I są Niemamocni

Zastanawialiście się kiedyś jak wygląda prywatne życie superbohatera? Myślicie może, że opływa w luksusy i jest pełne przyjemności? I tu się mylicie!

Bycie uwielbianym przez tłumy herosem i posiadanie niezwykłych mocy to gigantyczne obowiązki, z którymi nie każdy potrafi sobie poradzić. Szczególnie, jeśli tak jak część występujących w filmie postaci jest jeszcze dzieckiem…

Tytułowy Iniemamocny i jego żona Elastyna mają bowiem trójkę pociech: córkę Violę i dwóch synów, Maksa i Jack-Jacka. Razem z nimi starają się wieść wzorowy i przede wszystkim normalny żywot przeciętnej szczęśliwej rodziny, a wszystko z powodu ustawy o ich rzekomej szkodliwości, która weszła w życie piętnaście lat wcześniej. Od tej pory ukrywają swoje nadprzyrodzone siły. Przynajmniej do czasu, gdy głowa rodziny dostaje szansę na powrót do wspaniałej przeszłości. Nie da się ukryć, że nie może on wytrzymać w szarej rzeczywistości urzędnika zakładu ubezpieczeniowego i szuka możliwości wyrwania się z niej.

Film (a właściwie bajka, bo „Iniemamocni” to film rysunkowy) zły nie jest. Powiedziałabym nawet, że ogląda się z przyjemnością, ale ze śmiechu nie pękłam, chociaż po zakończeniu filmu niewiele mi brakowało. Całość jest gites, ale koniec rozbraja, a ostatnie słowa głęboko zapadają w pamięć. Inaczej chyba jednak, niż chcieliby tego jego twórcy. Ale nic to. Ważny jest przecież efekt.

Całość, oczywiście, nie trzymałaby się kupy, gdyby nie polski dubbing (który okazał się przydatny, bo koleżanka do kina okularów nie wzięła). I tak oto w roli Iniemamocnego usłyszeć możemy Piotra Fronczewskiego, Elastyną jest Dorota Segda, Viola mówi głosem Karoliny Gruszki, Maks Filipa Radkiewicza, przyjaciel rodziny to Piotr Gąsowski, a do postaci ich wroga Syndroma głos podkładał Piotr Adamczyk. Wyszło naprawdę nieźle.

Na grafice w filmach animowanych, muszę przyznać, nie znam się ani trochę. Ale podobało mi się. I to Wam powinno wystarczyć.

A teraz, kochane dzieci, Ola powie Wam w jakim właściwie celu film został zrealizowany. Otóż szanowni wymyślający go ludzie chcieli pokazać nam siłę miłości i przyjaźni. To, że razem jesteśmy w stanie zdziałać zdecydowanie więcej niż w pojedynkę. Że prawdziwy talent jest wart więcej od najdroższych nawet gadżetów. Że aby być superbohaterem trzeba posiadać supermoce. I przede wszystkim, że nasze zdolności nie zależą od koloru skóry! Na pewno właśnie o to im chodziło.

I to by było na tyle. Bajeczka nie tylko dla tych najmłodszych, pouczająca i prawie inteligentna. Taka dla rozrywki. No i ta wspaniała końcówka. Dla niej warto obejrzeć film. Co tu dużo mówić Iniemamocni mocni są.

Ola Bieńko

Wcale nie taki zły Mikołaj…

„Zły Mikołaj” to nie kolejna świąteczna komedia o radosnych przygodach spotykających przeciętną amerykańską rodzinę / świętego Mikołaja podczas przygotowań do wigilijnej wieczerzy / roznoszenia prezentów. Nie jest to także film o wesołym, brodatym staruszku z zaśmieconej i zasypanej reniferami Laponii.

Czym zatem jest? Konfrontacją ciepłej i rodzinnej atmosfery Bożego Narodzenia z życiem złodzieja i alkoholika, który przez cały grudzień udaje czerwonego świętego i znosi obecność rozkapryszonych dzieci na swoich kolanach tylko po to, aby 24. dnia ostatniego miesiąca każdego roku… wyjąć pieniądze z sejfu kolejnego supermarketu i przetrwać za nie do następnych świąt.

Willie (czyli właśnie główny bohater) nie działa jednak w pojedynkę. Jego wspólnikami są karzeł Marcus i jego żona Lois. I wszystko toczy się swoim niezbyt przyzwoitym, ale ustabilizowanym tempem, dopóki tytułowy Mikołaj nie spotyka na swojej drodze prześladowanego i – przyznajmy – niezbyt rozgarniętego ośmioletniego Thurmana i barmanki o imieniu Sue, dzięki którym tor jego życia powoli zaczyna zmieniać kierunek.

Nie da się ukryć, że film porządnie daje do myślenia. O znaczeniu świąt, o nędznym ludzkim żywocie, o dwóch rodzajach przyjaźni: tej bezinteresownej i pełnej poświęceń oraz o tej ulatniającej się przy pierwszej lepszej okazji, o zbawiennym wpływie dzieci na dorosłych i o tym, że miłość naprawdę jest ślepa.

