SOYADABA

Na Soyadę zbierało się już od co najmniej dwóch miesięcy. W zasadzie była naturalną konsekwencją rozwoju Otwockiej Grupy Rowerowej. Wspólne wycieczki weekendowe i przejażdżki w środku tygodnia są oczywiście szalenie miłe, ale nie ma to jak porządna rywalizacja.


Nazwa bynajmniej nie jest przypadkowa. Od czasu wspólnej wycieczki do Kozienic, kiedy to poznaliśmy gusta kulinarne Rysia (na marginesie – ma na imię Michał o czym dowiaduje się z niejakim zdumieniem, ale takich niespodzianek wśród OGR jest bez liku) odtąd zwanego Sojowym, soja odmieniana w najróżniejszych przypadkach, jest najczęściej używanym słowem wśród OGR. Na określenie wszystkiego! Może nawet wyprze popularne, choć cieszące się całkowicie niezasłużona popularnością słowo zaje…. ?
Trzon grupy pochodzi z Otwocka, a każdy szanujący się biker, nawet ten niedzielny, przeczesał już dokładnie lasy wokół bunkrów i torfów. Zaszła więc potrzeba znalezienia nowego terenu do eksploracji. Pomysł na Gliniankę wyszedł od Rysia, który jest tam kimś w rodzaju rezydenta
 i szarej eminencji. 😉
Na jakimś ze spotkań rzucił mimochodem propozycje zorganizowania zawodów na orientację w swojej okolicy. Pomysł od razy przypadł wszystkim do gustu i jedyne wątpliwości wzbudził fakt, że Rysio obiecał zająć się wszystkim sam i nawet nie potrzebował nikogo do pomocy. Patrząc na jego bynajmniej nie gladiatorską posturę, można by się obawiać, czy temu podoła. Jednak znając jego niebywały entuzjazm, którym mógłby obdzielić co najmniej połowę OGR, ujawniający się niemal na każdej hopce i potwierdzony bezapelacyjnie imponującą postawą w zawodach XC, o organizację można było być spokojnym. Tym bardzie, że Rysio na wszystkie pytania odpowiadał
z wrodzoną sobie skromnością „spoko” i „daje radę’.
Trzeba przyznać, że z zawodów na zawody, organizacja staje się coraz bardziej profesjonalna. Tym razem nie zabrakło reklamy w postaci ulotek, plakatów i całej akcji reklamowej podczas Masy Krytycznej, czy innych imprezach. Pierwsze efekty można było już zauważyć na zbiórce w parku przed zawodami, bo zjawiło się kilkanaście osób w tym kilka zupełnie nowych.
Mały peletonik szybko dotarł na miejsce startu w Gliniance i tu czekała kolejna niespodzianka: na boisku szkolnym oczekiwała już co najmniej równie liczna grupa zawodników, a kiedy zaczęły podjeżdżać samochody
z rowerami na dachu – powiało wielkim profesjonalnym światem bikerów! 😉
Zanim opowiem o swoim udziale, parę refleksji przedstartowych. Już dawno wywietrzały mi z głowy myśli o rywalizacji o pierwsze miejsca w zawodach. Po ostatniej kompromitacji natury intelektualnej w Alleykacie II [pisaliśmy o tym w czerwcowym numerze – o II Alleycat’cie, nie o porażce Leo], moim jedynym celem było dojechanie do mety w miarę znośnym czasie i zaliczenie choć kilku punktów. Założyłem plan minimum gdyż od jakiegoś czasu jestem zupełnie bez formy, tej fizycznej i już nawet trudno nazwać mnie jeźdźcem bez głowy, bo generalnie poruszam się w zwolnionym tempie, a ten jedyny etap Transcarpatii [relacja na www.otwock.org.pl] w którym wziąłem udział mocno nadszarpnął moją psychikę i nadwątlił siły. Nie bez wpływu na ostateczna postawę pozostał fakt, że rano podczas pakowania zrezygnowałem z zabrania kolorowej mapy terenów wyścigu przyjmując założenie, że muszę się oprzeć na tym, co dostane od organizatora. Cóż, nigdy nie byłem dobrym nawigatorem, generalnie nie zaginąłem jeszcze w akcji, ale błędy zawsze kosztują mnie kupę dodatkowych kilometrów i stratę dobrego miejsca. Tym razem czarno biały świat wokół Glinianki był dla mnie czarną magią. Co z tego np. że przegoniłem na dojeździe do pierwszego PK bikerów z Góry Kalwarii, gdy nie skręciłem we właściwą drogę błąkając się w okolicy punktu i tracąc czas oraz energię. Potem było już tylko gorzej, każdy punkt był chybiony i okupiony kilometrami błądzenia.


