„Rozbitkowie” – kurs zastępowych

Spokojne morze, szum fal i gorące słońce wprawiające wszystkich uczestników rejsu w błogi stan. Nagle, zza wschodniej burty widać zbliżające się czarne, potężne chmury które nie wróżą nic dobrego.


Na turystycznym statku wszyscy pasażerowie chowają się do swoich kajut a kapitan chwyta za ster aby ominąć zbliżające się nieszczęście. Jednak żywioł jest szybszy i nad statkiem rozpętuje się straszliwa burza. Morze natychmiastowo opętane przez wiatr, wybrzusza się, tworząc kilkumetrowe fale które kołyszą statek we wszystkie strony róży wiatrów, aż w końcu spycha go na nieznany ląd o którego skalisty brzeg rozbija się roztrzaskując na niezliczona ilość części.


Jest 14 października 2005 r. Słońce wysoko na niebie, ogrzewa złoty piasek na ciągnącej się wzdłuż brzegu plaży. Pasażerowie statku zbierają się w grupkę, przetrwali jednak nieliczni. 17 osobowa grupa, pozbawiona jedzenia i schronienia musi przetrwać w gęstwinie wyspy. Nagle z puszczy wyłaniają się smukłe postacie z wymalowanymi twarzami i dłońmi. Wyglądają przyjaźnie ale nic nigdy nie wiadomo co mogą zrobić.
Jeden z nich, przemówił cichym opanowanym głosem :”To nasza wyspa i my jesteśmy jej panami. Pomożemy wam jeśli posiądziecie część naszej wiedzy i przejdziecie próby. Ale pamiętajcie… jesteście INTRUZAMI!”
Rozbitków zaproszono do tubylczej wioski, dano im strawę i legowiska a następnie w magiczny sposób przedstawiono im dawne dzieje przenoszone z pokolenia na pokolenie – „film”.


W ten sposób rozpoczęła się przygoda młodych rozbitków.


Następnego dnia wraz ze wschodem słońca po zjedzeniu strawy i innych czynnościach porannych rozpoczęło się zdobywanie wiedzy. Podzielono ich na 3 zastępy.
Jako pierwsza zabrała grupkę rozbitków młoda kobieta będąca ważną osobą w radzie tubylców – Monika Rybitwa. Zaczęła od przybliżenia im co to są stopnie i sprawności. Rozbitkowie mając już jako takie pojęcie na ten temat starali się być aktywni. Mieszając wiele rzeczy i nie znając wielu pojęć mimo wszystko okazali się być bardzo pomysłowi i kreatywni.
Następnie grupę przejął wysoki smukły mężczyzna – Maciej Siarkiewicz – o przyjaznym wyglądzie. Tym razem skupiono się na systemie zastępowych. Z pośród wcześniej powstałych 3 zastępów „smukły” przekazał im wiedzę jak wybrać zastępowego oraz jak stać się „idealnym zastępem”. Grupa sprawowała sie dobrze, jednak w pewnej chwili stworzyła małe zamieszanie, ale to nie przeszkodziło w dalszym prowadzeniu zajęć. Kolejnym „wykładowcą” był najsilniejszy chyba z rady plemienia, cały czas obecny, obserwujący i pilnujący porządku w wiosce – Michał Dymkowski. Przekazał on im wiedzę dotycząca dyscypliny, przeganiając rozbitków z jednego końca wyspy na drugi.
Po wyczerpującej połowie dnia odbyła się wielka uczta – „tubylcza mega pizza z przysmakami”.
Następne zajęcia po odpoczynku rozpoczęła bardzo rozpromieniona tubylczyni – Sylwia Żabicka.
Dotyczyły one konfliktów w zastępie. Na nowo porywając do działania rozbitków w sprawny sposób przekazała im swoją wiedzę (po tych zajęciach na wyspie nie wystąpiły żadne konflikty :p).
Następnie odbyły się zajęcia na temat zadań zespołowych prowadzonych przez Kube Borowego, Agatę Brzezińską i Dorotę Lutyk.


Pod wieczór zapoznano rozbitków z 1000 pomysłów na ucieczkę, czyli co zrobić z zastępem aby było ciekawie. Te zajęcia były prowadzone przez kolejnych członków rady plemienia czyli Łukasza Lutoborskiego i Agnieszkę.
Za to późnym już wieczorem, przy świetle księżyca i przy migotających płomieniach ognia,
zapoznani zostali przez szamana -Michała Łabudzkiego – z obrzędowością wyspy.
Po tych ostatnich już tego dnia zajęciach rozbitkowie udali się do swoich legowisk, zapadając w głęboki sen.


Kolejnego ranka czekały już rozbitków ostatnie zajęcia dotyczące planowania pracy zastępu oraz zasad dobrej zbiórki, które przeprowadził – Piotr Jaskółkowski – doskonały rybak z plemienia. Na tych zajęciach rozbitkowie również wykazali się pomysłowością i sprytem a także wiedzą. Tego dnia w zajęciach brała udział również rada plemienia :P.
Już wkrótce rozbitków czeka prawdziwe wyzwanie – Turniej Wodza… Czy rozbitkom uda się wydostać z wsypy?? Relacja w grudniowym „Przecieku”


Do zobaczenia!