Cały czas nie wiem jednak z której strony „Zły Mikołaj” jest komedią. Jest bowiem tylko jedna rzecz, która w filmie poruszającym tak poważną problematykę wywoływała we mnie niemalże ataki niekontrolowanego śmiechu – oprawa muzyczna. Kradzieże, przekleństwa, alkohol… a w tle usłyszeć można melodie znanych kolęd. Wiem, że to celowe, że niby takie podkreślenie granicy dzielącej dwa zupełnie różne światy, ale jakoś nie mogłam się powstrzymać. A skoro wspomniałam już o niestosownych wyrażeniach, to jeśli Drogi Czytelniku masz mniej niż 15 lat to przed seansem szczelnie zatkaj uszu watką. Słownik Mikołaja nie jest zbyt rozbudowany.

Końcowa ocena filmu wypada zdecydowanie dobrze. Dodam tylko jeszcze, że cały czas nie wiem co myśleć o zakończeniu. Z jednej strony było mało oryginalne i dość łatwe do przewidzenia, ale z drugiej właściwie nie dało odpowiedzi na wszystkie zadawane sobie podczas projekcji pytania. Zresztą zobaczcie sami. Chociaż z czystym sumieniem polecić „Złego Mikołaja” harcerzom nie mogę, bo zgodny z zasadami moralnymi to on na pewno nie jest.

Ola Bieńko

W pogoni za… czym? (Bridget Jones)

Na wstępie chciałabym od razu zaznaczyć, że przed wejściem na salę kinową byłam nastawiona na obejrzenie zupełnie innego filmu i może stąd wzięła się moja niechęć do „W pogoni za rozumem”. W trakcie oglądania bowiem odezwała się feministyczna część mojej natury i zaczęła usilnie przekonywać mnie, że tytułowa Bridget Jones jest za głupia nawet na blondynkę.

Żarty żartami, ale jeśli ludzie naprawdę uwierzą, że kobiety potrafią prasować sobie włosy żelazkiem (wkręcanie ich w suszarkę i gubienie się w przychodni to już zupełnie inna sprawa…)?

Główna bohaterka (Renée Zellweger) jest zakompleksioną i samotną kobietą po trzydziestce, która po desperackich próbach znalezienia odpowiedniego dla siebie mężczyzny natrafia w końcu na znanego prawnika – Marka Darcy’ego (Collin Firth). I wszystko jest dobrze, dopóki Bridget nie zauważa, że jest on po prostu człowiekiem idealnym – a tacy przecież nie istnieją… I tu wszystko się komplikuje. Pojawiają się byli partnerzy, pseudo-partnerzy, przyjaciele, rodzice… Ale nawet z taką ilością postaci całość jest dość monotonna i kręci się wokół jednego tematu (nie powiem jakiego – za młoda jestem).
A teraz chwila koncentracji w ramach próby przypomnienia sobie muzyki filmowej. Wiem, że takowa istniała, ale jak wypadła? Podejrzewam, że nie była potwornie zła – w takim przypadku coś bym chyba pamiętała. Wiem tylko, że składała się głównie z przeróbek starszych hitów (coś nawet podśpiewywałam).


Najciekawszym zjawiskiem w kinie nie była, jak okazało się w trakcie seansu, sama projekcja, ale ilość oglądających ją przedstawicieli płci brzydkiej – może znalazłoby się dziesięciu. Właściwie nawet się im nie dziwię – komedia romantyczna to chyba nie jest to, co faceci lubią najbardziej, a nieciekawą komedią romantyczną przestają się interesować nawet kobiety. Jakby na to nie patrzeć film mi się nie podobał. Przesadzony, za bardzo odchodzący od książki i nie wypadający dobrze nawet w porównaniu z pierwszą częścią. Zakończenie też nie zaskakuje – wszyscy żyli długo i szczęśliwie…

Oczami płci brzydkiej

Już reklamy zwiastowały kataklizm, z Dąbrosem zostaliśmy zarzuceni stertą tamponów, podpasek i 18 rodzajami tuszów do rzęs i podkładów. Po 10 minutach oglądania tego typu reklamówek zdecydowaliśmy się na rzut oka w tył. Bosze!!! Same kobiety !!! no ale cóż …
Przygasają światła no i zaczyna się… cóż nie mogę o tym filmie dużo powiedzieć – był zupełnie nijaki, taka sobie komedyjka jak już wspominała Ola. Co do jednego się nie zgodzę my też lubimy komedie romantyczne, pod jednym warunkiem muszą być DOBRE. O „BJ: w pogoni za rozumem” nie można tego powiedzieć.
Po paru dniach odkryłem jednak, że film ten ma jednak jakiś cel i co więcej cel ten spełnia w 100%. „Film był super!!! Zobaczyłam że jednak nie jestem beznadziejna”, „Wow! Przy niej mój cellulit to nic” – zachwycały się moje koleżanki z klasy po wspólnym wyjściu do kina. Ja jednak seansu wyniosłem tylko środek prostujący włosy, którego reklamówki dorzucane były do biletów ( nie działa L ).
Podsumowując film nadaje się do wyjścia z mocno nie wierzącą w siebie dziewoją lub jako tło do jedzenia popcornu – nic ciekawego.

Ocena końcowa: ODRADZAMY

Ola Bieńko, 5 DHS „LEŚNI”
Kuba Borowy, 5 DH „LEŚNI”

„Osada” – godna ewentualnego polecenia

Nie zdradzaj znajomym jak kończy się „Osada”. Oni tego nie lubią. W tym przypadku „oni” oznacza chyba twórców filmu, bo jeśli rzeczywiście wcześniej dowiedziałabym się jak wygląda zakończenie filmu to wcale nie jestem pewna, czy wybierałabym się do kina z taką chęcią. Poszłam jednak bo reklama zrobiła swoje – końcówki nikt nie opowiedział, a ja naiwna miałam nadzieję na odrobinę strachu. I tu się przeliczyłam.

