Chirurgiczna dokładność

Witam wszystkich czytelników „Przecieku”. Zdaję się, że przez jakiś czas będę na łamach tego szacownego miesięcznika prowadził mini kącik muzyczny.


Będę dla was relacjonował koncerty, recenzował płyty, przybliżał sylwetki artystów. Może czasem wpadnie mi do głowy jakiś inny, zupełnie nie muzyczny pomysł…


Wszystko, co napisze, będzie całkowicie subiektywne. Nie będę tolerował żadnej krytyki, nawet tej konstruktywnej. Jeżeli chodzi o świat muzyki, będziemy poruszać się w klimatach około jazzowych i nie tylko. Może nie będzie, to stricte jazz, a raczej muzyka „jakaś”, z jazzu czerpiąca.


Na początek: Skalpel – formacja didżejsko – producencka, tworzona przez dwóch Wrocławian: Marcina Cichego i Igora Pudło. Swoją karierę zaczynali jako didżeje. Najpierw w Polsce potem w Anglii. Ich talent dostrzegł DJ Vadim, który zdecydował się z nimi zagrać trasę po Polsce. Po audycjach radiowych Ninja Solid Steel z udziałem Polaków i wydaniu dema Polish Jazz, Skalpel podpisał kontrakt z londyńskim labelem Ninja Tune  – najważniejszą na rynku wytwórnią płytową, wydającą nowo brzmieniowych artystów (w tym DJ Vadima).


 Skalpel przez długi czas tworzył największą kolekcję, najbardziej ekscytujących sampli wydawnictwa Polish Jazz. Z tego materiału powstały ich dwa longplaye. To dzięki Polish Jazz przenosimy się do zadymionych jazzowych klubów lat 60 i 70 minionego stulecia. Przed oczami staje nam grupka jamująch jazzmanów w starych garniturach. Atmosfera raczej ponura, dekadencka, gęsta od mocnych fajek. Ciężki dźwięk kontrabasu i rzadko gdzie spotykana, tak charakterystyczna perkusja. Taka właśnie jest muzyka Skalpela – ot, taki wschodnio – europejski egzystencjalizm lat sześćdziesiątych.


Ich pierwsza płyta (Skalpel) była wielkim sukcesem. Zwłaszcza w U.K.. Jakiś czas temu  pojawiło się Jazz Breaks 1958 zawierające remixy utworów z ich debiutanckiego krążka. Polacy zdecydowanie większą karierę robią w Anglii aniżeli we własnej ojczyźnie. Oto wypowiedź dziennikarza z radia BBC: „1958 Breaks Jazz. Świetny. Skalpel to ostatni projekt Ninja Tune, w skład którego wchodzą polscy producenci /DJ-e Marcin Cichy i Igor Pudło. Muzycznie lokują się gdzieś w okolicach The Cinematic Orchestra, ale idą w bardziej minimalistycznym, wschodnio-europejskim kierunku. Dryfujące klimatyczności i poszukujące basy zagarniane są w odpowiednim kierunku przez konkretną, wiodącą prym perkusję. Kojarzy mi się z dymem i kurzem, z muzykami ubranymi w garnitury lub smokingi. To Jazz, naprawdę dobry”.


Piszę o Skalpelu nie bez powodu. Kilka tygodni temu wyszła ich druga autorska płyta Konfusion. Miała ona stanowić o ich być, albo nie być w Ninja Tune. Po doskonałej pierwszej płycie nie mogli sobie pozwolić na coś poprawnego lub nawet dobrego. Konfusion sprostał oczekiwaniom fanów i jest utrzymany w podobnej, lecz nieco głębszej i mroczniejszej stylistyce co płyta poprzednia. Trzeba przyznać, że chłopaki z Wrocławia składają dźwięki z chirurgiczną dokładnością (może stąd ich nazwa?).


Kompakt zawiera dziesięć równych utworów. Wszystko bardzo ładnie się buja. Nie ma momentów lepszych i gorszych. Od początku do końca słyszymy inteligentnie przeniesiony stary jazz w teraźniejszy świat elektroniki. Doskonały remastering, pozwala nam się zatopić w niezwykle soczystych barwach kontrabasu, perkusji, trąbki, saksofonu, syntezatorów i przeróżnych przeszkadzajek. Ze swojej strony mogę polecić kompozycję Deep Breath z tajemniczym, szczątkowym wokalem. Płyta idealnie nadaje się na nadchodzące jesienne wieczory. Nic tylko wcisnąć play i słuchać.


A jak Skalpelowi wychodzi granie na żywo? Mogłem się o tym przekonać w 15 listopada w Traffic Clubie. Zagrali tam jedyny koncert promujący ich najnowsze dzieło. Wyposażeni w trzy laptopy, dwa miksery i sekwencery przystąpili do składania starych zapomnianych melodii. Pierwsze 20 minut w moim mniemaniu było mistrzowskie. Prezentowali materiał zarówno z drugiej jak i pierwszej płyty. Później na czyjeś hasło – dajcie coś do tańczenia! – postanowili zagrać raczej tanecznie i żywiołowo miksując bardziej współczesną muzykę. I właśnie wtedy, kiedy koncert wszedł w klimaty mocno funkowe i elektroniczne, czasami nawet house’owe stracił swój klimat. Klimat pewnej intymności stworzonej dzięki starym nagraniom. Muzyce towarzyszyła video projekcja – zmontowana z pomysłem i poczuciem humoru. Fragmenty przeróżnych starych czarno-białych, koncertów i filmów bardzo sympatycznie zgrywały się z muzyką. Zmiksowany The Quantic zakończył około półtorej godzinny koncert. Po Skalpelu odbyła się projekcja rosyjskiego filmu (tytułu niestety nie pamiętam) oprawionego muzyką The Cinematic Orchestra  – o nich też może kiedyś napisze.


Podsumowując: Skalpel, to coś dla ludzi lubiących stare rzeczy w nowym wydaniu. Lubiących posiedzieć i delektować się spokojną, background’ową muzyką. Gorąco polecam! Do nabycia w dobrych sklepach muzycznych.