Prawdziwa porażkę poniosłem w okolicach PK 15. Usiłowałem z PK 1 [w okolicach Malcanowa] przedrzeć się do PK 15 w okolicy miejscowości Górki
i wylądowałem na autentycznych górkach tyle, że
w środku lasu i po kolana w piachu. Kiedy tak brnąłem
w koleinach, jadąc drogą do nikąd, pełen autodestrukcyjnych myśli, olśniło mnie, że przecież
w gruncie rzeczy dobrze się bawię. Jest piękny, październikowy, słoneczny dzień, gdzieś w pobliżu mnie kręci się kupa lekko postrzelonych rowerzystów i nawet jeśli wyjadę z tego lasu w okolicy Garwolina to i tak wkrótce spotkam się z nimi na wspólnym ognisku i będzie dobra zabawa – nawet moim kosztem, bo moje nawigatorskie pomysły stały się kanwą żartów i mogą już rywalizować z soją Rysia.
Od chwili uświadomienia sobie tego faktu jechało mi się znacznie radośniej, a kiedy na jednym z PK okazało się, że mam zbieżne plany z Robertem (naszym gościem
z Tarchomina) i możemy jechać we dwójkę poczułem się znacznie pewniej choć obaj… dalej błądziliśmy. Niestety nie udało się nam zaliczyć dwóch ostatnich PK, których jemu brakowało do kompletu. W każdym razie metę osiągnąłem pogodzony z wynikiem i głodny jak wilk.
Obiecana przez Rysia sojowa wyżerka okazała się takim samym hitem, jak i cała impreza. Dwie miski wege-przysmaków postawiło mnie na nogi – choć popite litrem wody mineralnej sprawiły, że ledwo dowlokłem się
z powrotem do domu – dużo później, bo ognisko
i niewątpliwie jeden z najbardziej udanych wieczorów w tym roku mocno się przeciągnęły. Zresztą wcale mnie to nie dziwi. To co mi się najbardziej podoba w OGR to atmosfera w grupie. Na trasie rywalizujemy ze sobą ostro
i choć się o tym głośno nie mówi jest presja wyniku
i zajętego miejsca, sam jej zresztą ulegam. Sądzę jednak, że nikomu to nie przesłania przyjemności wspólnego spędzania czasu. Wydaje mi się, że każdy znalazł swoje miejsce w grupie i jest zauważany. Począwszy od najmłodszego Huntera, a skończywszy na mnie.
Najlepszym przykładem niech będzie Matildae, która podczas zawodów nad Mienią ukradkiem podróżowała drugą stroną rzeki i nie dała się skusić na towarzystwo,
 a dziś jest autentyczną liderką grupy, wyrasta nam na nowego cyborga. 😉
A propos cyborgów to Brothers [Edi i Czarek], zwycięzcy Soyady oraz większości naszych zawodów, potrafią zamieszać nawet wśród zawodowców i muszę przyznać, że jestem pełen podziwu dla ich osiągnięć! Ciekawe czego dokonają na Harpie [tj. Harpaganie], lecz coś czuję, że będę dumny mogąc się pochwalić przynależnością do tej samej Grupy Rowerowej!
Reasumując! Było SOYOWO! I niech ten wyraz oznacza odtąd doskonale, wzorowo, wręcz perfekcyjnie! Jeszcze raz Rysiu dzięki i wielki RESPECT!
Ps. Żebyście tylko nie myśleli, że piszę tak, bo Rysio dwa razy załatwił mi hak do przerzutki, czy przywiózł mi go całkowicie bezinteresownie do domu. 🙂 Bo Rysio i nie tylko Rysio w grupie OGR taki jest i tyle. 🙂


Pozdro, Leo

WYSTARTOWALIŚMY…

Mimo że początek gry rozpoczynającej nowy rok harcerski zapowiedziany był 24 września 2005   na 10:30 jej uczestnicy zaczęli zbierać się pod Hufcem już pół godziny wcześniej.


Po krótkich powitaniach, kiedy przybyli już wszyscy Marek Sierpiński – organizator całej imprezy – zarządził zbiórkę i zaprosił do siebie szefów patroli w celu wyjaśnienia im zasad zabawy. W Otwocku znajdowały się cztery punkty, na których mieliśmy wykonywać zadania związane w jakiś sposób z II wojną światową. Ponieważ mój patrol (5 DHS + 77) był częściowo zmotoryzowany przepuściliśmy wszystkich innych, w skutek czego na wyjście czekaliśmy około godziny.


Wreszcie ruszyliśmy. Pierwszym punktowym miał być MG. Nasi rowerowi zwiadowcy donieśli, że poprzedni patrol nawet jeszcze nie zaczął, więc nie spiesząc się poszliśmy okrężną drogą. Kiedy nadeszła już nasza pora Mirek oznajmił nam na czym polega nasze zadanie – z przyniesionych przez niego książek mieliśmy wybrać i opowiedzieć fragmenty dotyczące Otwocka (i okolic). Nie trwało to długo i już po chwili wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Bez większych niespodzianek, ale z kieszeniami lżejszymi o kilka złotych wydanych na lody doszliśmy do następnego przystanku, gdzie – po ponownym odczekaniu, aż poprzednia grupa się oddali – przywitał nas Maciek Piotrowski. Ta część gry podobała mi się chyba najbardziej. Najpierw strzelaliśmy do celu z wiatrówki (niestety nigdy nie dowiemy się, komu udało się trafić w tarczę, a komu nie), a następnie próbowaliśmy przerzucić granaty przez osłaniające wroga mury. Byliśmy tak zaangażowani w walkę, że udało nam się nawet jeden z nich zgubić.