Z „Osady” taki horror, jak, za przeproszeniem, z koziej dupy trąbka. Owszem, dwa czy trzy razy podskoczyłam w fotelu, ale jedynie z zaskoczenia, tak samo jak podskakuje się, gdy ktoś wyskoczy zza rogu krzycząc „Bu!”. Co to za straszny film, po którym nie boję się iść w nocy do toalety bez zapalenia wszystkich świateł w domu? Po trzymającym w napięciu i oglądanym kilka razy zwiastunie spodziewałam się czegoś zmuszającego do zamykania oczu w chwilach wskazujących na wzrost adrenaliny w następnej scenie i bardziej wciskającego w fotel.


Początek filmu miał zapewne wprawić widzów w ponury nastrój i przekonać, że z „tymi, o których nie mówimy” wesoło nie będzie. Czyli, krótko mówiąc, trafiamy na pogrzeb. Do tej pory nie wiem czyj, ani czym spowodowany. W miarę rozwijania się akcji „Osady” coraz więcej dowiadujemy się o tajemniczych istotach zamieszkujących las porastający przestrzeń dookoła tytułowej osady. Ich główne cechy to zamiłowanie do koloru czerwonego i zdecydowany brak tolerancji dla ludzi znajdujących się poza wyznaczonymi przez nich bezpiecznymi granicami. Jak się przed nimi chronić? Wystarczy odrobina żółtego w życiu codziennym i oczywiście trzymanie się wytyczonych terenów. Ale, jak wiadomo, zasady są po to, aby je łamać, co oczywiście ma swoje miejsce w filmie. W międzyczasie obserwujemy także kilka splątanych i skomplikowanych wątków miłosnych, z których w końcu wyłania się ten główny prowadząc nas prosto do owego oryginalnego zakończenia.
Jeśli chodzi o oprawę dźwiękową, to właściwie nie zauważyłabym jej, jeśli przed pójściem do kina nie usłyszałabym, że nie należy się bać, kiedy muzyka zacznie być straszna. Miejscami była, ale z akcją filmu miała w tych momentach niewiele wspólnego.


A teraz powinien nastąpić mój ulubiony moment w recenzji – długa i głęboka analiza morału mająca na celu zapełnienie sobą resztę kartki formatu A4, którą powinnam zapełnić. Co jednak mogę napisać, jeśli całe przesłanie staje się jasne dopiero na końcu, którego nie zdradziłabym nawet bez ostrzeżeń znajdujących się w reklamach „Osady”? No cóż… Autor pomysłu na film właściwie nie przekazuje nam nic nowego. Wszyscy wiemy, że miłość może przenosić góry i pomaga przezwyciężyć największy strach. Nie jest dla nas także nowością stwierdzenie, że pieniądz niszczy świat i podstawowe wartości, którymi powinniśmy się kierować, że nienawiść i zło są wszędzie. Jeśli więc każdy z nas się z tym zgadza dlaczego dalej żyjemy tak, jak żyjemy i nie próbujemy tego zmienić?


Iść więc, czy nie iść – oto jest pytanie. Odpowiedź nie należy już do mnie, ale swoje zdanie wyrazić mogę. Pomimo tego, że film jest przereklamowany i horrorem nazwać go nie można, pomimo rozpoczęcia, które z resztą „Osady” jakoś cały czas nie mogę połączyć nie żałuję wydanych na kinowy bilet pieniędzy, a to już coś. Właściwie nie mogę nawet powiedzieć, że mi się nie podobało. Radzę jednak oglądać z przymrużeniem oka i przyjaciółmi u boku. Jeśli nie weźmiemy tego filmu na poważnie staje się całkiem znośny i godny ewentualnego polecenia. Powiem więcej – wtedy może uchodzić nawet za komedię z elementami romansu.

Ola Bieńko
5 DHS „LEŚNI”

Najbardziej zielony film tych wakacji

Najbardziej wyczekiwany i zielony film tych wakacji – jakże mogłoby zabraknąć na nim naszej drużyny (5 DH „LEŚNI”)? Wybraliśmy się więc do warszawskiego kina Atlantic aby tam, w dobrym towarzystwie, obejrzeć romantyczną i przede wszystkim animowaną komedię Shrek 2. (no i może jeszcze po to, żeby troche powspominać obóz YOKOSOKO, który skończył się dwa dni przed seansem – pzyp. MG)

Po powrocie z podróży poślubnej Fiona i Shrek dostają zaproszenie od rodziców królewny na uroczysty bal do ich królestwa w Zasiedmiogórogrodzie. Król i królowa nie wiedzą jednak, że wybranek ich córki jest ogrem, a kiedy dowiadują się o tym nie pozostaje im nic innego, jak wynajęcie płatnego zabójcy w postaci uroczego – ale tylko na pierwszy rzut oka – Kota w butach, który jednak w starciu ze Shrekiem i Osłem nie ma żadnych szans.
A jeśli już mowa o Ośle, to po obejrzeniu filmu zostańcie w fotelach do końca napisów – opłaci się.