Rada Plemienia Tubylców

Mamy 5 lat!!

Dokładnie 20 września 2000 roku w szkole podstawowej nr 1 w Józefowie odbyła się pierwsza zbiórka naszej gromady. Wtedy na pierwszą zbiórkę i na nasz pierwszy wyjazd na Start Harcerski do Starej Wsi przyszła 15 fantastycznych, małych rozrabiaków.


Przestraszone, ale zaciekawione maluchy wpatrywały się w nasze mundury. Szybko poczuły magię obrzędów i tajemnic gromady, ze zbiórki na zbiórkę przychodziło ich coraz więcej, nasza gromada rozpoczęła swoją działalność pełną parą. W grudniu na uroczystej wigilii z rodzicami i zaprzyjaźnionymi harcerzami i instruktorami komendant hufca przyznał nam numer 3 oraz nazwę „Zawiszątka”, i tak właśnie trwamy aż do tej pory. Przez te pięć lat zmieniło się wiele w naszej gromadzie, pojawiały się nowe zuchy, zdobywaliśmy nowe sprawności, zuchy starsze przekazywane były do drużyny harcerskiej, a co najważniejsze pojawiły się nowe przyboczne, które maja wiele ciekawych pomysłów i zapału do pracy.


Zbiórka urodzinowa odbyła się w naszej szkole, przyszli rodzice zuchów i zaproszeni goście. Mimo, że pogoda nam nie sprzyjała zabawa była świetna, a urodzinowy tort pyszny. Mam nadzieję, ze pomyślane życzenia się spełnią i za następne pięć lat obchodzić będziemy 10 urodziny w jeszcze większym gronie i może nie będzie padać deszcz.


Sylwia Żabicka

Na Azytut!

W piątek 28 października 2005 roku rozpoczął się kurs drużynowych i przybocznych „AZYMUT”.  Trzydziestoosobowa grupa śmiałków podjęła się niełatwej wyprawy z Równika na Biegun Północny.


Nie każdy może zdobyć Biegun, nie każdy pała tak dużym zapałem i ma tyle chęci, a także możliwości, aby go osiągnąć. Trzeba się dobrze przygotować, co wymaga od uczestników dużego zaangażowania .. Nie ten będzie zwycięzcą, co przetrwa.. ale ten, który przed wszystkim zdobędzie odpowiednią wiedzę i umiejętności


Odbyliśmy już pierwszą podróż, pierwsze kilka dni, które zbliżyły nas do celu. Przed nami takich wypraw jeszcze kilka.. Jednak już dziś wiemy, co to jest wspólnota hufca, na czym oparta jest cała nasza praca w gromadach, drużynach  harcerski system wychowawczy, rozumiemy, że każdy ma swoja „czapkę”, która przeszkadza w codziennych działaniach, która jest niezrozumiała dla otoczenia. Nauczyliśmy się również, jak od samego początku uczyć nasze zuchy oraz harcerzy tolerancji dla „czapek”, tych które noszą inni otaczający nas ludzie.
Przez całą wyprawę pomaga wyznaczony przez nas azymut  Prawo Harcerskie, a także azymut wyznaczony przez każdego indywidualnie.


Mamy nadzieję, że 30 grudnia osiągniemy nasz cel – Biegun Północny, czego z całego serca życzymy zarówno Wam jak i sobie.
Kadra kursu

Słowotok ze sportem w tytule

Jadąc wczoraj pociągiem, moim ulubionym zresztą środkiem transportu, jeśli już miałbym go w jakikolwiek sposób klasyfikować, doznałam olśnienia! Mianowicie piastując w dłoni zwiniętą w ciasny rulonik, charakterystyczną dla porannej pory w Warszawie i konkurującą tym samym w „braniu” – ulotką, gazetę, zdałam sobie sprawę z dokonanego przeze mnie przeoczenia.


Zorientowałam się, że na ostatniej stronie owej lektury (nie tkniętej zresztą przeze mnie od momentu otrzymania) widnieje małe, granatowe zaproszenie na mecz koszykówki mężczyzn, a konkretniej POLONII SPEC WARSZAWA. Prawda uderzyła we mnie jak mokry ręcznik, z czego zapewne wiadomo, jak nie trudno wywnioskować, bolało, ale była to radosna euforia, gdyż ową dyscyplinę sportu uwielbiam! Nie mówiąc już, że w męskim wydaniu jest ona nie lada widowiskiem. Z miejsca postanowiłam się na niego wybrać. Jak wiadomo każdy ma jakieś obsesje…


Cała hala zapchana po brzegi ludźmi jak na czarno-białych filmach obrazujących mecze bokserskie; to znaczy: ludzie na trybunach, ludzie w przejściach między trybunami, ludzie w kolejkach do WC, całe tłumy rozwrzeszczanych, roześmianych i głodnych wrażeń fanów sportu oraz tych, którzy się po drodze z nimi zaplątali. Straszny hałas, szum, harmider, gwizdy, nieśmiertelne plastikowe trąby wydające przeraźliwe dźwięki, piszczałki, krzyki, no i przede wszystkim zdecydowanie niekontrolowane głośne rozmowy. To wszystko skupione dookoła małego prostokątnego poletka, wybiegu, na którym szaleją wypuszczone na gwizdek upragnione istoty… A kto…? Koszykarze!!! Stada spoconych męskich ciał… Hmmm… Jak tu nie kochać meczów na żywo?!