Paweł Iwiński

Wakacyjny przegląd filmowy

Chyba powoli staje się tradycją coroczna poobozowa wycieczka Leśnych do kina – koniecznie na bajkę! Tym razem padło na „Madagaskar”.

Większych nadziei na obejrzenie czegoś naprawdę dobrego nie miałam. Wystarczyło, żeby było w miarę zabawne, w końcu szłam po to, aby pośmiać się z przyjaciółmi, a nie skupiać na skomplikowanej fabule. Udało się.

Opowieść zaczyna się w nowojorskim zoo w Central Parku. Lew Alex, zebra Marty, żyrafa Melman i hipopotamica Gloria to stara, zgrana paczka przyjaciół, której życie zmienia się pewnego dnia z powodu wybryku Marty’ego. Trafiają na egzotyczną wyspę, gdzie poznają normalne inaczej lemury i dowiadują się o dzikiej naturze Alexa… A we wszystko zamieszane są pingwiny.
Film nie jest długi. Ogląda się go łatwo, lekko i przyjemnie. Kilka wpadających w ucho tekstów i przede wszystkim piosenka „Wyginam śmiało ciało” w wykonaniu Jarosława Boberka to niekwestionowane plusy „Madagaskaru”. Co więc mi się nie podobało? Niektóre typowo amerykańskie żarty były po prostu nie do zrozumienia dla polskiej widowni. A szkoda, bo po Shreku przyzwyczaiłam się już do fenomenalnych tłumaczeń.
Bajka typowo wakacyjna, ewentualnie na długie jesienne wieczory. Da się oglądać


„Wojna Światów” była filmem na tyle głośnym, że nie miałam wątpliwości co do tego, że mi się spodoba. Zaczęłam oglądać, ale z każdą sceną napięcie zamiast rosnąć spadało, aż w końcu pierwszy raz w życiu zasnęłam oglądając film. Po pierwsze więc nie świadczy to o nim najlepiej, a po drugie niewiele mogę o nim napisać…


Na pewno pamiętam Toma Cruise’a w roli rozwiedzionego mężczyzny niezbyt dbającego o dwójkę swoich dzieci. Podczas jednego z wspólnie spędzonych dni w pobliżu ich domu ma miejsce dziwna burza, której skutkiem jest atak obcych zasiadających w gigantycznych maszynach. Przez cały film ludzie uciekają, a kosmici strzelają do nich promieniami lasera. I to by było na tyle, nie licząc może jakże wzruszającej przemiany, którą przechodzi główny bohater – wreszcie pokazuje, że potrafi kochać i troszczyć się o swoje pociechy. I podobno o to właśnie w całym filmie chodzi. Dobrze, że ktoś mi to powiedział, bo szczerze mówiąc nie zwróciłabym uwagi.


Nie mogłam się doczekać obejrzenia „Sin City. Miasta Grzechu”. Nie dość, że nakręcony na podstawie komiksu, to jeszcze z udziałem plejady gwiazd, w tym Bruce’a Willisa (!) i Elijaha Wooda (!!). Z przyjemnością obejrzałam, ale do dzisiaj nie bardzo wiem o co chodzi.


Morderstwa, przestępstwa, porwania, skorumpowana policja, dzielnica prawie-czerwonych-latarni i mnóstwo krwi (o dziwnym kolorze). To tak w skrócie. A mówiąc mniej ogólnie – obserwujemy mieszkańców tytułowego miasta i ich przygody, które w pewnych momentach mają ze sobą coś wspólnego. Jest brutalnie i smutno.


Ekranizacja komiksu z jednej strony daje produkcji niepowtarzalny klimat. Z drugiej jednak nie przeczytawszy wcześniej żadnej jego części nie byłam w stanie połapać się w fabule. Jednak biorąc pod uwagę całość i spoglądając na to z większej perspektywy czasu… nie jest źle.


Aleksandra Bieńko

Studia przemienne

Hmmm… Jakby tu zacząć… 
Może tak: Nie dostałam się na studia.
Jest kilka różnych rzeczy, które można zrobić po tym, jak dostanie się list polecony z decyzją o nieprzyjęciu na studia.


Ja otrzymałam 3 takie listy, więc mogę w pewnym sensie uważać się za specjalistkę od tego typu spraw.
Oto kilka najpopularniejszych rozwiązań:


1. Siąść i płakać. Od razu dodam – nieskuteczne. Po tygodniu żałoby nie dość, że wygląda się fatalnie (podkrążone, opuchnięte oczy, czerwony nos), to dochodzi do tego poczucie winy. Nie, nie swojej winy. W moim przypadku wini byli wszyscy, tylko nie ja (od chłopaka, któremu lepiej poszła matura z historii po mamę, która niedostatecznie dużo goniła mnie do nauki przed maturą).


2. Reakcja obronna pt.: „po co mi studia”. Przecież i bez studiów można jakoś żyć. Najważniejsze jest przecież to, co mam w głowie, a nie to jakie mam wykształcenie (bzdura – skoro nie dostałam się na studia, to w głowie nie mam nic – patrz punkt 3).


3. Rozczulanie się nad sobą (ale bez płaczu – przynajmniej na początku). Skoro mi się nie udało, to jestem głupia. Skoro jestem głupia, to mój chłopak prędzej czy później mnie zostawi (tym bardziej, że on będzie studiował) i już zawsze będę nieszczęśliwa. Kończy się zazwyczaj w punkcie nr 1.


4. Szkoła policealna też jest fajna. Znalazłam państwową szkołę języków obcych i wytłumaczyłam sobie, że jej ukończenie jest szczytem moich marzeń. Nawet szkoda mi ją było opuszczać.


5. Odwołania od odwołań – jeśli nie ma się wyjątkowo trudnej sytuacji w domu, to nie ma szans. Dostaje się kilka kolejnych listów. I nie ma w nich przeprosin i decyzji o przyjęciu na studia. Wg komisji rekrutacyjnej to, że nie dostałam się na studia i mam pełnoobjawową depresję nie było wyjątkowo trudną sytuacją.