Typowo bajkowa fabuła nie jest może zbyt przyciągająca, ale ci, którzy widzieli pierwszą część filmu wiedzą już co się za tym kryje. Dziesiątki żartów, gagów i parodii znanych filmów (m.in. Władca Pierścieni, Mission Impossible, Pogromcy Duchów, Obcy), zapadające głęboko w pamięć wypowiedzi bohaterów oraz zapierająca dech w piersiach animacja. Jednak, moim skromnym zdaniem, wszystko to w porównaniu do pierwszego Shreka wypada znacznie gorzej.

Co mnie tak zniechęciło? Może brak jakiegoś elementu zaskoczenia przy poznawaniu kolejnych postaci. Może za dużo wiedziałam o filmie przed jego obejrzeniem. A może po prostu jego twórcy nie mieli już takich wspaniałych pomysłów, chociaż stringi Pinokia były dość… oryginalne.
Przy omawianiu tego filmu należałoby także wspomnieć o polskim dubbingu – podobno jednym z najlepszych. Na uwagę zasługują nie tylko znane nam już postacie Shreka (Zbigniew Zamachowski), czy Osła (życiowa rola Jerzego Stuhra), ale także wypowiadający tylko kilka krótkich kwestii, lecz rozpoznany przez wszystkich Wojciech Mann w roli barmanki.

Shrek jest jednym z niewielu filmów, podczas trwania których zwracam uwagę na towarzyszącą im muzykę, co oznacza, że do najgorszych nie należy, chociaż znów w porównaniu z pierwszą częścią nie wypada najlepiej. Możemy usłyszeć sporo przeróbek dawnych hitów, czyli między innymi „Livin’ la vida loca” w wykonaniu Antonio Banderasa i Eddiego Murphy.

Jak w każdej szanującej się bajce, tak i tutaj znaleźć możemy uszlachetniający całość morał. Pamiętajcie więc dzieci, że nie szata zdobi człowieka, nie wszystko złoto co się świeci i nawet niekulturalny i niezbyt ładnie pachnący ogr może żyć długo i szczęśliwie. I to bez tajemniczych eliksirów niewiadomego pochodzenia, od których można przecież dostać rozwolnienia. Nie każdy też Książe z Bajki musi być idealnym wybrankiem, nawet dla pięknej królewny. Ach tak, jest jeszcze jeden morał. Jak to powiedział wielki ciasteczkowy potwór: Pij mleko!

Czyli, ogólnie rzecz ujmując, na film wybrać się wypada, ale do kultowej jedynki trochę mu brakuje. Całość, owszem, zabawna, uśmiać się można po pachy, ale żarty jakieś takie nie posklejane, każdy z innej beczki… No ale „Wystarczy, Rysiu”, bo zaczynam się czepiać szczegółów.

Krótko i na temat – czy warto iść do kina na Shreka 2? Warto, ale mam szczerą nadzieję, że trzeciej części już nie będzie. Pamiętajmy bowiem co stało się z „Matrixem”…

Tehanu (Olka Bieńko)
5 DH „LEŚNI”

Od Redakcji: Zbieżność kolorów Szreka i chusty 5 DH „LEŚNI” jest przypadkowa…

Wydarzy się pojutrze?

Wybierając się do kina byłam przygotowana na mieszankę „Titanica” z „Dniem zagłady” (którego to twórcy są właśnie autorami filmu „Pojutrze”) i właściwie niewiele się pomyliłam. Jest wątek miłosny, ogromne zagrożenie, ofiary i nieśmiertelni główni bohaterowie, którzy z narażeniem życia ratują innych głównych bohaterów, czyli wszystko, co powinno mieć miejsce w hicie kinowym.

Grafika ze strony http://film.onet.pl/

Są także efekty specjalne – nie powiem, całkiem niezłe. Największe wrażenie zrobiła na mnie flaga, która zamarza trzepocząc na wietrze, chociaż goniący bohaterów mróz również nie wypadł najgorzej. Za to wilki… Nie chcę wnikać w fabułę, ale za sceny z wilkami należy się jej autorom wielki kopniak prosto w siedzenie. Bardziej komputerowych zwierząt dawno nie widziałam, a po spektakularnym „Władcy Pierścieni” wydawały się po prostu odrobinę śmieszne.

Zaraz, zaraz… Ale o czym właściwie opowiada „Pojutrze”? Mamy do czynienia z tą sama sytuacją, która 10 tysięcy lat temu spowodowała wyginięcie mamutów. Epoka lodowcowa nadciąga w zastraszającym tempie, a wszystkiemu winna jest rasa ludzka – przyczyna globalnego ocieplenia. I chociaż całą katastrofę przewidział wybitny klimatolog (w tej roli Dennis Quaid) to, jak w życiu, bez odpowiednich układów niewiele da się zdziałać. Można jednak ostrzec swojego syna i wybrać się na jego poszukiwania do Nowego Yorku… Ale o tym już w kinie.

Grafika ze strony http://film.onet.pl/

Zakończenie, jak w każdym tego typu filmie, szczęśliwe (jeśli nie liczyć tego, że na północnej półkuli zamarzła cała ludność) : główne postacie mają się dobrze i żyją długo i szczęśliwie, prezydent USA wygłasza przemówienie, a widzowie w kinie dyskretnie ocierają rękawami łzy wzruszenia, które jakoś same wypływają na widok poświęcenia, na jakie można się zdobyć w imię miłości – nie tylko tej pomiędzy dwoma osobnikami płci przeciwnej, ale także tej najzwyklejszej, ojcowskiej.