Następny punkt znajdował się na tyle daleko, że nie mieliśmy większych nadziei na szybkie dotarcie do niego. Okazało się jednak, że – kiedy już znaleźliśmy się na miejscu – spotkaliśmy tam wszystkie poprzednie grupy. Odpoczywając po jakże męczącej trasie mieliśmy okazję obserwować akcję ratunkową mającą na celu ściągnięcie z drzewa zawieszonego na nim buta, a później również dwóch plecaków. Pokazy zakończył bohaterski wyczyn Dynaka. Po tak atrakcyjnym wypoczynku w świetnych humorach przebiliśmy kilka metrów dzielące nas od Siarka – trzeciego punktowego. Zgodnie z jego poleceniami podłączyliśmy i (w bardzo wyszukany sposób) zamaskowaliśmy radiostację oraz, za jej pomocą, przekazaliśmy sobie krótką wiadomość.
Po tym zadaniu zmuszeni byliśmy podjąć poważną decyzję. Jeśli udalibyśmy się na kolejny punkt na pewno nie moglibyśmy zdążyć na kończący grę i jednocześnie rozpoczynający nowy rok harcerski apel. Uznaliśmy więc, że powrót pod „Opaskę” będzie lepszym wyborem. Zanim wszyscy dotarli na miejsce zdążyliśmy dowiedzieć się, co ominęło nas przy zadaniach Jaśka W. i Tymka. Jedna osoba zjeżdżała po linie z mostu, druga przeprawiała się przez Świder w OP1, a cała reszta obliczała ilość materiałów wybuchowych potrzebnych do wysadzenia wspomnianego mostu. Szkoda, że nas tam nie było.


Mniej więcej o wyznaczonej godzinie odbył się uroczysty apel, a po nim prawie-nie-obrzędowe ognisko na terenie TKKF. Pośpiewaliśmy, pobawiliśmy się, zjedliśmy 25 kg kiełbasy i wszyscy zaczęli zbierać się do wyjścia (jak to zresztą zwykle czynią harcerze z Hufca Otwock, kiedy kończy się jedzenie).


Kiedy po starcie pytałam znajomych o opinie na jego temat wszystkie były pozytywne. Żałuję tylko, że trwał on tak krótko – byłam nastawiona na weekendowy wyjazd – i że wiele osób po prostu się na nim nie pojawiło. A szkoda, bo zabawa była naprawdę świetna. Bogatsza o nową wiedzę, która zapewne przyda mi się na lekcjach PO. Poproszę o więcej takich imprez.


Ola Bieńko

„LEŚNI W LESIE” – Dni Edukacji Leśnej 2005

No trudno. Nazwa drużyny zobowiązuje. Żeby dać dowód naszego umiłowania przyrody, a lasu w szczególności 16 października 2005 daliśmy się zaprosić Nadleśnictwu Celestynów na wycieczkę edukacyjną po celestynowskich lasach.


Była to jedna z licznych tego dnia wycieczek organizowanych w całej Polsce przez Lasy Państwowe. Cała akcja miała tytuł „Dni Edukacji Leśnej” i została zorganizowana przy współpracy Polskiego Radia i Związku Harcerstwa Polskiego.  We wszystkich leśnych ośrodkach edukacyjnych i na ścieżkach dydaktycznych, którymi opiekują się pracownicy Lasów Państwowych, na zwiedzających czekali przewodnicy gotowi wyjaśnić wszystkie leśne zagadki i tajemnice.
Naszym pierwszym przewodnikiem był Robert Belina, który oprowadził nas po salce dydaktycznej w siedzibie nadleśnictwa. Zgromadzono w niej eksponaty związane z gospodarką leśną. Mogliśmy przyjrzeć się tam z bliska narzędziom, jakimi posługiwali się dawniej leśniczy. Mniej historyczne były wnyki, w które wpadł dzik i niestety zakończył w nich żywot. Nikt z was by się z takiej linki stalowej nie wyplątał. Ciekawe były też eksponaty pokazujące innych leśnych „kłusowników”- owadów, z którymi leśniczy ścigają się w pozyskiwaniu drewna.
Salka wkrótce zostanie wyposażona w nowoczesny sprzęt multimedialny. W przyszłości zbiory będą prezentowane w Leśnym Kompleksie Promocyjnym, który na terenie nadleśnictwa zostanie niebawem zbudowany. Będzie on uzupełniał zbiory Bazy Edukacji Ekologicznej na Torfach w zakresie tych zagadnień, które dotyczą lasu.


W teren zabrał nas Stefan Traczyk (leśniczy leśnictwa Celestynów). Dzieki niemu stoczyliśmy walkę z łosiem (patrz ramka obok), nauczyliśmy się m.in. rozpoznawania drzew, z których mają szanse wyrosnąć stuletnie sosny i dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy z życia leśniczego. Niektóre opowieści mroziły krew w żyłach i były by dobrym materiałem na scenariusze filmów akcji. (czyt. bliskie spotkania trzeciego stopnia z osobnikami, którzy są na bakier z prawem).
Nad wszystkim czuwał Nadleśniczy Sławomir Fiedukowicz, który był gospodarzem „Dni Edukacji Leśnej” na terenie nadleśnictwa Celestynów.