6. Studia płatne – nie sprawdzałam. Podobno można trafić na dobrą szkołę, ale jest to dość rzadkie i baaaardzo drogie.


7. Studia przemienne (jak może już zorientowaliście się po tytule, to właśnie o to rozwiązanie mi chodziło!). Na Uniwersytecie Warszawskim w tym roku studiuje w ten sposób 46 osób (w tym ja!!). Jest to połączenie nauki w systemie dziennym z pracą na rzecz uczelni (oczywiście, nie za darmo)- najczęściej jako goniec albo opiekun osoby niepełnosprawnej.


Możliwe jest na większość i kierunków, ale niewiele osób o tym wie (i pewnie dzięki temu mi się udało) – nie wiedziały o tym nawet panie z sekretariatu w moim instytucie!! Z 11 zajęć na moim kierunku ja obowiązkowe mam 5, ale jeśli za rok chcę być na II roku, muszę zaliczyć prawie wszystkie. Jeśli zaliczyłabym tylko te 5, to za rok byłabym znów na I roku, ale miałabym mniej zajęć (o te, które już zaliczyłam).


Dlaczego jest to takie atrakcyjne? Może dlatego, że za semestr nauki na dobrej uczelni trzeba zapłacić kilka tysięcy złotych, a ja pomimo tego, że nie napisałam matury rewelacyjnie, mogę studiować za darmo. A rok jakoś zleci (bo pracuje się tylko przez pierwszy rok – 20 godzin w tygodniu).
Trzymam kciuki za przyszłorocznych maturzystów!! I pamiętajcie, jakby zabrakło Wam szczęścia to nie ma co się załamywać! Polecam wtedy studia przemienne.


Agnieszka Kierzkowska

Wąskotorowa Kolejka Jabłonowska (1/2)

Na rozwój naszego regionu wpłynęło kilka rzeczy: odkrycie uzdrowiskowych właściwości tutejszego klimatu przez prof. Geislera, początek „kolonizacji” doliny Świdra przez Michala Andriolego oraz budowa kolei łączącej Otwock z resztą świata. Na nic by się zdały uzdrowiskowe właściwości otwockich sosen, gdyby wśród mazowieckiej puszczy nie wytyczono pod koniec XIX w. wygodnej „drogi żelaznej”, którą można było do nas dojechać.


Niewiele osób wie, że równolegle do niej przebiegał tor kolejki wąskotorowej. Do dziś pozostały z niej prawie wyłączenie wspomnienia. Kolejka nie tylko odegrała zasadniczą rolę w rozwoju naszego regionu, ale ocaliła mieszkańców Warszawy od śmierci głowowej w czasie mrocznych czasów II wojny światowej. Zasłużyła więc na to, żeby ocalić ją od zapomnienia. Co niniejszym czynię zapraszając Was na podróż w czasie po torach kolejki wąskotorowej.


Jest druga połowa XIX w. Nasze tereny są pod zaborem rosyjskim. Na terenie carskiej Rosji gwałtownie rozwija się komunikacja kolejowa. Powstają nowe szlaki kolejowe: petersburski, terespolski i nadwiślański. Ta ostatnia  uruchomiona w 1877 roku  sprawiła, że Otwock zyskał szybkie połączenie z Warszawą (dużo bardziej popularne, niż wybudowana w 1835 roku bita droga z Warszawy do Lublina – dzisiejsza szosa lubelska). Umożliwiło to liczniejsze odwiedzanie Otwocka przez Warszawiaków w czasie lata. Moda na letniska przyszła do nas z zachodu Europy i wynikała z uciążliwości egzystencji w przeludnionych miastach. Część tych odwiedzin kończyła się decyzją o przeniesieniu się tu na całe lato z Warszawy.
Jednym z takim nowych mieszkańców jest Michał Andriolli, który w tym czasie wrócił z miejscowości Wiatka na północnej Syberii. Został tam zesłany za udział w Powstaniu Styczniowym. Jest zachwycony otwockim klimatem. W 1880 roku wykupuje 200 ha lasu nad Świdrem i buduje tam willę dla siebie i kilkanaście domów z przeznaczeniem na wynajem. Nadaje nazwę swojemu osiedlu: Brzegi. Domy buduje wg własnych projektów. Ozdabia je ornamentami roślinnymi zapożyczonymi z rosyjskiego budownictwa drewnianego. Styl ten jest kopiowany przez kolejnych właścicieli okolicznych wilii i nazwany zostanie później „świdermajer”.
Mniej więcej w tym samym czasie – w 1893 roku – w Karczewie osiedla się doktor Geisler (specjalista od chorób płuc). Na terenie Otwocka zakłada pierwsze sanatorium gruźlicze. Potwierdzają się zdrowotne właściwości tutejszego klimatu. Kolejne powstają jak grzyby po deszczu i Otwock szybko zyskuje sławę uzdrowiska.
Razem z Otwockiem rozwijają się pobliskie miejscowości. Świadectwem tego jest powstanie przystanku kolejowego w Falenicy (rok 1897) oraz powstanie planu połączenia Warszawy i Otwocka linią kolejki wąskotorowej.


Kolejki stają się w tym czasie popularnym środkiem komunikacji lokalnej w całym Imperium Rosyjskim. Do władz carskich napływają liczne podania o przyznanie koncesji na uruchomienie lokalnych kolejek dojazdowych. Większość z nich jest rozpatrywana odmownie ze względu na „militarny” charakter rejonu oraz niechęć urzędników rosyjskich do rodzimych przejawów rozwoju ekonomicznego „Kraju Nadwiślańskiego” (kolejka była jedną z niewielu instytucji publicznych niezależnych od Rosjan).
Pomimo piętrzenia trudności na przełomie XIX i XX wieku wokół Warszawy powstaje jednak sieć wąskotorowych kolejek dojazdowych: do Konstancina (przez Wilanów), do Grójca (z odgałęzieniem na Górę Kalwarię), do Radzymina (przez Marki), do Jabłonny (z Wawra). W tym samym okresie powstała również kolejka sochaczewska, myszyniecka, mławska. Popularne „ciuchcie” stają się ważnym uzupełnieniem komunikacji stolicy.
Trwa złoty okres tej nowej formy komunikacji.