Ogólnie rzecz biorąc „Pojutrze” robi wrażenie i wciska w fotel, a podczas projekcji zaczyna nam się robić chłodno (cały czas zastanawiam się czy to celowy zabieg Ludzi, Którzy Kierują Kinem, czy tak wczułam się w atmosferę filmu). Nie da się też ukryć, że film skłania do przemyśleń. Może warto byłoby jednak zacząć dbać o środowisko? Bo przecież przyszłość naszej planety nie zależy tylko od amerykańskich naukowców, ale od każdego małego człowieczka spokojnie drepczącego w glanach po jej trawnikach i zużywającego energię elektryczną z przekonaniem, że jeśli on jeden to zrobi nic się nie stanie.

Jeszcze tylko kilka słów o tym, co wyniosłam z filmu zupełnie prywatnie, nie licząc wzniosłych myśli o kierunku, w którym zmierza ludzkość. Zupełnie proste i pospolite słowa „żyj chwilą” nabrały dla mnie trochę głębszego znaczenia. W końcu nie wiadomo kiedy nadejdzie koniec świata, czy chociażby koniec naszego życia. Nie należy już teraz zastanowić się co po sobie zostawimy? Czy nie będzie to przypadkiem idealna gleba dla globalnej katastrofy?

Obejrzeć warto, ale tylko z lekkim przymrużeniem oka. W innym przypadku resztę życia spędzimy w bibliotece, bo tam ciepło i można zrobić ognisko z książek… A, swoją drogą, czemu oni palili książki zamiast mebli?

Tehanu (Olka Bieńko)
5 DH „LEŚNI”

Jazz na światowym poziomie tuż pod nosem

Często słyszę głosy, że Otwock i okolice, jak np. Józefów, to wiocha, że nic się nie dzieje, że jest beznadziejnie i w ogóle syf. Otóż macie racje. Żartowałem – nie jest tak źle, jak wam się wydaje.

Wystarczy się troszkę zainteresować, co miasto ma nam do zaoferowania: przeczytać informator, wejść na stronę internetową jakiegoś pobliskiego ośrodka kultury i zwykle można znaleźć coś ciekawego.
Na przykład koncert „Alchemika” w Miejskim Ośrodku Kultury w Józefowie, który miał miejsce 15 maja.


Zdjęcie ze strony www.linia.com.pl

„Alchemik” gra muzykę jazzową. Jest zespołem stosunkowo młodym, bo tworzy od roku 1997. I już na początku swojego istnienia zaczął odnosić sukcesy: pierwsza nagroda i tytuł „Nowej twarzy polskiego jazzu” na festiwalu Jazz nad Odrą, indywidualne nagrody dla G. Piotrowskiego, R. Lutego i Łukasza Golca, który zaczynał swoją karierę właśnie w „Alchemiku”, II miejsce na Festiwalu Standardów Jazzowych w Siedlcach. Mają za sobą festiwale jazzowe m.in. we Włoszech, Francji i Belgii.

Trzon zespołu tworzą: Grzegorz Piotrowski -saksofon, Robert Luty -perkusja, Marcin Masecki -klawisze i Marcin Murawski -bas. Jednak 15 maja skład wyglądał nieco inaczej: na kontrabasie, Murawskiego zastąpił Amerykanin kanadyjskiego pochodzenia -Garth Stevenson, a Lutego na perkusji, fenomenalny Izraelczyk – Ziv Ravitz. I to właśnie gość z Tell Awiwu był gwiazdą wieczoru. Okazał się muzykiem bardzo żywiołowym, ekspresyjnym i co najważniejsze wszechstronnym. Nie robiło mu różnicy, czy grał złamaną pałeczką, gołymi rękoma, czy bez dwóch podstawowych talerzy.

W kulminacyjnych momentach mogło się wydawać, że zagraniczny gość szczytuje, a co poniektórzy z widowni wraz z nim. Emanował energią, która udzieliła się pozostałym artystom. Nie bali się improwizować, tworzyli własne wariacje. Tematem jednej z nich był dzwonek telefonu komórkowego, który zadzwonił na sali. Czuć było prawdziwą swobodę w tworzeniu – i o to właśnie w jazzie chodzi. Doskonały duet z Ravitzem tworzył Masecki, który był nie mniej „wyluzowany”. Kiedy brakowało mu wysokiej skali na klawiaturze, musiał wspomagać się swoimi strunami głosowymi. Takich problemów nie miał saksofonista -Grzesiek Piotrowski. Kiedy zaczynał grać i kiedy brzmiały wysokie dźwięki, dreszcze przechodziły po plecach. Kontrabasista jakby stremowany, troszkę z boczku, nieśmiało pobrzdękiwał na swoim instrumencie, ale pod względem warsztatu muzycznego nie odbiegał od swoich kolegów.