Te emocje wzrastające wraz z postępem gry, radosna, bądź nie, wrzawa na trybunach i solidarność pomiędzy… Kibicami tej samej drużyny! No a jak?! To wszystko składa się na jedno słowo: MECZ i temu wydarzeniu towarzyszy. Tak jednak odczuwają go prawdziwi fascynaci… Reszta może pamiętać także zadeptane na śmierć nowe buty, jedzenie rozpływające się… we włosach, gardło wysłane papierem ściernym… Zawsze jednak to nie to samo, co wrażenie cudownego uniknięcia nisko przelatującego kija baseballowego po meczu piłkarskim… Nieee… Ja wcale nie kpię ze współczesnego fanatyzmu kibiców polskiej piłki nożnej niższej klasy… Takie wydarzenia zawsze napawają mnie masą pozytywnej energii! Już sama świadomość, że się na taki mecz wybieram działa jak pozytywny zastrzyk energii – bezpośrednio, dożylnie, aż „miłe ciepełko” rozchodzi się po całym ciele.


Nieco mniejsze emocje wzbudzają mecze w telewizji, chyba, że mowa o takich, w których polska reprezentacja gra i… WYGRYWA!!! Wspominam w tym wypadku o niedawnym, bo sprzed niespełna miesiąca, sukcesie polskich siatkarek w Mistrzostwach Europy, które… Co tu dużo mówić: Polki wygrały z klasą! Wygrywając 3:1 z Włoszkami w finale zapewniły sobie miejsce w historii oraz sercach milionów Polaków. Nie mówiąc już o sondażach, które ukazały się w licznych gazetach następnego dnia, przedstawiających za pomocą barwnych wykresów słupkowych oglądalność wyborów parlamentarnych oraz owego meczu. Nie trudno się domyślić, jak przedstawiały się wyniki. Doskonałym tego przykładem jest choćby frekwencja Polaków biorących udział w wyborach… Grupka zwykłych kobiet poświęcających się temu, co kochają robić, z dnia na dzień stała się „złotkami” Polski. Z dnia na dzień, a może efektem wieloletniej pracy…? Echem… Co się tak naprawdę liczy? Widoczny sukces! Tego zaś tegorocznym mistrzyniom nie możemy odmówić. Mimo żem pełna uznania dla rodaczek nie mogę pozbyć się ironicznego grymasu z twarzy… Czas spojrzeć prawdzie w oczy. To Polki, a nie Polacy odnoszą sukcesy… Polskie siatkarki, florecistki, pływaczki (gwoli ścisłości: pływaczka)… Czy to zabrzmiało feministycznie? Odrobinę prowokacyjnie? Taaak… Nie myślałam o niczym innym, jak o urażeniu męskiej ambicji… Ale nie o feminizmie mowa! Niestety prawda jest smutna… Nie chodzi mi w tym momencie o fakt, czy to kobiety, czy mężczyźni wygrywają zawody, ale o to, że nie mamy (my – Polacy) zbyt wielu powodów do dumy, jeśli chodzi o sportowe osiągnięcia w naszym kraju… Osoby często i chętnie uprawiające różnego rodzaju sporty oraz te, które aktywnie udzielają się w sporcie z pilotem w ręku mogą ponarzekać na brak wrażeń na skalę… dajmy na to: narodową. Nie możemy się pochwalić super-sportowcami, to cieszmy się, chociaż z lokalnych zwycięstw.


Najbardziej jednak emocjonujące są mecze, w których sami możemy brać udział. Mecze, podczas których boleśnie odczuwamy każdy zryw w kierunku piłki, podczas których na własnej skórze możemy się przekonać ile radości może dać nic nie znaczące podanie, bądź zagranie. Takie wydarzenia sportowe zawsze zostawiają swoje „piętno”… Czy to świadomość zwycięstwa, czy porażki, może bolesne siniaki i potłuczone kończyny (jak to drastycznie zabrzmiało). Masując bolące od dwóch dni kolano i spoglądając na zaproszenie na mecz koszykówki smętnie wiszące nad biurkiem, muszę w końcu zadać sobie to pytanie… Po co ja to robię?! Dlaczego w taki, a nie inny sposób wiążę silnie swoje zainteresowania ze sportem? Biologicznie rzecz ujmując: być może potrzeba mi endorfin? Humanistycznie myśląc: może w kręgu moich idiosynkrazji istnieje potrzeba nieuzasadnionej pogoni za piłką? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że… piłka jest okrągła.