Datą, której pominąć nie można jest 4.01.1901. Wtedy uruchomiono trasę kolejki wąskotorowej łączącej Warszawę z Jabłonną i Wawrem. Linia odpowiadała na zapotrzebowanie ludności Warszawy. Cieszyła ich możliwość coraz łatwiejszego dojazdu na „letniska”. Właścicieli natomiast cieszyły zyski, jakich kolejka im dostarczała. Powodzenie spowodowało, że w 1903 roku mieszkańcy wielu miejscowości znajdujących się na odcinku Karczew – Wawer zwrócili się z prośbą o wytyczenie linii tak, by przebiegała przez ich tereny.


Przedłużenie linii okazało się jednak być zbyt poważną inwestycją i dotychczasowi właściciele (pomimo deklaracji właścicieli pensjonatów o pomocy w budowie wynoszącej 100 tysięcy rubli) mogli zrealizować tylko część projektu (nasyp do Otwocka i ułożenie części torów). Pierwszym dokonaniem było powstanie murowanego budynku na stacji Wawer. Następnie w drugiej połowie lipca 1910 roku wykonano nasyp do Otwocka i ułożono pierwsze tory. Sytuacja zmieniła się dzięki pozyskaniu belgijskiego udziałowca, którego kapitał umożliwił rozwój kolejki. Dużym osiągnięciem ówczesnej myśli technicznej było zbudowanie na rzece Świder (1912) sześcioprzęsłowego mostu o konstrukcji żelbetowej (dzisiejszy „most starej kolejki”).


Przedłużenie trasy kolejki do Karczewa uruchomiono 16.04.1914. W skład pociągu wchodziły dwa oświetlone i ogrzewane wagony trzeciej klasy. W każdym wagonie mieściło się 70 osób. Ciągnął je parowóz o sile 40KM (mniej niż dzisiejszy samochód osobowy, dla porównania lokomotywy elektryczne w pociągach dalekobieżnych są dziś ok. 70,000 razy silniejsze!). Rozwijał on maksymalną szybkość 13,2 km/godz. w mieście i około 22 km/godz. na odcinkach niezabudowanych..


Nowa trasa, wiodąca przez popularne osiedla wypoczynkowe, od początku cieszyła się wyjątkowym powodzeniem wśród Warszawiaków, wśród których zapanowała moda na spędzanie okresu letniego oraz wolnych dni poza miastem. Pensjonaty i wille wypoczynkowe położone na „linii otwockiej” przeżywały swoje najlepsze czasy. Nic dziwnego, że powstawały jak grzyby po deszczu dostarczając swoim właścicielom niezłych zysków. Pracę w pensjonatach znajdowało sporo mieszkańców okolicznych wsi.


Początkowo tylko część pociągów dojeżdżała do Karczewa. Okazało się jednak, że Karczew dostarcza nieraz więcej pasażerów niż Otwock, a przy tym ruch towarowy jest nadspodziewanie duży. Sporo osób jeździło codziennie w interesach handlowych z Karczewa do Warszawy. Toteż końcu maja 1914 letni rozkład jazdy o zwiększonej liczbie pociągów uwzględniał interesy mieszkańców Karczewa jak i innych miejscowości.


W tym czasie władze Otwocka postanowiły zwrócić się do zarządu kolejki o przedłużenie linii do Wisły, celem umożliwienia kąpania się w niej mieszkańcom Otwocka oraz starać się o statek parowy na Wiśle między Warszawą a Karczewem.
Plany Zarządu Warszawskich Kolei Dojazdowych szły nawet dalej i zamierzano przedłużyć trasę z Karczewa do Sobień Jezior. Myślano nawet o zelektryfikowaniu wszystkich podstołecznych linii (jedna z dwu elektrowni wytwarzających prąd stały miała powstać w Świdrze). Zrealizowanie tych ambitnych planów uniemożliwił jednak wybuch pierwszej wojny światowej. Wojna przyniosła duże straty. Uciekający z Królestwa Polskiego Rosjanie w 1915 roku zabrali z sobą prawie cały tabor a pozostałe na miejscu urządzenie i dworce zniszczono. Na szczęście wkraczający na ich miejsce Niemcy przywiązywali do tej formy transportu duże znaczenie i kolejki szybko uruchomiono.


W 1918 roku wojna się skończyła, a Polska odzyskała niepodległość. O tym czy dla kolejki było to dobre opowiem za miesiąc. Razem z opowieścią jak mieszkańcy Karczewa kolejką szmuglowali do Warszawy mięso.


Mirek Grodzki

Biwak HGR’ u

“O Boże! Cóż za ludzie w czerwieni?! Jakże oni się wyróżniają z iście szarego tłumu pod tym błękitnym firmamentem życia.”


AKT PIERWSZY.
scena 1.


Zaczynając od początku… Dostaliśmy maila o treści brzmiącej mniej więcej tak: „SYMULACJA! Szukamy ludzi”. Skuszone przez Wielkiego Organizatora, następnego dnia zaszłyśmy do „Jędrusia”, gdzie wszystko mialo swoje miejsce.


scena 2.


Poczekałyśmy sobie wyjątkowo krotką godzinę, zintegrowałyśmy się z jednostką HGR-u i poszliśmy na plac zabaw aby zapoznać się z resztą symulantów.


AKT DRUGI.
scena 1.


Nadejszła wiekopomna chwila charakteryzacji. W ruch poszedł kit, farba popiół, kamienie i szkło.


scena 2.


„Był kiedyś niewybuch (to był okres drugiej wojny światowej), który nie wybuchł, ale teraz wybuchł.
Tymże niewybuchem był, uroczy granat”.


scena 3.


Gdy niewybuch w końcu wybuchł, wszyscy rozsypaliśmy się po terenie i czekaliśmy na ratunek (zdesperowany głos)!


scena 4.


Wbiegli i badali, sprawdzali, ratowali i mówili, że zginiemy! Słowo się rzekło (kobyłka u plota:P) i Kasia umarła. Po niej pozostał tylko fantom i paczka dropsów.


AKT 3.
scena 1.