Jazz jak to jazz lubi awangardę, której nie brakowało. Wiele pozornie nieuporządkowanych dźwięków, niekonwencjonalne wykorzystywanie instrumentów. Były momenty, kiedy jazzmani wywoływali w nas nastrój lekko dekadencki. Ciężkie, leniwe dźwięki, które wprowadzały nas w zamyślenie. „Odpływaliśmy” razem z muzykami. Potem muzyka przechodziła w coraz bardziej rytmiczną, jednostajną, wręcz trancową. Aż w końcu przyspieszali, eksplodując wielką dawką energii. „Alchemik” mimo wymieszanego składu był zgranym kolektywem. Doskonale łączyli standardy jazzowe z melodyjnymi motywami. Zaprezentowali kawał doskonałej muzyki na naprawdę doskonałym poziomie. Takiego występu nie powstydziliby się chyba czołowi front mani światowej sceny jazzowej.
Paweł Iwiński

Pasja (Noc wyjścia z niewoli)

Idąc na „Pasję” znałem wrażenia osób, które były wcześniej na tym filmie w kinie, zdążyłem przeczytać kilka recenzji i obejrzeć kilka zdjęć z filmu. Byłem przygotowany na uczestniczenie w męce Chrystusa realnej aż do bólu.

Ostatnie godziny życia Chrystusa są w tym filmie przedstawione bardzo realnie i bardziej dosadnie niż się spodziewałem. Tylko w niektórych momentach kamera odwraca się od drastycznych cen (np. wbijanie kolejnych gwoździ w czasie przybijania do Krzyża).

Obejrzenie filmu przybliża widzowi sposób w jaki zginął Chrystus. Przybliża, bo mimo troski o wierność realiom film jest opowieścią bardzo przekonywującą, ale nie wierną.
Mel Gibson kręcąc film nie trzymał się wiernie przebiegu zdarzeń opisanych w Ewangeliach. Umieścił kilka niewystępujących w Biblii scen zapożyczając je z apokryfów (*) (św. Weronika ocierająca twarz Chrystusowi podczas drogi krzyżowej; uzdrowienie żołnierza, który włócznią przebił bok Chrystusa na krzyżu), niektóre fakty „ocenzurował” (w filmie nie zostało przetłumaczone stwierdzenie Żydów żądających ukrzyżowania „Krew Jego na nas i na dzieci nasze”, padają te słowa w oryginalnej wersji językowej, ale nie ma ich na napisach) a szczegóły męki wzorował na popularnych w średniowieczu wizjach św. Brygidy Szwedzkiej (“Biczowali Go (…) a kiedy bicz wyrwano, widziałam ciało przeorane przez bicz jak ziemia przez pług. (…) Potem (…) rozpięli na krzyżu. Najpierw przywiązali prawą rękę do belki, w której były wywiercone otwory na gwoździe (…), Jego oczy były na pół umarłe, policzki zapadnięte, a oblicze z otwartymi ustami i przekrwionym językiem nieprzyjemnie zeszpecone(…) Wisiał pokaleczony i bladosiny…” – św. Brygida, “Mater Dolorosa”).
Hollywoodzkie zburzenie Świątyni w momencie śmieci Chrystusa (w rzeczywistości rozdarła się w niej tylko zasłona) dopełnia obrazu „realizmu” filmu.


Gibson bardzo fragmentarycznie przedstawia w swoim filmie tło procesu Chrystusa. Szczegółowo dowiadujemy się o pobudkach działania Piłata, ale nie wiemy nic o tym dlaczego Judasz zdradził i dlaczego kapłanom Chrystus był tak bardzo nie na rękę, że postanowili go zabić. Nie wiemy też dlaczego Jego uczniowie (których poza Apostołami musiał sporo mieć) nie stanęli w Jego obronie.

Jedną z pierwszych scen filmu jest dialog Maryi i nawróconej przez Jezusa cudzołoznicy (prowadzony równolegle z aresztowaniem Chrystusa), w którym pada pytanie pochodzące z obchodów żydowskiego Święta Paschy upamiętniającego wyjście żydów z niewoli egipskiej.

”- Dlaczego ta noc jest inna od wszystkich nocy w roku?
– Byliśmy niewolnikami faraona w Egipcie i [tej właśnie nocy] wyprowadził nas Bóg mocną ręką i wyciągniętym ramieniem”
Noc pojmania Chrystusa jest nocą wyjścia z niewoli. Nocą, od której wszystko się zmienia. W tę noc Bóg przeistacza naród niewolników w wolnych ludzi; pokazuje małość tych, którzy mają władzę (od faraona do Piłata).


Kiedy Maryja dowiaduje się o aresztowaniu Syna wypowiada słowa: „Wypełniło się”. Z tej perspektywy zupełnie inaczej ogląda się dalszy ciąg filmu. Następujące po sobie coraz szybciej wydarzenia będą miały swój finał w scenie Zmartwychwstania. Scenie, dzięki której film o zamęczeniu człowieka staje się filmem o odkupieniu ludzi przez Boga. Dzięki tej scenie człowiek z ulgą wychodzi z kina.
Dla tej bardzo krótkiej i zaledwie zasygnalizowanej sceny warto przeżyć trwające kwadrans biczowanie. Żal ustępuje miejsca radości i nadziei.

„Pasję” oglądałem w jednym z multipleksów. Ze zdumieniem zobaczyłem, że niektórzy ludzie wchodząc na salę mieli ze sobą popcorn i colę.
Pocieszające jest może to, że u nas film uniknął marketingu w hollywoodzkim stylu i nie możemy jeszcze (w przeciwieństwie do widzów w USA) kupić gwoździ do krzyżowania z wygrawerowanym cytatem z Księgi Izajasza: „Lecz On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy” (Iz 53,5).