Na zakończenie gospodarze przygotowali ognisko z kiełbaskami i innymi specjałami. Nic tak dobrze nie smakuje, jak kurczak z rożna po pracowitym dniu.


Zwiad w celestynowskich lasach udał się bardzo. Mamy nadzieję na więcej.
Dni Edukacji Leśnej zorganizowane zostały po raz pierwszy, ale prawdopodobnie na stałe wejdą do kalendarza leśnych imprez. Ma to być cykliczna impreza, która co roku będzie okazją do namawiania na wycieczki do lasu i aktywne jego poznawanie.


Czekając na kolejną wycieczkę do lasu wiele interesujących informacji o nim możecie znaleźć na stronach: http://www.lasy.gov.pl/ i http://www.lasy.warszawa.pl/


P.S. Do Nadleśnictwa zaprosiła nas Kasia Dziadek (kiedyś Chobot). Do niedawna drużynowa jednej z drużyn naszego Hufca, a dziś jedna z osób, które dogląda nasze sosny Nadleśnictwie Celestynów.


P.P.S. Okazuje się, że w celestynowskich lasach całkiem dobrze czują się łosie. Na tyle dobrze, ze spokojnie mogą się rozmnażać, a ich stado stopniowo przyrasta. Liczba łosi jest na tyle duża, że sprawiają kłopot leśnikom, bo niszczą sadzonki młodych drzew. Nie można na nie obecnie polować, bo taką zgodę może wydać minister. Celestynowscy leśniczy wymyślili inna metodę walki z tymi zwierzętami. Mianowicie okazało się, że łosie bardzo nie lubią wełny owczej (takiej surowej, nieoczyszczonej). Wystarczy na czubki młodych sadzonek nadziać trochę takiej wełny i łoś nie tylko nie rusza sadzonki (bo kto lubi jak mu między zębami skrzypi), ale omijają całą szkółkę leśną tak zabezpieczoną. Widać w zapachu wełny też nie gustuje.


Mirek Grodzki

Biwak HGR’ u

“O Boże! Cóż za ludzie w czerwieni?! Jakże oni się wyróżniają z iście szarego tłumu pod tym błękitnym firmamentem życia.”


AKT PIERWSZY.
scena 1.


Zaczynając od początku… Dostaliśmy maila o treści brzmiącej mniej więcej tak: „SYMULACJA! Szukamy ludzi”. Skuszone przez Wielkiego Organizatora, następnego dnia zaszłyśmy do „Jędrusia”, gdzie wszystko mialo swoje miejsce.


scena 2.


Poczekałyśmy sobie wyjątkowo krotką godzinę, zintegrowałyśmy się z jednostką HGR-u i poszliśmy na plac zabaw aby zapoznać się z resztą symulantów.


AKT DRUGI.
scena 1.


Nadejszła wiekopomna chwila charakteryzacji. W ruch poszedł kit, farba popiół, kamienie i szkło.


scena 2.


„Był kiedyś niewybuch (to był okres drugiej wojny światowej), który nie wybuchł, ale teraz wybuchł.
Tymże niewybuchem był, uroczy granat”.


scena 3.


Gdy niewybuch w końcu wybuchł, wszyscy rozsypaliśmy się po terenie i czekaliśmy na ratunek (zdesperowany głos)!


scena 4.


Wbiegli i badali, sprawdzali, ratowali i mówili, że zginiemy! Słowo się rzekło (kobyłka u plota:P) i Kasia umarła. Po niej pozostał tylko fantom i paczka dropsów.


AKT 3.
scena 1.


Zabrali nas do szpitala polowego. Nareszcie byliśmy uratowani (pomijając naszą zmarłą Kasię:] ).
 Podsumowanie:
Ogólnie rzecz biorąc, było bardzo fajnie. Działo się wiele, było ciekawie. Nasi ratownicy nauczyli się zachowania w sytuacjach zarówno ekstremalnych, jaki i „lajtowych”.


Autorzy:
Kejt – zmarła na skutek wstrząsu,
Olcia – uratowana i przewieziona do szpitala polowego z urazem obojczyka, złamaniem otwartym nogi i krwotokiem tętnicy,
Monika – uratowana, przewieziona do szpitala polowego z urazem miednicy, szkłem w policzku i brzuchu, chwilowymi zanikami oddechu.


Ola Zaborowska

MORS 2005

Dobiegło końca nasze trzydniowe spotkanie. Bardzo się cieszę, że w Starej Wsi spotkali się przedstawiciele różnych otwockich i józefowskich drużyn. A były to patrole:

5 Drużyny Harcerzy Starszych
5 Józefowskiej Drużyny Wędrowniczej
7 Drużyny Harcerzy Starszych
33 Drużyny Harcerskiej i 33 Drużyny Wędrowniczej
77 Drużyny Harcerzy Starszych
123 Drużyny Harcerskiej

Nasze zmagania zaczęliśmy na józefowskim basenie. Tam trzy konkurencje na czas zjazd rurą:)), pływanie na 50 metrów i nurkowanie po rzuconą monetę. Tu triumfował Maks z 5DHS a drugi był Maciek ze 123 DH.