Zabrali nas do szpitala polowego. Nareszcie byliśmy uratowani (pomijając naszą zmarłą Kasię:] ).
 Podsumowanie:
Ogólnie rzecz biorąc, było bardzo fajnie. Działo się wiele, było ciekawie. Nasi ratownicy nauczyli się zachowania w sytuacjach zarówno ekstremalnych, jaki i „lajtowych”.


Autorzy:
Kejt – zmarła na skutek wstrząsu,
Olcia – uratowana i przewieziona do szpitala polowego z urazem obojczyka, złamaniem otwartym nogi i krwotokiem tętnicy,
Monika – uratowana, przewieziona do szpitala polowego z urazem miednicy, szkłem w policzku i brzuchu, chwilowymi zanikami oddechu.


Ola Zaborowska

Wędrówki Jana Pawła II

“Człowiekowi potrzebne jest to piękno krajobrazu – i dlatego też nic dziwnego, że ciągną tutaj ludzie z różnych stron Polski, a także i spoza Polski. Ciągną latem i zimą. Szukają odpoczynku. Pragną odnaleźć siebie w obcowaniu z przyrodą. Pragną odzyskać siły w zdrowym wysiłku fizycznym, w marszu, w podejściu, we wspinaczce, w zjeździe narciarskim. Ej, łza się w oku kręci…”

Tak przywitał Tatry Jan Paweł II, podczas mszy św. w Nowym Targu 8 czerwca 1979 r. Mówił tam o Tatrach, które w ciągu dziesięcioleci wędrówek stały się „Jego górami”. Jako papież bywał częstym gościem w Alpach. Ale najbliższe sercu papieża pozostały Tatry. Wędrował po górach jako turysta i narciarz. Rzadko sam, najczęściej w grupce przyjaciół lub z młodzieżą, która nazywała go „Wujkiem”, żeby nie wywoływać dezaprobaty obcych, na widok księdza z plecakiem i bez sutanny. Od początku lat 50. i 60. w górach pojawiał się niemal każdego roku, latem i zimą. Jako papież powracał w polskie góry w 1979, 1983 i 1997, a w 2002 roku oglądał je z pokładu śmigłowca


„Wędrowanie młody Karol miał chyba we krwi. Być może tę skłonność odziedziczył po pradziadku Franciszku Wojtyle i dziadku Macieju. Obaj mieszkali we wsi Czaniec, położonej  w Beskidzie Małym. Otóż zarówno pradziadek, jak i dziadek, byli stałymi przewodnikami kompanii pielgrzymów idących do Kalwarii Zebrzydowskiej, gdzie corocznie, w Wielkim Tygodniu, odbywa się misterium Drogi Krzyżowej” – pisze Stanisław Stolarczyk w książce „Hobby Jana Pawła II”. Pierwsze wycieczki w góry Karol Wojtyła odbywał najczęściej z ojcem, już w latach 30-tych. Przyszły papież jeździł na nartach od najmłodszych lat. Prawdopodobnie już w gimnazjum miał własne „deski”. Równie wcześnie zasmakował także hokeja, po którym na długo pozostał mu ślad nad okiem.


„W Dolinie Chochołowskiej bywał od najmłodszych lat. Później, we wczesnych latach 50. wraz z młodzieżą skupioną przy parafii św. Floriana w Krakowie. Jako biskup i kardynał odwiedził Polanę Chochołowską wielokrotnie. Stąd, często z ks. prof. dr hab. Tadeuszem Styczniem, robił narciarskie wypady na Grzesia i Rakoń” – pisał Stanisław Stolarczyk w czasopiśmie Gościniec.


W roku otrzymania sakry biskupiej Karol Wojtyła oczywiście także był w Tatrach (widzieliśmy to ostatnio na filmie “Karol. Człowiek, który został Papieżem”).
„Czasami wstępował do pasterskich szałasów. Lubił pogwarzyć z góralami, napić się żentycy. Czasami siadał w blasku watry” – czytamy w „Hobby Jana Pawła II” Stolarczyka. „W czasie wędrówki ks. kardynał bywał często rozpoznawany przez przygodnych turystów, czy też rolników pracujących w polu. +Patrzcie idzie nasz kardynał+ – słysząc te słowa uśmiechał się. Niekiedy zaczynał krótką rozmowę” – wspominał ks. Bronisław Fidelus w czasopiśmie „Wierchy”.


Podczas drugiej pielgrzymki do Polski, w 1983 r., Ojciec św. powrócił w Tatry. Odwiedził wówczas schronisko na Polanie Chochołowskiej, gdzie spotkał się z Lechem Wałęsą. Potem wyruszył na spacer do Doliny Jarząbczej. „Tu mogę iść, po prawdziwej górskiej drodze z kamieniami. W Castel Gandolfo są także takie ścieżki, ale wszystkie wytapetowane” – żartował. Następnego dnia wjechał kolejką linową na Kasprowy Wierch. „Benedicite montes Dominum” – Góry błogosławcie Pana – wpisał do księgi pamiątkowej Państwowych Kolei Linowych. Odwiedził też pustelnię św. Brata Alberta i siostry albertynki na Kalatówkach. „Na szlaku obecnej pielgrzymki od Dolnego Śląska przez Wielkopolskę do Małopolski, aż po Tatry, ponownie dane mi było podziwiać piękno tej ziemi, zwłaszcza piękno polskich gór, z którymi tak się zżyłem od czasów mojej młodości” – powiedział Jan Paweł II w słowie pożegnalnym na lotnisku w Balicach.
Jan Paweł II był Honorowym Przewodnikiem Tatrzańskim, honorowym członkiem PTTK, Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego oraz Związku Podhalan. W wielu miejscach, które odwiedził w górach, jako przyszły papież, a potem już jako Ojciec Święty, dziś stoją kaplice, kapliczki, krzyże i tablice pamiątkowe. W Tatrach jest nawet turystyczny szlak papieski, prowadzący Doliną Chochołowską i Jarząbczą, oznaczony biało-żółtym kolorem.
Papież wytyczył nam szlak. Jak to bywa ze szlakami, z których jesteśmy potem dumni jest to dość trudny szlak. Być może czasem z niego zboczymy, żeby niektóre fragmenty obejść wygodniejszą drogą. Jeżeli nie będziemy pewni dalszej drogi to pamiętajmy, że kilka kroków przed nami – może za najbliższym zakrętem – czeka na nas Przewodnik. Pomoże znaleźć żółto-białe znaki na Jego szlaku. Przecież są tak dobrze widoczne… Warto dotrzeć do celu Jego szlaku. Tak Go spotkamy.