Daria Ładna

Mamy nowego Protektora *)

Nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach, nie brałem pod uwagę, że Prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej, wybranym w powszechnych wyborach będzie działacz antykomuni-stycznej opozycji. Z niej bowiem wywodzi się Lech Kaczyński.


Mimo ośmieszania tej kandydatury, straszenia nią i wszechstronnego zachwalania jego rywala przez wiele programów telewizyjnych,  Gazetę Wyborczą i inne pisma, przewaga Kaczyńskiego była przygniatająca.


Teraz, po wyborach, kiedy prezydent – elekt ma czas do 23 grudnia na formalne objęcie stanowiska, próbuje się ukazać go jako prezydenta nie wszystkich Polaków, ale tych mniej wykształconych, z małych miasteczek i wsi, manipulowanych przez takiego potwora, jakim jest Radio Maryja. Jego partię, Prawo i Sprawiedliwość ukazuje się, jak zbiór ludzi zaścianka, pałających nienawiścią, kierujących się żądzą odwetu i pod każdym innym względem okropnych. Co innego Platforma Obywatelska! Ukazywana jako jedyna poważna i rozsądna siła, jedyna mająca pomysł na wyjście z kryzysu państwa i mogąca zreformować gospodarkę.
Osobiście bardzo przezywam ten konflikt między dwoma gałęziami tego samego drzewa, zwanego dotąd opozycją demokratyczną, czy w Polsce Ludowej antykomunistyczną. Zawsze uważałem i jestem przekonany do dzisiaj, że i PiS i PO powinny razem naprawiać państwo i budować Czwartą Rzeczpospolitą. Wielu kpi sobie z tego określenia państwa. Według mnie nie ma w tym nic dziwnego. Należy odciąć się w sposób zdecydowany i konsekwentny od pozostałości po układzie Okrągłego Stołu, których ewidentnym przykładem jest prezydentura Aleksandra Kwaśniewskiego. To on umacniał i wspierał w swoich poczynaniach, wcale tego nie ukrywając,  tzw. układ okrągłostołowy.


Wyrażało się to zarówno w doborze ludzi do kancelarii Prezydenta, często rekrutujących się z dawnych tajnych współpracowników służby bezpieczeństwa Polski Ludowej, jak też powoływania np. członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, jak choćby  osławionego  Roberta Kwiatkowskiego, któremu wielokrotnie zarzucano,  że uczynił TVP propagandowym narzędziem SLD, (od połowy lat 80., jeszcze jako student, był członkiem PZPR.
Gdy inni studenci zapisywali się do Niezależnego Zrzeszenia Studentów, Kwiatkowski wstąpił do Socjalistycznego Związku Studentów Polskich. Jego ojciec, Stanisław Kwiatkowski, był doradcą Wojciecha Jaruzelskiego Robił błyskawiczną karierę w Zrzeszeniu Studentów Polskich, gdzie poznał wielu dzisiejszych politycznych i biznesowych przyjaciół. Po 1989 r. pracował w reklamie, przez kilka lat omijając szerokim łukiem świat polityki i nielubianej wówczas lewicy. Powrócił, gdy przed SLD otworzyły się szanse na sukces. Opinia publiczna poznała go jako czołowego twórcę pierwszej kampanii wyborczej Aleksandra Kwaśniewskiego),  czy kontynuatorkę jego dzieła, Danutę Waniek,  
Była ona posłanką na Sejm I, II i III kadencji z ramienia Sojuszy Lewicy Demokratycznej (od 1991). W latach 1967-1990 należała do PZPR. W 1995 była szefem Sztabu Wyborczego Aleksandra Kwaśniewskiego w kampanii prezydenckiej. W latach 1995-1997 kierowała Kancelarią Prezydenta RP.


Prezydentura Lecha Kaczyńskiego daje nam gwarancję, że tacy działacze znikną z firmamentu władzy w Polsce. I to mnie cieszy najbardziej.


Biała Sowa


*) – urząd Prezydenta RP łączy się z funkcją Protektora ZHP, jaki funkcjonował przed wojną i został przywrócony za prezydentury Lecha Wałęsy.

Nieskończona krucjata Wojaczka

Kim był Rafał Wojaczek? Czym jest jego poezja? Jakie było jego życie? Dlaczego warto go poznać? Dlaczego…?


Wojaczek był poetą z czasów PRL-owskiej Polski. Żył i tworzył w mniej więcej tym samym czasie, co Edward Stachura. Dlaczego jest to postać tak mało popularna i często pomijana? Może ma to związek ze stylem życia jaki prowadził Wojaczek i tym jak pisał? Trudno jednoznacznie określić.