Piątkowy wieczór to pięciogodzinna gra z technik harcerskich. Najlepszym zespołem gry okazał się patrol 5DW.

Noc w namiotach i zapach wojskowych materacy przypomniał nam, że Przerwanki tuż, tuż.

Poranek sobotni zaczął się dla MORS-ów o 7.00. O godzinie 8.00 wystartowała gra, której scenariusz oparty był na działaniach dywersyjnych realizowanych w czasie II wojny światowej na terenie rejonu „Fromczyn”. Największą ilość punktów na grze otrzymały ekipy: 5 DW, 7DH, 33 DH+DW.

Wieczór przy wspólnym kominku, który składał się w dużej mierze z elementów przygotowanych przez patrole. Najwyższe noty zdobywają obie piąte – 5DHS i 5DW.

W nocy przyjechał do nas Luc Skywalker i Darth Vader.

Niedzielny poranek to morderczy quiz z wiedzy harcerskiej. Po dwóch godzinach walki wyłoniono zwycięzcę 5 DHS.

Wspólny apel z nagrodami i krąg zakończyły tegorocznego MORS-a. Po podsumowaniu punktacji pierwsze miejsce i nagrody w postaci harcerskich koszulek, latarek-czołówek i dyplomu zdobyła

5 Drużyna Harcerzy Starszych Leśni prowadzona przez Mirka Grodzkiego.

Drugie miejsce (oraz nagrody) podzieliły między siebie:
5 Józefowska Drużyna Wędrownicza prowadzona przez Marka Rudnickiego i połączone 33 Drużyna Harcerska „Lagoon” Karoliny Boguckiej i 33 Otwocka Drużyna Wędrownicza Oli Makowskiej.

Trzecie miejsce przypadło drużynom: 123 Drużynie Harcerskiej dh. Michała Banego, 77 DHS Pawła Majkowskiego i 7 DHS Kingi Duszyńskiej.

Wszystkim serdecznie gratuluję i do zobaczenia za rok!!!

Komendant MORS 2005
Cztery Płomienie

LEDNICA 2005

Każdy z nas potrzebuję wiary. To na niej opieramy swój system wartości i nią kierujemy się w swoim działaniu. W niej najczęściej widzimy siłę, nadzieje w trudnych chwilach, spokój, kiedy jest nam źle i radość, kiedy coś nam się udaje. Każdy z nas wierzy w coś innego.

Właściwie nasze serca i dusze umożliwiają nam wiarę we wszystko. A te nasze ludzkie dusze już tak mają, ze nie lubią być same.

Z 3 na 4 czerwca 2005 odbyło się spotkanie młodzieży chrześcijańskiej w Lednicy. Rozpostarte pola zszokowały nas ilością osób, jakie mogą pomieścić. Bowiem według organizatorów było nas 200 tysięcy. Wszyscy byliśmy porozdzielani na odpowiednie sektory a, nad całością czuwała wielka Ryba, metalowy pomnik wykonany właśnie na ta okazję.
Lednica 2005 bynajmniej nie była czymś, co kojarzy nam się z nudnymi mszami kościelnymi. Wprawdzie prowadzącym także był ksiądz to nawoływał on językiem młodzieży i słowami, które do tej młodzieży trafiały. Wiele słów związane było z przesłaniem Ojca Świętego Jana Pawła II. Nawiązywano do Chrztu Polski i porównywano ją do dziecka, których chrzest jest połączony z wieloma wyborami. W pamięci pozostała mi jedna z piosenek śpiewanych przez bluesowy zespół mnichów „ Orlęta”. Śpiewali w niej o rozpostarciu skrzydeł i wstąpieniu na własną drogę. O jej ciągłym szukaniu, czyż tego samego nie chce od nas harcerstwo?

Mimo iż pogoda nam nie dopisywała i do punktu medycznego, co i rusz zgłaszały się osoby z wyziębieniami czy bólami głowy, atmosfera była gorąco. Ludzie skakali w rytm muzyki, śpiewali i tańczyli razem. Razem czuli się bliżej Boga, pokazując mu swoją wiarę na indywidualny, nieco szalony sposób. Przy tym wszystkim musze Wam powiedzieć ze zachwyciłam się możliwością spowiedzi siedząc obok księdza na polanie wśród traw albo w młodym brzozowym zagajniczku. Młodzi księża byli wyrwali w swej posłudze i nie odchodzili z miejsca „warty” mimo burz i silnych wiatrów.