Obecność naszego Przewodnika szczególnie mocno czuć w dniach, kiedy świętujemy obcowanie świętych. Jan Paweł II siedzi obok Ciebie, kiedy czytasz ten tekst. Po lewej stronie. Zobaczysz go, jeżeli się postarasz.



Pewnego dnia Jan Paweł II siedział nad brzegiem potoku w Lorenzago nel Cadore w Dolomitach i jadł. Widząc zdumione spojrzenie turysty, który niespodziewanie nadszedł, stwierdził: „Wolność, to jedzenie sardynek z puszki!”.

’Piaszczystą percią’ do…

Kolejny szlak turystyczny, który zamierzam przybliżyć wszystkim zainteresowanym, to żółty szlak pieszy, zapisany w rejestrze szlaków pod numerem MZ-5078y. Litera y przy numerze oznacza yellow, czyli żółty. Nazwany „Piaszczystą percią”, prowadzi rzeczywiście piaszczystymi ścieżkami wśród młodych borów sosnowych.

Wspinając się na liczne wydmy, idąc ich grzbietami, oglądamy krajobrazy znane z wędrówek beskidzkich, czy świętokrzyskich. Jednak widoczny na horyzoncie Pałac Kultury przypomina nam, że nie odeszliśmy daleko od Warszawy. Szlak zaczyna się w pobliżu przystanku PKP w Warszawie-Międzylesiu, przy jego południowo-wschodnim krańcu. Po około 300 metrach wchodzimy do lasu i prawie do końca szlaku przy przystanku PKP w Józefowie idziemy leśnymi ścieżkami. Przez Zielony Ług dochodzimy do dzielnicy Radości zwanej Zbójną Górą.


Nazwa Radość oficjalnie funkcjonuje od roku 1905. W roku 1877 przeprowadzono linię kolejową szerokotorową tak zwaną kolej Nadwiślańską, z Lublina do Mławy przez Warszawę. Wzdłuż linii, na odcinku Wawer – Otwock, dzięki leczniczym walorom okolicy oraz dobremu dojazdowi, powstały osiedla o charakterze letniskowym, służące głównie mieszkańcom Warszawy. Oprócz kolei szerokotorowej przez teren obecnej Radości przebiegała linia kolei wąskotorowej (obecnie ulica Mrówcza i Mozaikowa) jeżdżąca na trasie Warszawa – Karczew. W obecnej Radości były dwa przystanki: Borków i Radość. Jeden z przystanków kolei szerokotorowej nosił nazwę „Macierowe Bagno”. Wokół niego wyrąbano część lasów i rozparcelowano piaszczystą w tym miejscu ziemię. Wśród hurtowych nabywców terenów wokół Macierowego Bagna był przedsiębiorca o nazwisku Modzelewski. Jedna z trzech wersji pochodzenia nazwy Radość wiąże się z tym właśnie przedsiębiorcą. Podobno dla podniesienia ceny sprzedawanych przez niego „detalicznie” działek wymyślił nazwę „Radość”. To taki zręczny chwyt marketingowy. Druga wersja wiąże się z żyjącym w latach 1874-1959 wybitnym aktorem komediowym Antonim Fertnerem. Był on jednym z pierwszych „znaczących” mieszkańców osiedla Radość. Wybudował, tuż przy obecnej stacji kolejowej Radość, solidny dom, jeden z pierwszych murowanych domów na tym terenie. Dom znajduje się po prawej stronie torów, jadąc w kierunku Otwocka. Na szczycie frontowej ściany domu umieścił dużą betonową figurę koguta. Kogut, piejący i wesoły, znalazł się na pieczęci Stowarzyszenia Miłośników Radości. I to on właśnie miał być radosnym symbolem nazwy nowego letniska. Dom Fertnera, podobnie jak kogut, stoją do dzisiaj.


Trzecia wersja, najbardziej romantyczna, usiłuje wyjaśnić równocześnie pochodzenie nazwy Zbójna Góra. Wersja ta wiąże się z przebiegającym między Radością a Zbójną Górą tzw. kiedyś „wołowym szlakiem”. Przebieg tego szlaku w znacznym stopniu pokrywa się z obecnym Traktem Napoleońskim.


Za Zbójną Górą wkraczamy w Macierowskie Góry, wydmy graniczące z licznymi torfowiskami, zwanymi tutaj ługami. Dalej dochodzimy do Zagórza, (przystanek linii 722), gdzie możemy obejrzeć Dworek Rodziewiczówny na terenie Mazowieckiego  Centrum Neuropsychiatrii i Rehabilitacji Dzieci i Młodzieży. Dalej, obok Stawu Rajcy i Jeziora Torfy, mijając przystanek linii 161 zbliżamy się do dawnego cmentarza ewangelickiego, by po kilkuset metrach zobaczyć klon nazwany Ludwik Obrońca. Przez Borową i Łysą Górę dochodzimy do Pomnika Lotników RAF z 1944 roku (opisu szukaj w specjalnym numerze  „Przecieku”), którzy nieśli pomoc powstańczej Warszawie. Stamtąd, przez Boryszewską Górę  do końca szlaku przy przystanku PKP Józefów. „Cała trasa jest bardzo malownicza w okresie zimowym przy ośnieżeniu. Liczne węzły szlaków pozwalają na dowolne projektowanie wędrówki. Szlak atrakcyjny dla narciarzy i amatorów wycieczek rowerami górskimi”.


Jerzy Kudlicki

Otwockie wydmy – na czym rośnie las

Dobrze zachowane, śródlądowe wydmy są jedną z największych atrakcji geologicznych naszego powiatu. Porośnięte lasem są w skali naszego kraju tworami unikalnymi. Wydmy w świadomości społecznej kojarzą się przede wszystkim z obszarami nadmorskimi, głównie ze Słowińskim Parkiem Narodowym.