Poezja Stachury, mimo że tak jak Wojaczek należał do pokolenia poetów „przeklętych” i wyrażał bunt przeciwko urbanistycznej dezintegracji osoby ludzkiej, jest bardzo ugrzeczniona i przyjemna w czytaniu. Natomiast Wojaczek był awanturnikiem. Jego burzliwe życie, w którym brakowało wiary w istnienie jakichkolwiek wartości wykraczających po za ludzkie poznanie, znalazło odbicie w twórczości. Jego wiersze przedstawiają schizofreniczny obraz świata; rozdwojenie psychiczne podkreśla poczucie alienacji, bezsens istnienia, przypadkowość wszelkich wartości i życie jako absurd. Ze względu na odmienność tego poety i jego twórczości, pragnę przybliżyć czytelnikom jego osobę.
Rafał Wojaczek urodził się w Mikołowie. Zanim rozpoczął naukę, w jednym z pokoi urządził sobie warsztat stolarski. Niespełna piętnaście lat później warsztat zamienił się na ciemnię fotograficzną. Sam wywoływał, kadrował i powiększał swoje zdjęcia, które zwykle przedstawiają ponure, zabrudzone ulice Mikołowa. Szukał najczęściej obiektów przypadkowych i dziwnych.


Zaczął pisać w szkole średniej, ale także wtedy zaczął pić popadając w alkoholizm. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nie trwało to jednak długo. Nie zaliczył semestru z łaciny i rzucił studia. Ponadto poddał się badaniom, z których wynikało, iż ma psychopatyczną osobowość, co dodatkowo wpłynęło na jego decyzję. Przeniósł się do Wrocławia, gdzie mieszkał do końca swego życia.


Wojaczek gardził sobą. Nienawidził siebie i życia. Kilkakrotnie podejmował się próby odebrania sobie życia. Jedna z nich kończy się powodzeniem. Rafał Wojaczek umiera śmiercią samobójczą po zaledwie 26 latach życia, w nocy z 11 na 12 maja 1971 roku. Przedawkował środki nasenne.


Jako poeta zadebiutował mając dwadzieścia lat. Jego poezję cechują wulgaryzmy, trywializmy i słownictwo fizjologiczno-seksuologiczne. Często w swoich wierszach opluwa samego siebie. Tęsknił do samobójstwa. Jego wiersze to jego życie. Zrezygnował z pięknych fraz, co czyni jego twórczość tak niezwykle pociągającą. Ale jego wiersze to nie tylko obsceniczność, wulgaryzm, krew, naga kobieta, alkohol i seks. To także smutek. Tęsknota do czegoś nieuchwytnego, nieosiągalnego.
Jego poezja może być dla każdego, o ile tylko zainteresuje się choć trochę jego życiem i spróbuje zrozumieć i odpowiedzieć na pytanie: dlaczego? Co było w tym człowieku, że był tak niespokojny i tak nim pogardzano, mimo jego geniuszu? Czytając jego wiersze warto zastanowić się skąd w nim tyle goryczy i smutku. Skąd ta nienawiść i pragnienie śmierci.


Tym, których zainteresowała postać Rafała Wojaczka polecam film Lecha Majewskiego pod tytułem „Wojaczek”.


Nieskończona krucjata
Zostało jeszcze tamtą Ostatnią już Zaspę
Przeskoczyć Siódmą górę Wodę siódmej rzeki
Już prawie piły konie gdy Mieliśmy właśnie
Na cuglach folgę im dać Po brzuchy ugrzęzły


Ale to nie jest wina perszeronów W metrum
Dyszla nie tylko skrzydeł Koń nawet pamięci
Lotnej pozbyć się mógł Z ślepi patrzy mu żal W mleko
Fermentująca krew wnet żyły mu rozerwie


Ale co to Widzimy Jakby w śnieg już w glebę
Całe zapadły Z uchem przy ziemi czekamy
Gdy z drugiej strony globu dojdzie krzyk my Pewni
Że do Belgii przeciekły już Pójdziemy dalej


Koniec świata
To mogło być we wtorek albo w piątek
Niewykluczone też że w poniedziałek lub w środę
A również dobrze w czwartek sobotę czy niedzielę
W styczniu lecz także w lipcu zgódźmy się
Że to przecież nie jest takie ważne
W roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym
Zdaje się – którymś rano lub o zmierzchu
W samo południe albo o północy
W pogodę słoneczną może w deszcz może w czas zamieci
Na własnym pasku powiesił się
Na czymś stosownym czy nie na rurze od bojlera
Dwudziestoiluśtamletni skończony alkoholik
Rafał Wojaczek syn
Edwarda i Elżbiety z domu Sobeckiej


Karina Zielińska

Chirurgiczna dokładność

Witam wszystkich czytelników „Przecieku”. Zdaję się, że przez jakiś czas będę na łamach tego szacownego miesięcznika prowadził mini kącik muzyczny.


Będę dla was relacjonował koncerty, recenzował płyty, przybliżał sylwetki artystów. Może czasem wpadnie mi do głowy jakiś inny, zupełnie nie muzyczny pomysł…


Wszystko, co napisze, będzie całkowicie subiektywne. Nie będę tolerował żadnej krytyki, nawet tej konstruktywnej. Jeżeli chodzi o świat muzyki, będziemy poruszać się w klimatach około jazzowych i nie tylko. Może nie będzie, to stricte jazz, a raczej muzyka „jakaś”, z jazzu czerpiąca.