Film Gibsona przez niektórych uznawany jest za kinowe rekolekcje wielkopostne. Od nas zależy czy to spotkanie z Chrystusem będzie dla nas miało takie samo znaczenie jak dla Szymona z Cyreny (pomagał nieść krzyż), dla którego było początkiem nowego życia (Dzieje Apostolskie wspominają o jego dzieciach jako wyznawcach Chrystusa), czy też takie jak dla Heroda, który – zaciekawiony być może nawet postacią Jezusa – kompletnie nie rozumiał, o co się ociera.
A może za przykładem Piłata „umyjemy ręce” nie przyznamy się do tego, że my też jesteśmy winni Jego śmierci?

Mirek Grodzki
Konsultacja: Marysia Mikulska

(*) Apokryf [gr. apokryfos: ukryty, ciemny, tajemny] – anonimowe pismo żydowskie lub chrześcijańskie nie uznane oficjalnie przez Kościól za kanoniczne. Apokryfy naśladują rodzaj i styl kanonicznych ksiąg biblijnych i podają się za dzieła znanych postaci historii religijnej. Celem ich było ilustrowanie niektórych dat i wydarzeń biblijnych, zbudowanie lub pocieszenie czytelników, czy też rozpowszechnienie nowej nauki. Zawierają wiadomości legendarne bez większej wartości historycznej.

Wieczorna dawka poezji w Hybrydach

Było już jakieś 15 po piątej, kiedy przewijaliśmy się między budynkami Galerii i innych śródmiejskich badziewii, a kilka sekund później znaleźliśmy się na przeciwko Relaxu, czyli już pod klubem, hm….. no prawie pod klubem. Normalnie szczęki nam opadły jak zobaczyliśmy tyle ludu „no ale nic, nie mamy wyjścia-czekamy”- orzekliśmy wspólnie.

Pierwsze 10 minut było najgorsze, bo wszyscy stali w miejscu i dygotali z zimna (no dobra ja dygotałamJ), a potem otworzyli wejście i tak stópka po stópce, kroczek po kroczku (po 15 minutach dreptania) dotarliśmy prawie pod drzwi, kiedy nagle tabuny ludzi zaczęły pakować się przed nami.
My jak to my, kompletnie nie wiedzieliśmy o co biega i pomyśleliśmy, że nie będziemy się pchać, bo ktoś w końcu musi dać przykład tym niewychowanym „czereśniakom” (żeby nie powiedzieć „wieśniakom”(!)) z Warszawy (och, jacyż jesteśmy wielkoduszni i wspaniałomyślni, prawda?)!
W pewnym momencie naszym oczom ukazał się napis:

KASA i miny całkiem nam zrzedły.
Byliśmy wkurzeni na maxa, a jak jeszcze weszliśmy do środka i zobaczyliśmy, ze wszystkie miejsca siedzące są zajęte, a o te stojące z dobra widocznością trzeba będzie powalczyć to już w ogóle.
Wyżyliśmy się na biednym Piotrku i na niego zwaliliśmy ciężkie brzemię naszej głupoty.
Chyba trochę niesłusznie ale uargumentowaliśmy to tym, że był w końcu organizatorem tego całego wypadu. Kiedy znaleźliśmy te miejsca i grzecznie staliśmy w wielkim (i nadal powiększającym się) tłumie na scenę łaskawie wszedł konferansjer Marcin Styczeń i zapowiedział suport jakim był zespół „3 dni później”.
Na scenie pojawiły się (niczym dobre wróżki) trzy miłe panie, które, nie powiem śpiewały dość dobrze, ale repertuar…. w każdym bądź razie pozostawiał wiele do myślenia.
Nika i ja długo nie wytrzymałyśmy (w tym tłoku) i zaczęłyśmy szukać sobie innego, bardziej wygodnego i ustronnego miejsca.
Najlepszą alternatywą okazały się schody.
Po kolejnym kwadransie Piotrek się do nas przyłączył, chwile potem wyłamała się cała reszta. I tak przetrwaliśmy tam godzinę, a wśród nas przewijały się takie Vip-y jak: p. Ziemianin, czy Rysiek Żarowski, więc całkiem miłe towarzystwo.

Wybiła 19.15 a na scenie znów ukazał się Marcin Styczeń, natomiast tuż zanim kroczyła gwiazda wieczoru i cel naszej (jakże długiej i meczącej) podróży- STARE DOBRE MAŁŻEŃSTWO.
Wtedy jednak ówczesna miejscówka przestała nam już odpowiadać, bo stamtąd niestety widoczność była ograniczona.
Po długich poszukiwaniach Natalia i Weronika znalazły dobre miejsce- wąski „tunel” między Vipowym tarasem, a „budką (oczywiście niezbędnego tego wieczoru) DJ-a”.
I zaczęło się.