Nasze wydmy nie mają tak pokaźnych rozmiarów jak tamte, są nieruchome, a porastająca je roślinność ma charakter unikalny, ponieważ w dużej części są to gatunki preferujące środowisko wyłącznie takie, jakie spotykamy na wydmach. Oczywiście w tak skrajnych warunkach oferowanych przez piaszczyste wzniesienia, potrafią przetrwać tylko nieliczne gatunki. Drzewa porastające wydmy, a są nimi przede wszystkim sosny, robią wrażenie drzew nie w pełni wykształconych. Często trudne warunki siedliskowe sprawiają, że drzewa przyjmują dziwne, pokręcone kształty. Stąd biorą się charakterystyczne „otwockie sosny” i cały unikalny charakter tutejszego krajobrazu. Obecność wydm jest również przyczyną niespotykanie suchego powietrza, co doceniono w początkach XX w. tworząc w Otwocku wiele szpitali i sanatoriów. Z sanatoriów niewiele dziś pozostało, ale liczne sosny ciągle wydzielają duże ilości leczniczych olejków eterycznych, którymi przepełnione jest tutejsze powietrze.
Niestety, wiele wydm jest zagrożonych nielegalnym pozyskiwaniem piasku. W nomenklaturze urzędowej jest to kopalina pospolita, na której wydobycie potrzebna jest koncesja. Wiele osób rozkopujących wydmy nie zdaje sobie z tego sprawy lub świadomie nie przestrzega prawa. Na terenie Mazowieckiego Parku Krajobrazowego, jak i jego otuliny, istnieje zakaz wydobywania wszelkich kopalin, w tym piasku. Teoretycznie powinno to zabezpieczyć większość wydm powiatu, ale w praktyce często jest to martwy przepis. Bo, aby kogoś ukarać za wydobycie piasku, trzeba przyłapać go na „gorącym uczynku”, a o to jest bardzo trudno. Jeśli to się uda, Starosta Otwocki ma prawo nakazać przywrócenie wydmy do poprzedniego stanu, ale takie przypadki zdarzają się sporadycznie. 


Innym problemem jest odlesianie wydm. Nielegalne wycinki pojedynczy drzew zdarzają się dość często. Brak drzew na wydmie, powoduje uruchamianie piasków. Wydma traci swój stały charakter. W podobny sposób wpływają na wydmy częste wędrówki ich grzbietami i jazdy konne. Są to jednak zagrożenia niewspółmierne do problemu rozkopywania. W ogóle wszelkie zagrożenie wydm wiąże się przede wszystkim z bliskością osiedli ludzkich. Im bliżej domostw są one położone, tym większe jest ich zagrożenie. Jest to doskonale widoczne w rejonie osiedli, szczególnie wiejskich, w których powstają nowe budynki.


Niestety nie istnieje szczegółowe opracowanie dotyczące naszych wydm. Nikt nie wie ile ich jest i jaki dokładnie jest ich stan. Obecnie jedynie Zarząd Parków Krajobrazowych w Otwocku, gromadzi informacje o przypadkach nieodwracalnego niszczenia wydm. Ale to zbyt mało, bo aby wiedzieć co się traci trzeba wiedzieć co się ma. I tu dochodzimy do kolejnego problemu, bo nie tylko brak inwentaryzacji wydm jest odczuwalny. Zwróćmy uwagę na to, że wydmy nie są wykorzystywane do reklamy naszego regionu niemal wcale. Któż z nas nie słyszał o wydmach Kampinoskiego, czy wspomnianego wcześniej Słowińskiego Parku Narodowego. A zapytajmy kogoś w Polsce, kto słyszał o wydmach Mazowieckiego Parku Krajobrazowego i Powiatu Otwockiego. Można być niemal pewnym, że odpowiedzią będzie głucha cisza. A piękno przyrody, podobnie jak działanie proszku do prania, wymaga reklamy. Odpowiednio wyeksponowane wydmy mogą stać się elementem przyciągającym turystów. Ludziom trzeba wskazać, że w pobliżu wielkiego miasta mamy takie wspaniałe i unikalne fragmenty przyrody. W tym miejscu warto dodać, że są nimi nie tylko wydmy, ale i ściśle z nimi związane torfowiska wysokich i przejściowe. Podłożem tego, że nie chwalimy się naszymi wydmami jest z pewnością to, że sami nie znamy ich wartości. Ludzie traktują je jako coś zupełnie normalnego, często nie wiedząc jakie unikaty znajdują się tuż za drzwiami ich domów. Dlatego promocja wiedzy na temat wydm powinna być skierowana zarówno do osób tu mieszkających jak i przyjezdnych. Można zadać sobie pytanie kto tą promocją powinien się zająć? Właściwie odpowiedź mogła by być długa. Poczynając od nauczycieli, którzy powinni w swych szkołach informować o lokalnych atrakcjach, przez pracowników Parku Krajobrazowego, samorządy gminne i powiatowy, organizacje pozarządowe, a na nas samych kończąc.


To my, młodzi mieszkańcy tych terenów, powinniśmy zadbać o ich reklamę, ale również o zachowanie w dobrym stanie tych wartości, które są dla nas najcenniejsze. Bo tak naprawdę to od naszej postawy zależy to, w jakich warunkach i w jakim krajobrazie będą za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat żyły nasze dzieci. Im wcześniej młodzi ludzie sobie to uświadomią, tym stan przyrody, który przekażemy przyszłym pokoleniom będzie lepszy. I  nie są to wyłącznie puste frazesy. 


Wojciech Sobociński

Nowa drużyna – łatwizna czy harówka?

Jeszcze do nie dawna nasza kadra stwierdziła by, że ruszenie z nową drużyną to niezmiernie łatwa sprawa. Ale życie nas cały czas doświadcza i ostatnie dwa miesiące pokazały jak bardzo się myliliśmy.