Na początek: Skalpel – formacja didżejsko – producencka, tworzona przez dwóch Wrocławian: Marcina Cichego i Igora Pudło. Swoją karierę zaczynali jako didżeje. Najpierw w Polsce potem w Anglii. Ich talent dostrzegł DJ Vadim, który zdecydował się z nimi zagrać trasę po Polsce. Po audycjach radiowych Ninja Solid Steel z udziałem Polaków i wydaniu dema Polish Jazz, Skalpel podpisał kontrakt z londyńskim labelem Ninja Tune  – najważniejszą na rynku wytwórnią płytową, wydającą nowo brzmieniowych artystów (w tym DJ Vadima).


 Skalpel przez długi czas tworzył największą kolekcję, najbardziej ekscytujących sampli wydawnictwa Polish Jazz. Z tego materiału powstały ich dwa longplaye. To dzięki Polish Jazz przenosimy się do zadymionych jazzowych klubów lat 60 i 70 minionego stulecia. Przed oczami staje nam grupka jamująch jazzmanów w starych garniturach. Atmosfera raczej ponura, dekadencka, gęsta od mocnych fajek. Ciężki dźwięk kontrabasu i rzadko gdzie spotykana, tak charakterystyczna perkusja. Taka właśnie jest muzyka Skalpela – ot, taki wschodnio – europejski egzystencjalizm lat sześćdziesiątych.


Ich pierwsza płyta (Skalpel) była wielkim sukcesem. Zwłaszcza w U.K.. Jakiś czas temu  pojawiło się Jazz Breaks 1958 zawierające remixy utworów z ich debiutanckiego krążka. Polacy zdecydowanie większą karierę robią w Anglii aniżeli we własnej ojczyźnie. Oto wypowiedź dziennikarza z radia BBC: „1958 Breaks Jazz. Świetny. Skalpel to ostatni projekt Ninja Tune, w skład którego wchodzą polscy producenci /DJ-e Marcin Cichy i Igor Pudło. Muzycznie lokują się gdzieś w okolicach The Cinematic Orchestra, ale idą w bardziej minimalistycznym, wschodnio-europejskim kierunku. Dryfujące klimatyczności i poszukujące basy zagarniane są w odpowiednim kierunku przez konkretną, wiodącą prym perkusję. Kojarzy mi się z dymem i kurzem, z muzykami ubranymi w garnitury lub smokingi. To Jazz, naprawdę dobry”.


Piszę o Skalpelu nie bez powodu. Kilka tygodni temu wyszła ich druga autorska płyta Konfusion. Miała ona stanowić o ich być, albo nie być w Ninja Tune. Po doskonałej pierwszej płycie nie mogli sobie pozwolić na coś poprawnego lub nawet dobrego. Konfusion sprostał oczekiwaniom fanów i jest utrzymany w podobnej, lecz nieco głębszej i mroczniejszej stylistyce co płyta poprzednia. Trzeba przyznać, że chłopaki z Wrocławia składają dźwięki z chirurgiczną dokładnością (może stąd ich nazwa?).


Kompakt zawiera dziesięć równych utworów. Wszystko bardzo ładnie się buja. Nie ma momentów lepszych i gorszych. Od początku do końca słyszymy inteligentnie przeniesiony stary jazz w teraźniejszy świat elektroniki. Doskonały remastering, pozwala nam się zatopić w niezwykle soczystych barwach kontrabasu, perkusji, trąbki, saksofonu, syntezatorów i przeróżnych przeszkadzajek. Ze swojej strony mogę polecić kompozycję Deep Breath z tajemniczym, szczątkowym wokalem. Płyta idealnie nadaje się na nadchodzące jesienne wieczory. Nic tylko wcisnąć play i słuchać.


A jak Skalpelowi wychodzi granie na żywo? Mogłem się o tym przekonać w 15 listopada w Traffic Clubie. Zagrali tam jedyny koncert promujący ich najnowsze dzieło. Wyposażeni w trzy laptopy, dwa miksery i sekwencery przystąpili do składania starych zapomnianych melodii. Pierwsze 20 minut w moim mniemaniu było mistrzowskie. Prezentowali materiał zarówno z drugiej jak i pierwszej płyty. Później na czyjeś hasło – dajcie coś do tańczenia! – postanowili zagrać raczej tanecznie i żywiołowo miksując bardziej współczesną muzykę. I właśnie wtedy, kiedy koncert wszedł w klimaty mocno funkowe i elektroniczne, czasami nawet house’owe stracił swój klimat. Klimat pewnej intymności stworzonej dzięki starym nagraniom. Muzyce towarzyszyła video projekcja – zmontowana z pomysłem i poczuciem humoru. Fragmenty przeróżnych starych czarno-białych, koncertów i filmów bardzo sympatycznie zgrywały się z muzyką. Zmiksowany The Quantic zakończył około półtorej godzinny koncert. Po Skalpelu odbyła się projekcja rosyjskiego filmu (tytułu niestety nie pamiętam) oprawionego muzyką The Cinematic Orchestra  – o nich też może kiedyś napisze.