Pierwsza godzina minęła dość wolno, ponieważ zespół zaczął grac nowe kawałki, jeszcze nie do końca wiedzieli co grali, ale było nieźle.
Jeden, który zdołałam zapamiętać (a to za sprawa Natalii, która śpiewała mi go przez poniedziałkową drogę do szkoły) nosił tytuł „W sadzie” i poprzedzony był krótką opowieścią o jego powstaniu.
Po nowościach przyszedł czas na poezje, ostatni tomik Adama Ziemianina zaczął cytować sam autor, ale chłopcy z SDM-u nie dali nam jednak za sobą zbyt długo tęsknić i po kilkunastu minutach znów pojawili się na scenie.
Tym razem z nowym, ale starym, lubianym i wszystkim dobrze znanym repertuarem. Posypały się hity: „U studni” śpiewane przez publiczność, „Bieszczadzkie anioły”, czy „Nie rozdziobią nas kruki”.
Po tej dawce wspomnień na ziemię sprowadził nas Myszkowski tekstem: „musimy już kończyć, bo ostatni autobus do Otwocka niedługo odjedzie”- zatkało nas. Na szczęście to nie był koniec, a tylko początek bisów na pierwszy ogień poszedł: „Czarny blues o 4 nad ranem”, a na deser: ” Z nim będziesz szczęśliwsza”.
Zrobiło się naprawdę późno , więc zabraliśmy swoje rzeczy i wyszliśmy.

Przyśpieszyliśmy kroku, żeby żart Myszkowskiego nie okazał się przepowiednią, w niedalekiej przyszłości okazało się, że niepotrzebnie, bo zdążyliśmy jeszcze porządnie zmarznąć przez te 10 minut czekania na przystanku.

I tak zakończył się nasz styczniowo-zimowy wypad na koncert. Do domu wróciłam skostniała, ale warto było.

Paulina Kobza
Zastęp starszoharcerski 209DH

I Frodo dupa kiedy orków kupa

Film robi ogromne wrażenie, choć wprawne oko znajdzie rażące niedoróbki, ale tę kwestie pozostawię dociekliwym. Filmowcom udało się ożywić świat Trylogii w sposób wspaniały choć nie perfekcyjny”
Redakcja Przecieku zachęcona tą recenzją udała się na film. Oto wnioski, jakie wyciągnęliśmy:

  • Okazuje się, ze ryby nie są takie znowu zdrowe. Dostaje się wytrzeszczu oczu i zęby wypadają.
  • Jeśli droga jest zbyt stroma, pomoże Ci specjalista od trików komputerowych.
  • Nie stawaj zbyt blisko przepaści, chyba, że umiesz przez minutę wisieć na 1 ręce.
  • Oko Złego patrzy tylko w tym kierunku, z którego spodziewa się zagrożenia. Chcąc się spod niego wyzwolić trzeba działać w grupie i atakować z kilku stron.
  • Miejsce hobbita nie jest na polu bitwy. Podobnie jak dla króla miejsce nie jest pod koniem.
  • Mężczyźni nie zawsze wolą blondynki (przyszły król wolał Elfównę szatynkę, niż blondynkę z rodu Ludzi).
  • W czasie bity 6.001 włóczni nie jest warte tyle samo co 6.000 włóczni i mądry wódz.
  • Lepiej na jakiś czas się wycofać i potem na nowo zając utracone pozycje niż bronić się za wszelką cenę nie mając nadziei na wybrana.
  • Nie każdy będzie doceniał to, czego w życiu dokonałeś (Hobbici nie wiedzieli o wyprawie Frodo i nie przejęli się jego powrotem). Naucz się sam cieszyć swoimi zwycięstwami.
  • Pająki większe od Ciebie są niebezpieczne. Ale to nie ich wina, więc lepiej nie wchodź im w drogę.
  • Warto przeczekać najemnika, żeby doczekać się powrotu Króla
  • Nie są nam potrzebne wszystkie rzeczy, które chcemy mieć. Niektóre bywają zgubne.
  • W czasie wojny trzeba umieć się sprzymierzyć z tymi, do których byśmy się nie zwrócili w czasie pokoju.
  • Duchy nie zawsze są przerażające. One potrzebują naszej pomocy, by odejść na zawsze w spokoju.
  • Odpowiadasz za zadania, które zlecasz. Pomyśl czy nie wysyłasz swoich żołnierzy na „mission impossible” po to, żeby zrealizować swoje nieczyste cele.
  • Odpowiadasz za zadania, które zlecasz. Pomyśl czy nie wysyłasz swoich żołnierzy na misje, której wykonać się nie da.
  • Czas wielkich przygód nie trwa wiecznie. Trzeba o tym pamiętać, by umieć wrócić do zwykłych obowiązków dnia powszedniego
  • Gdy nie wiesz jak daleka jest droga – zabierz dużo kanapek.
  • Stan odrętwienia bywa czasem niebezpieczny i dobrze jest mieć przyjaciela, który z niego Cię wyrwie.
  • Czasami niebezpiecznie jest dzielić się swoim brzemieniem i trzeba je – mimo słabnących sil – nieść samemu do końca.
  • Powinieneś darzyć większym zaufaniem starych przyjaciół/kolegów (Sam), niż nowych (Gollum). Tym bardziej, gdy nowy oczernia Twoich znajomych. Jaką masz gwarancję, że nowy jest z Tobą szczery i chce się na prawdę z Tobą przyjaźnić, jeżeli nie cierpi Twojego otoczenia?
  • Wartości człowieka nie mierzy się jego pozycją a dokonaniami.

Jeśli nie czytałeś książki, ale chcesz zobaczyć piękne, panoramiczne zdjęcia, poczuć dreszcz na plecach patrząc w „twarz” orki, przekonać się, czy Frodo zostanie królem, zobaczyć, czy Gollum przemieni się w pięknego księcia, idź na „Władcę pierścieni – Powrót króla”.