Myślę, że gdybyśmy się tak dobrze nie znali nigdy by nie doszło nawet do pomysłu stworzenia drużyny.
Przy planowaniu nowych rzeczy trzeba ponosić ryzyko. Czasem są straty, rozczarowania, ale czasem chwile radości i dumy ze swojej ciężkiej pracy. Trzeba pamiętać, że kadra (czyli osoby które nowej drużynie dały pomysł i go wcielają w życie) to osoby, które razem pracują, myślą i tworzą. Powinni być jednością i sobie ufać. Dlatego Kadrę dobiera się tak, aby wszyscy od początku do końca starali się trzymać razem. A to dlatego, że nie jest miło gdy okazuje się, że ktoś zawiódł i przez to reszta traci w oczach innych. Tym bardziej, gdy jeden z członków nie wie co znaczy kadra i drużyna.
Tu przechodzimy do następnego punktu, którym jest „słuchanie się starszych” to oni – ludzie starsi i bardziej doświadczeni pomagają nam, uczą i doradzają. Po to jest np.: opiekun drużyny i namiestnik.


Zakładając drużynę uczymy się siebie nawzajem. Swoich zachowań, wad i zalet. Rzeczą naturalna jest, że kadra czasem na różne rzeczy ma inne zdanie, ale zawsze trzeba starać się dojść do porozumienia. Inaczej traci na tym nie tylko kadra ale i przede wszystkim drużyna.


Założenie drużyny to dość męcząca praca, zwłaszcza gdy mamy szkołę. Wtedy musimy nauczć się systematyczności, która w większości przypadków też pomaga w szkole.
Dużo czasu kosztuje tworzenie planu rocznej pracy drużyny. Jest to praca, przy której są ciągłe poprawki. Można go poprawiać wiele razy i zawsze będzie jeszcze coś, co warto udoskonalić. Nie jest męczące aż tak dla ludzi, którzy na pomysł drużyny wpadają na początku wakacji, a nie tak jak my na końcu. Wiadomo, na początku wszystkiego brakuje pieniędzy, ludzi, miejsca, ale nigdy nie powinni zabraknąć chęci, zapału i pomysłu. Jeśli ma się co najmniej te trzy rzeczy to trudno nas zniechęcić bo każde potknięcie nas mobilizuje i wzmacnia w działaniu.


Nowa drużyna bardzo nas zmienia. Stajemy się odpowiedzialni i świadomi konsekwencji swojego działania. Uczymy się precyzji w działaniu. Trochę uciążliwe jest, gdy starsze drużyny (a raczej niektórzy ludzie) nam dogryzają i oceniają nową drużynę po pozorach. W takim momencie nie można na to zwracać uwagi bo to często obniża w nas poczucie wartości. Staramy się udowodnić, że na wiele nas stać. Niektórzy jednak już nas zaszufladkowali i nie przyjmują do wiadomości, że ludzie się zmieniają. Ważne jest w takim momencie, żeby dbać o to, żeby wszystko było zapięte na ostatni guzik i mieć trochę więcej cierpliwości , która poprzedza zapał.


W nowej drużynie ważne jest to, żeby robić to, co się mówi. Inaczej dużo się traci w środowisku.
Stworzenie naszej drużynki nie było łatwe, ale za to pouczające i często zabawne. Najważniejsze mamy już za sobą i dużo pracy przed sobą. Mam nadzieję, że dużo sukcesów.


Daria Kłos

PALMIRY po raz pierwszy

Dość trudno w to uwierzyć, ale po prawie 4 latach w „LEŚNYCH” po raz pierwszy wybyłam na Palmiry. Dlaczego nie jeździłam wcześniej??? Odpowiedź jest prosta: NAJZWYKLEJSZY ZBIEG OKOLICZ-NOŚCI. Byłam chora, wyjeżdżałam, za późno się dowiadywałam… W tym roku jednak, już we wrześniu, postanowiłam, że pojadę choćby nie wiem co. I tak się stało.

W sobotę rano z kulturalnie spakowanym plecaczkiem udałam się na stację Metro Centrum, skąd mieliśmy wyruszyć do Palmir. I zaczęła się zabawa…


Najpierw przy przechodzeniu przez bramki w metrze, potem w wagonie, gdzie nie zawsze można się czegoś złapać i trzeba liczyć na kogoś, kto ma dłuższe łapki niż my, i oczywiście w autobusie. Po tym przejeździe, jeszcze długo, nie zapomnę min biednych, zdezorientowanych, starszych pań, które zobaczyły ponad pięćdziesiąt osób w bojówkach z plecakami, jadących „TĄ SPOKOJNĄ I NIEZATŁOCZONĄ LINIĄ” 😉
Mimo kilku wesołych przygód, bez większych problemów dotarliśmy do Wólki Węglowej i ruszyliśmy na szlak. W czasie marszu umilaliśmy sobie czas „kanapkami” i grą w „rękę zboczeńca”. Na pierwszym postoju zaliczyliśmy dwie, obowiązkowe rundy w SŁONECZKO i beż większych strat w ludziach ruszyliśmy dalej.


Około piętnastej dotarliśmy na polankę, gdzie „za ładne oczy” dostaliśmy po talerzu grochówki. Potem przez ponad 15 minut (może właśnie z powodu grochówki) czekaliśmy w kolejce do TOJKI (i nawet tak pozornie niemiła czynność, dostarczyła nam nie lada rozrywki, bo ludzie w pilnej, fizjologicznej potrzebie prowadzą bardzo interesujące konwersacje… ;-))
Na Cmentarz wyruszyliśmy o szesnastej i już na miejscu ok. 1,5 godziny czekaliśmy na rozpoczęcie uroczystości. W tak zwanym miedzy czasie, spacerowaliśmy, rozmawialiśmy i ukrywaliśmy „Ptasie Mleczko”…


O 18:00 rozpoczął się Apel, który zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Płonące pochodnie, salwy honorowe, orkiestra, wieńce i znicze stworzyły niezapomnianą i niezwykle podniosłą atmosferę. Stojąc i oglądając całą uroczystość stałam się świadkiem tamtych, wojennych wydarzeń. To było COŚ (pisana naprawdę dużymi literami)…  Moje pierwsze Palmiry uważam za bardzo, bardzo udane i jeśli tylko czynniki wyższe mi na to pozwolą będę jeździła co roku, bo atmosfera jest niezapomniana… Było SUPER!!!


Marysia Lipińska