Pod wieczór przeprowadzono główną drogą na polach Lednickich rzeźbę wykonaną specjalnie na ta okazję „Chrystusa frasobliwego”. Ludzie skupiali się wokoło niego, modląc się i śpiewając. Każdy z nich chciał ujrzeć i dotknąć tego dzieła, przez które, według ich uczuć, przepływała miłość Pana. Dla mnie, osoby nie wierzącej, także było to ważne. Przystanęłam w zachwycie nad możliwościami ludzkimi i nas siłą wiary. Pomodliłam się na swój sposób i poszłam dalej. W swoja drogę. Wierząc, że kroczę tą właściwą…

Kulminacyjnym wydarzeniem całego spotkania było oczywiście przejście przez Rybę – bramę tysiąclecia. Porządku pilnowali żołnierze robiąc z siebie tzw. „ mór”, drogę natomiast wyznaczały wozy strażackie, policyjne i karetki. Była to godzina 1 w nocy, kiedy przez bramę przeszli niepełnosprawni. Następnie przechodziły po kolei sektory. Dochodziły mnie słuchy ze w zeszłym roku ludzie nawzajem siebie deptali, dopychali się jak najszybciej do bramy. Byle by dojść do celu. W tym roku jako służby medyczne przygotowani byliśmy na to samo. Tutaj jednak okazuje się ze ludzie mogą nas zaskoczyć w każdej chwili : spokojny spacer, zgranie się w grupach, szanowanie i tolerowanie spotkanych braci na wspólnej drodze. Przez Rybę przechodziła młodzież z całej Polski – szkoły, kluby – tutaj apropo muszę zmienić temat. Otóż wydało mi się niezwykle ciekawa i warta przekazania sytuacja, jaką ujrzałam na Lednicy. Klub piłkarki, ludzie ogoleni na łyso, których zazwyczaj szufladkujemy. Kojarzą nam się tacy z bójkami, alkoholem i bezsensownymi krzykami w autobusie. Kiedy mych uszu doszedł ich krzyk spodziewałam się tego samego. Jakież było moje zdziwienie, kiedy usłyszała „ Ty Panie wiesz jak ja kocham cię”. Piłkarskimi krzykami- bo przecież Lednica jest okazja do pokazania swojej wiary na każdy sposób. Po prostu – każdy wierzy na swój sposób. Wróćmy jednak do tematu: wśród tłumu można było spotkać młodzież z ogromnych miast niosących małe karteczki – skąd są? Jak również takich, co nieśli olbrzymie transparenty- ci pochodzili z tych mniej znanych terenów naszego kraju. Spotkałam tam również swoich znajomych- ze szkoły, z harcerstwa. Na końcu sami przeszliśmy przez Bramę. Być może to moja wrażliwa, marzycielska dusza kazała mi wtedy poczuć coś niezwykłego. A być może siła wiary i poczucie braterstwa, jakie pozostało mi po tym niezwykłym spotkaniu.

Dziękuje za nie Wszystkim i życzę Wam więcej takich cudownych doznań jak to, które dało mi wiele do myślenia, które otworzyło mi oczy na cos nowego i na siebie samą. Na maja wiarę- bez względu jaką która swoimi wartościami popycha mnie do kroczenia drogą. Dla niektórych cel ten jest Bogiem, lecz dla Wszystkich jest przede wszystkim najważniejszym ?
Szukajcie swojej drogi !

Ewa Dobrowolska
309 Warszawska Drużyna Wędrownicza „Horyzont”

Piknik rodzinny

21 czerwca 2005 w sobotę odbył się rodzinny festyn w TBS-ach przy ulicy Wroniej, zorganizowany prze ICSiR.

Dzień wcześniej (na zbiórce) razem z dziewczynami, dowiedziałam się, że mamy tam jutro malować twarze dzieciom. Tak, więc dzień później umówiłyśmy się trochę wcześniej, żeby zdążyć na 16. (początek festynu). Na miejscu zastałyśmy jeszcze nie do końca rozłożone stoiska i zespół, który jeszcze testował sprzęt. Jak się na miejscu okazało, nie było dla nas farb ani niczego, co miało służyć do malowania twarzy. Zdziwiony naszym widokiem organizator powiedział, że „dziewczyna od malowania twarzy” przyjedzie dopiero o 17., a my możemy jej pomóc. Tak, więc miałyśmy 1,5 godziny na ustawienie stoiska i wymyślenie krótkiego, ale wymownego napisu na plakacie. Po długim kontemplowaniu (inteligentne słowo) nad napisem, Ola (zwana także Murzynem), która siedział cicho i nic nie zdradzała, że w jej głowie przebiega wielki proces twórczy ;], zapytana czy coś wymyśliła, wyrecytowała nam krótki wierszyk. Miałyśmy już połowę roboty za sobą. Czekając na tę „dziewczynę” poszłyśmy pograć w którąś z gier, bo koniecznie chciałyśmy wygrać lizaka ;] Niestety dzieci nie były takie miłe, jak wyglądały i szybko wypchnęły nas z kolejki. Nie udało się.

