąsiadki etc.), następnie odnajdujemy tam lilie, kwiaty – do bukietu, a podziemne cebule myjemy (nie trzeba obierać!) i wrzucamy do garnka. [W takiej Japonii na przykład, z cebul lilii robi się noworoczną potrawę i ciasteczka. ] Po obiedzie w przypadku wystąpienia biegunki, bądź zatrucia stosujemy węgiel drzewny z lipy. Sproszkowanym posypujemy poparzenia po smażeniu kotletów. Dzięki tej książce dowiedziałam się, że (prawie) „Panthenol” rośnie przy kiosku, który codziennie odwiedzam. Czy to nie jest fantastyczne?

Wypada dodać na koniec, że autor tego przewodnika jest botanikiem, a poza tym organizuje warsztaty prymitywnych technik przetrwania. Tym powinni się nasi początkujący hufcowi survivalowcy zainteresować, a nie tymi pseudo-wojskowymi obozami przetrwania. Jedno i drugie może być ciekawym doświadczeniem życiowym, albo potocznie po prostu fajne. Jednak niech harcerze nie zapominają, że są harcerzami, a nie amerykańskimi najemnikami, którzy albo się schowają za krzakiem, albo im głowę odstrzelą. Peace, love i smacznego!

Strz.

Sprawność w harcerstwie to zespół potwierdzonych umiejętności z jakieś dziedziny

Sprawność w harcerstwie to zespół potwierdzonych umiejętności z jakieś dziedziny. Regulamin określa sprawność jako wykazaną praktycznie biegłość harcerza w określonej dziedzinie.

Jest więc to nowa umiejętność harcerza potwierdzona wykonaniem pożytecznej pracy, dająca określone uprawnienia w drużynie. Dobry drużynowy potrafi zaplanować i doskonale realizować plan pracy drużyny w oparciu o dobrze funkcjonujący system zdobywania spraw-ności i korzystania z uprawnień ich posiadaczy.

Z odznakami sprawności polscy harcerze spotkali się po raz pierwszy w 1913 r. na Wy-stawie pracy skautów w Birmingham. „Po osiągnięciu pierwszych stopni skautowych i towa-rzyszącym im odznak (A.Małkowski: „Jak skauci pracują” Lwów 1914 r., s.18) skauta II klasy i skauta I klasy, skauci są obowiązani wybrać sobie dowolnie, którą ze sprawności i po poduczeniu się jej, co zwykle wymaga przejścia kursu pod kierunkiem fachowego instruktora, zdać z niej egzamin i uzyskać w ten sposób nową oznakę sprawności.

Tych sprawności było w pierwszym roku rozwoju skautostwa (1908) zaledwie kilka (nazywano je podówczas egzami-nami honorowymi; w miarę pogłębiania się ruchu ustalono normy egzaminów i oznaki dla coraz to nowych sprawności, tak, że ich jest dziś 52”

Odznaki sprawności w postaci małych krążków o średnicy 4 cm, w barwie khaki z wyszytym maszynowo jedwabną nicią symbolem (np. trąbka wyobraża trębacza) albo też na specjalne naramienniki, spinanymi rzemykami. Odznaki naszywało się na prawym rękawie, zaś sześć ratowniczych na lewym. Odznaka sprawności służby ambulansowej (obecnie sama-rytanin M i Ratownik ***) wyszyta była na białym tle i noszona na obu ramionach.

Obecnie oznaki sprawności o średnicy 3 cm wyszywane są na prawym rękawie po trzy w rzędzie, w odległości 0,5 cm, pierwszy rząd 10 cm od wszycia rękawa, lub odpowiednio po-niżej plakietki środowiska. Sprawności białej służby, mistrzowskie i samarytańskie wyszywa się ponad pierwszym rzędem. Sprawności wyszywa własnoręcznie harcerz czerwoną nicią (kolor może być zmieniony zgodnie z tradycją drużyny). W przypadku zdobycia sprawności wyższego stopnia z rękawa munduru wypruwa się odpowiadające im sprawności niższego stopnia. Po zdobyciu sprawności operatora komputerowego odpruwana jest odznaka bajtka, aby przyszyć sprawność ratownika, należy odpruć odznakę sanitariusza i na pewno higieni-sty.

Niektóre regulaminy (por. ZHR) nakazują wyszycia sprawności w ciągu 3 dni od ogło-szenia rozkazem. Harcerz, który tego nie wykona, pozbawiany jest sprawności w następnym rozkazie. Również odbiera się sprawność osobie, która nie wykazuje się umiejętnościami z zakresu zdobytej sprawności, bądź niewłaściwie wykorzysta posiadane umiejętności, bądź odmówi albo zaniecha wykonania czynności, których umiejętność przewiduje regulamin da-nej sprawności.

Czym więc jest sprawność w harcerstwie?

„Odznaki sprawności zostały ustanowione – pisał Baden-Powell we Wskazówkach dla skautmistrzów – w celu rozwinięcia w każdym chłopcu zamiłowania do zajęć ręcznych i rze-miosła, które może mu ostatecznie stworzyć karierę i nie zostawia go na progu życia bezrad-nego i zrozpaczonego. Odznaki te pomyślane są jako z a c h ę t a dla chłopca zajęcia się pracą fizyczną i do robienia postępów na tym polu.” .

Sprawność w harcerstwie to zespół potwierdzonych umiejętności z jakieś dziedziny. Regulamin określa sprawność jako wykazaną praktycznie biegłość harcerza w określonej dzie-dzinie. Jest więc to nowa umiejętność harcerza potwierdzona wykonaniem pożytecznej pracy, dająca określone uprawnienia w drużynie. Dobry drużynowy potrafi zaplanować i doskonale realizować plan pracy drużyny w oparciu o dobrze funkcjonujący system zdobywania spraw-ności i korzystania z uprawnień ich posiadaczy.

Pamiętam zaskoczenie, gdy po raz pierwszy zobaczyłem powracającą z obozu drużynę harcerzy w 1957 r. Kiedy harcerze stanęli na zbiórce po wyjściu z ciężarówek, drużynowy wydał komendę: „kuchciki do garów”, „sobieradki na boisko przygotować watrę”, kucharz i gospodarz do magazynu po produkty, pieśniarze, aktorzy i grajkowie na próbę do klubu, po-zostali z druhem oboźnym po chrust – rozejść się!”. Z rozdziawionymi ustami obserwowałem jak trzech chłopców sprawnie podgrzewało przywiezioną w dużej bańce po mleku grochówkę w kociołkach zawieszonych na trójnogach, krajało chleb i pomidory, rozłożyli prowizoryczne ławy z desek wyjętych z ciężarówki. Po godzinie razem z innymi gapiami dostałem menażkę z harcerską grochówką. Do dzisiaj pamięta wspaniały zapach i smak. Na ognisku harcerze pokazywali dumnie wyhaftowane przez siebie chochle, garnki, toporki i inne narzędzia w ma-łych kółeczkach. Jak ja im zazdrościłem tych odznak i mundurów!

Po wakacjach jak tylko w szkole pojawił się strażak z przypiętym do munduru harcerskim krzyżem, w towarzystwie dwóch harcerzy, z którymi prowadził nabór do powstającej drużyny harcerskich strażaków, pierwszy się zgłaszałem, choć nie miałem szans na przyjęcie ze względu na wiek.

hm Zbigniew Bugaj HR