Podsumowując: Skalpel, to coś dla ludzi lubiących stare rzeczy w nowym wydaniu. Lubiących posiedzieć i delektować się spokojną, background’ową muzyką. Gorąco polecam! Do nabycia w dobrych sklepach muzycznych.


Paweł Iwiński

Wakacyjny przegląd filmowy

Chyba powoli staje się tradycją coroczna poobozowa wycieczka Leśnych do kina – koniecznie na bajkę! Tym razem padło na „Madagaskar”.

Większych nadziei na obejrzenie czegoś naprawdę dobrego nie miałam. Wystarczyło, żeby było w miarę zabawne, w końcu szłam po to, aby pośmiać się z przyjaciółmi, a nie skupiać na skomplikowanej fabule. Udało się.

Opowieść zaczyna się w nowojorskim zoo w Central Parku. Lew Alex, zebra Marty, żyrafa Melman i hipopotamica Gloria to stara, zgrana paczka przyjaciół, której życie zmienia się pewnego dnia z powodu wybryku Marty’ego. Trafiają na egzotyczną wyspę, gdzie poznają normalne inaczej lemury i dowiadują się o dzikiej naturze Alexa… A we wszystko zamieszane są pingwiny.
Film nie jest długi. Ogląda się go łatwo, lekko i przyjemnie. Kilka wpadających w ucho tekstów i przede wszystkim piosenka „Wyginam śmiało ciało” w wykonaniu Jarosława Boberka to niekwestionowane plusy „Madagaskaru”. Co więc mi się nie podobało? Niektóre typowo amerykańskie żarty były po prostu nie do zrozumienia dla polskiej widowni. A szkoda, bo po Shreku przyzwyczaiłam się już do fenomenalnych tłumaczeń.
Bajka typowo wakacyjna, ewentualnie na długie jesienne wieczory. Da się oglądać


„Wojna Światów” była filmem na tyle głośnym, że nie miałam wątpliwości co do tego, że mi się spodoba. Zaczęłam oglądać, ale z każdą sceną napięcie zamiast rosnąć spadało, aż w końcu pierwszy raz w życiu zasnęłam oglądając film. Po pierwsze więc nie świadczy to o nim najlepiej, a po drugie niewiele mogę o nim napisać…


Na pewno pamiętam Toma Cruise’a w roli rozwiedzionego mężczyzny niezbyt dbającego o dwójkę swoich dzieci. Podczas jednego z wspólnie spędzonych dni w pobliżu ich domu ma miejsce dziwna burza, której skutkiem jest atak obcych zasiadających w gigantycznych maszynach. Przez cały film ludzie uciekają, a kosmici strzelają do nich promieniami lasera. I to by było na tyle, nie licząc może jakże wzruszającej przemiany, którą przechodzi główny bohater – wreszcie pokazuje, że potrafi kochać i troszczyć się o swoje pociechy. I podobno o to właśnie w całym filmie chodzi. Dobrze, że ktoś mi to powiedział, bo szczerze mówiąc nie zwróciłabym uwagi.


Nie mogłam się doczekać obejrzenia „Sin City. Miasta Grzechu”. Nie dość, że nakręcony na podstawie komiksu, to jeszcze z udziałem plejady gwiazd, w tym Bruce’a Willisa (!) i Elijaha Wooda (!!). Z przyjemnością obejrzałam, ale do dzisiaj nie bardzo wiem o co chodzi.


Morderstwa, przestępstwa, porwania, skorumpowana policja, dzielnica prawie-czerwonych-latarni i mnóstwo krwi (o dziwnym kolorze). To tak w skrócie. A mówiąc mniej ogólnie – obserwujemy mieszkańców tytułowego miasta i ich przygody, które w pewnych momentach mają ze sobą coś wspólnego. Jest brutalnie i smutno.


Ekranizacja komiksu z jednej strony daje produkcji niepowtarzalny klimat. Z drugiej jednak nie przeczytawszy wcześniej żadnej jego części nie byłam w stanie połapać się w fabule. Jednak biorąc pod uwagę całość i spoglądając na to z większej perspektywy czasu… nie jest źle.


Aleksandra Bieńko

Studia przemienne

Hmmm… Jakby tu zacząć… 
Może tak: Nie dostałam się na studia.
Jest kilka różnych rzeczy, które można zrobić po tym, jak dostanie się list polecony z decyzją o nieprzyjęciu na studia.


Ja otrzymałam 3 takie listy, więc mogę w pewnym sensie uważać się za specjalistkę od tego typu spraw.
Oto kilka najpopularniejszych rozwiązań:


1. Siąść i płakać. Od razu dodam – nieskuteczne. Po tygodniu żałoby nie dość, że wygląda się fatalnie (podkrążone, opuchnięte oczy, czerwony nos), to dochodzi do tego poczucie winy. Nie, nie swojej winy. W moim przypadku wini byli wszyscy, tylko nie ja (od chłopaka, któremu lepiej poszła matura z historii po mamę, która niedostatecznie dużo goniła mnie do nauki przed maturą).