Gdy wróciłyśmy, przy naszym stoisku z czterech krzeseł zostało jedno! Krzesło nie woda, nie mogło wyparować! Okazało się, że KTOŚ je nam podebrał. Nie byłyśmy chamskie i nie zabrałyśmy ich tym KIMŚ, więc poszłyśmy po nowe. Ale i te zniknęły, więc postanowiłyśmy usiąść na ławce.
Żadna z nas nawet nie wiedziała, jaki ma talent w malowaniu twarzy. Już po chwili, każda z nas miała więcej klientów niż ta specjalistka obok nas. Każda z nas też miała swoją specjalność. Ola malowała zazwyczaj motylki, ja trupie czaszki lub mrówki, zaś Magda nie okazywała szczególnych specjalności i malowała wszystko po kolei.
Cały festyn skończył się o 18. Niestety Ola musiała pójść do domu trochę wcześniej i zostałam Ja i Magda. Klientów już nie miałyśmy, ponieważ prawie każde dziecko na festynie było już wymalowane. Więc wspólnymi siłami, na koniec, wymalowałyśmy dzieło nazwane później „Pan Motyl” Mirkowi na twarzy. Był to barwny motyl (ha ha jeden z lepszych). I tak się skończył ten wspaniały festyn, a zarazem chyba nasza kariera malarzy dziecinnych twarzy 🙂 Chociaż chętnie byśmy jeszcze kogoś wymalowały za motyka, albo za diabła…

Ola Lasocka
5DHS LEŚNI

Warsztaty HAL – okiem organizatora

ATMOSFERA na warsztatach… BYŁA… CUDOWNA!!!
DŁUGO myslałam co mam napisać.
ELITA – tylko tym udało się dotrzeć do… FALENICY.
GAŁGANY ciężko o Was zapomnieć;))

HURA zdążyliśmy na apel hufca I JESZCZE udało nam się dokładnie posprzątać.

KADRA – chłopaki dziękuje – dawno mi sie tak dobrze z nikim nie współpracowało;)))
LIZAK – Agatko przepraszam – następnym razem pójdę do sklepu gdzie będą
brzoskwiniowe Chupa Chupsy

ŁZY radości zalewały nas podczas zajęć z BHP – diody byłyście boskie;)))

MIAŁO być nas więcej…:(((

NAMIOTY jakoś przeżyły nalot żądnych wiedzy kwatermistrzowskiej kursantów

OBIAD – ponieważ robili go mężczyźni, miałam pewne obawy co do tego czy w ogóle uda
nam sie coś zjeść; na szczęście myliłam się – było pyszne

PROGRAM był mam nadzieje ciekawy, ale to już nie mnie to oceniać

RANO niestety nie wyglądaliśmy tak dobrze jak wieczorem i to wcale nie dlatego, że zajęcia
się przedłużyły;)))

SZKOŁĄ wszyscy – przynajmniej z kadry – byli zachwyceni i wcale im sie nie dziwię – cisza,
Spokój, dużo zieleni, fajny teren, no i oczywiście boisko

TATA (mój) bardzo nam pomagał – dostaliśmy piłkę i mogliśmy skorzystać z xero, dzięki
czemu „planowanie” odbyło się bez czasochłonnego notowania

UCZESTNICY – WIELKIE DZIĘKI – bez Was nie byłoby tego biwaku

WIEDZA, którą wynieśliście już niebawem Wam się przyda

ZABAWA była przednia

Naczelna HALówka – Karolina Śluzek

Drogi dzieciństwa w Otwocku

Każdy z nas ma tylko jedno życie. Dzięki niemu może czuć radość, szczęście i dobro. Nikt za niego nie przeżyje życia. Mamy świadomość upływu czasu. Boimy się przyszłości i trwamy w teraźniejszości, chcemy zapomnieć o tym, co było złe w przeszłości.

Ludzkość ma wiele rys nakreślonych przeszłością, posiada wiele niedoskonałości, bólu i okrucieństwa. Wiele krzywd i niezapomnianego cierpienia. O wiele za dużo przekroczonych granic moralnych i religijnych. Jedną z nich jest holocaust. Niezapomniana i niezatarta katastrofa ludzkości i człowieczego trwania we wszechświecie. Historia przerażająco ukazująca to, jacy potrafią być ludzie, ukazująca ciemną mroczną stronę ludzkiej duszy. Przeszłość wydobywająca na światło dnia okrucieństwo, poniżenie i nienawiść. Zmusza nas do zatrzymania się, zatrwożenia zapatrzenia w historię. Przeraża nas swoją realnością i tym ze naprawdę stało się to wszystko, czego ludzka dusza nie potrafi objąć zrozumieniem.

Choć minęło tyle lat. Ten trudny temat, jakże kontrowersyjny i bolesny podejmują w swoich utworach polscy poeci, pisarze, twórcy kultury. W ostatnich dniach mieliśmy okazję spotkać się z jednym ze świadków z tamtych dni. W niedzielę, 24 kwietnia w Muzeum Ziemi Otwockiej autor książki „Moje drogi dzieciństwa”, Marian Domański opowiadał o swoich przeżyciach z okresu wojny, gdy jako kilkunastoletni chłopiec żydowskiego pochodzenia musiał ukrywać się przed Hitlerowcami. Jednak sytuacja, w jakiej się znajdował w tym czasie, zasadniczo różniła się od losów innych Żydów otwockich. Spotkanie z autorem rozpoczęło się krótkim wprowadzeniem gości w tematykę biografii autora przedstawionej w książce. Fragmenty utworu, czytane przez Jacka Kordela ucznia z L.O. im. K. I. Gałczyńskiego pomogły nam przybliżyć choć trochę sytuację, w jakiej w czasie wojny znajdował się Pan Marian.

Na spotkaniu obecny był również wydawca książki, Mirosław Iwański, właściciel wydawnictwa “Nowa Ziemia”, od którego dowiedzieliśmy się dlaczego właśnie ta książka została przez niego wydana.. Później każdy mógł zdać pytanie autorowi i chwilę z nim porozmawiać. Podczas spotkania został również poruszony temat otwockiego getta, które, zaraz po warszawskim było drugim co do wielkości skupiskiem ludności pochodzenia Żydowskiego. Członek towarzystwa Przyjaciół Otwocka przedstawił projekt zagospodarowania terenów Rampy, z której wywożono Żydów do obozów zagłady. Zaciekawił nas pomysł sprowadzenia dwóch wagonów i utworzenia muzeum i postawienia pomnika ku pamięci tych, którzy zginęli za czarne włosy i ciemne oczy, tak charakterystyczne dla Narodu Wybranego. Kwestii tej nie przedyskutowano jednak dokładnie, z powodu bezlitośnie upływającego czasu, którego zabrakło na kolejne pytania, gdyż w programie spotkania była także wystawa fotografii Tymona Iwo Iwańskiego “Sen Kamienia”, przedstawiająca wygląd cmentarza żydowskiego w Otwocku, Anielinie oraz w Karczewie.
Zdjęcia wywarły na nas bardzo duże wrażenia i uświadomiły nam, że do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy z prawdziwej historii Otwocka. Czekał na nas również mały poczęstunek, podczas którego swobodnie można było porozmawiać z p. Domańskim.

Dzięki ofiarom zbrodni, naocznym świadkom, poznajemy okrutna prawdę, poznajemy historię, choć trudno jest nam w nią uwierzyć. Dla tych, którzy przeżyli holocaust nie skończył się on w 1945 roku, lecz trwa do dziś. Przytaczane fragmenty czytane przez chłopca obudziły wspomnienia pana Mariana, który wzruszył się powracając myślami do tamtych lat. Choć Marian Domański od dawna mieszka poza Otwockiem, to nadal wraca myślami do Otwocka, miasta swojego dzieciństwa i lat młodzieńczych, a także do tułaczki podczas wojny.

Z Muzeum oboje wyszliśmy pełni kłębiących się myśli, pytań i wniosków po tak wspaniałej lekcji historii. Całkiem przypadkiem spotkaliśmy tam Mirka, dlatego też powstał ten artykuł. Być może już niedługo pojawi się nasza kolejna relacja ze spotkań ukulturalniających.

Kasiunia i Piotruś
209 DH

Bechemiada: Pre-harpagan

Huh. To był nagły i zwariowany pomysł, który dopadł niespodziewanie po letargu zimowym. Zbliżał się ekstremalny rajd na orientację, czyli kwietniowy Harpagan.
Wwww.harpagan.gda.pl

Do przebycia „tylko” 100 km pieszo w 24 h, bądź 200 km rowerem w 12 h. Wielkości nierealne zważając, że śnieg leżał jeszcze pod koniec marca uniemożliwiając sensowny trening.
Należało więc rozruszać rozleniwione ciała i zapoznać ekipę z zasadami panującymi na tego typu imprezach. Padł termin: 03.04.2005 i ogólne reguły. Wykonawcą pomysłu stał się autor tego artykułu, czyli behem.

Z dzisiejszego punktu widzenia wiem, że organizacja całości przez jedna osobę to skrajny masochizm. Na szczęście wszystko przebiegło bez komplikacji i w założonym terminie: z zagipsowanym, wynudzonym kontuzja Yorkiem wirtualnie wytypowaliśmy punkty, które udało się odnaleźć w terenie i poznaczyć, symbole malowane farba wytrwały przez kilka dni, a w kulminacyjnym momencie karty startowe i mapy były gotowe. No i pogoda, lepszą ciężko sobie wyobrazić.

Jednak najważniejsze to to, że zawodnicy (w liczbie 19 sztuk) przybyli na start, bez nich cały wysiłek poszedł by na marne.
Trasa przebiegała po terenach MPK na wschód od Otwocka. Wstępnie policzona, najkrótszym wariantem dawała sumę około 80 km. Do zdobycia wyznaczono 15 punktów o różnej (od 1 do 3) wadze. W ręce uczestników w chwili startu trafiła czarno biała mapa 1:50K, wraz ze szczegółowym opisem PK. Założony został limit czasu na 6 h 30 min.

Zwycięskiemu zespołowi odnalezienie wszystkich
15 punktów i dotarcie do mety zajęło 4 h 58 min przebywając 95km, co uważam za doskonały wynik.
Behe