2. Reakcja obronna pt.: „po co mi studia”. Przecież i bez studiów można jakoś żyć. Najważniejsze jest przecież to, co mam w głowie, a nie to jakie mam wykształcenie (bzdura – skoro nie dostałam się na studia, to w głowie nie mam nic – patrz punkt 3).


3. Rozczulanie się nad sobą (ale bez płaczu – przynajmniej na początku). Skoro mi się nie udało, to jestem głupia. Skoro jestem głupia, to mój chłopak prędzej czy później mnie zostawi (tym bardziej, że on będzie studiował) i już zawsze będę nieszczęśliwa. Kończy się zazwyczaj w punkcie nr 1.


4. Szkoła policealna też jest fajna. Znalazłam państwową szkołę języków obcych i wytłumaczyłam sobie, że jej ukończenie jest szczytem moich marzeń. Nawet szkoda mi ją było opuszczać.


5. Odwołania od odwołań – jeśli nie ma się wyjątkowo trudnej sytuacji w domu, to nie ma szans. Dostaje się kilka kolejnych listów. I nie ma w nich przeprosin i decyzji o przyjęciu na studia. Wg komisji rekrutacyjnej to, że nie dostałam się na studia i mam pełnoobjawową depresję nie było wyjątkowo trudną sytuacją.


6. Studia płatne – nie sprawdzałam. Podobno można trafić na dobrą szkołę, ale jest to dość rzadkie i baaaardzo drogie.


7. Studia przemienne (jak może już zorientowaliście się po tytule, to właśnie o to rozwiązanie mi chodziło!). Na Uniwersytecie Warszawskim w tym roku studiuje w ten sposób 46 osób (w tym ja!!). Jest to połączenie nauki w systemie dziennym z pracą na rzecz uczelni (oczywiście, nie za darmo)- najczęściej jako goniec albo opiekun osoby niepełnosprawnej.


Możliwe jest na większość i kierunków, ale niewiele osób o tym wie (i pewnie dzięki temu mi się udało) – nie wiedziały o tym nawet panie z sekretariatu w moim instytucie!! Z 11 zajęć na moim kierunku ja obowiązkowe mam 5, ale jeśli za rok chcę być na II roku, muszę zaliczyć prawie wszystkie. Jeśli zaliczyłabym tylko te 5, to za rok byłabym znów na I roku, ale miałabym mniej zajęć (o te, które już zaliczyłam).


Dlaczego jest to takie atrakcyjne? Może dlatego, że za semestr nauki na dobrej uczelni trzeba zapłacić kilka tysięcy złotych, a ja pomimo tego, że nie napisałam matury rewelacyjnie, mogę studiować za darmo. A rok jakoś zleci (bo pracuje się tylko przez pierwszy rok – 20 godzin w tygodniu).
Trzymam kciuki za przyszłorocznych maturzystów!! I pamiętajcie, jakby zabrakło Wam szczęścia to nie ma co się załamywać! Polecam wtedy studia przemienne.


Agnieszka Kierzkowska

Wąskotorowa Kolejka Jabłonowska (1/2)

Na rozwój naszego regionu wpłynęło kilka rzeczy: odkrycie uzdrowiskowych właściwości tutejszego klimatu przez prof. Geislera, początek „kolonizacji” doliny Świdra przez Michala Andriolego oraz budowa kolei łączącej Otwock z resztą świata. Na nic by się zdały uzdrowiskowe właściwości otwockich sosen, gdyby wśród mazowieckiej puszczy nie wytyczono pod koniec XIX w. wygodnej „drogi żelaznej”, którą można było do nas dojechać.


Niewiele osób wie, że równolegle do niej przebiegał tor kolejki wąskotorowej. Do dziś pozostały z niej prawie wyłączenie wspomnienia. Kolejka nie tylko odegrała zasadniczą rolę w rozwoju naszego regionu, ale ocaliła mieszkańców Warszawy od śmierci głowowej w czasie mrocznych czasów II wojny światowej. Zasłużyła więc na to, żeby ocalić ją od zapomnienia. Co niniejszym czynię zapraszając Was na podróż w czasie po torach kolejki wąskotorowej.


Jest druga połowa XIX w. Nasze tereny są pod zaborem rosyjskim. Na terenie carskiej Rosji gwałtownie rozwija się komunikacja kolejowa. Powstają nowe szlaki kolejowe: petersburski, terespolski i nadwiślański. Ta ostatnia  uruchomiona w 1877 roku  sprawiła, że Otwock zyskał szybkie połączenie z Warszawą (dużo bardziej popularne, niż wybudowana w 1835 roku bita droga z Warszawy do Lublina – dzisiejsza szosa lubelska). Umożliwiło to liczniejsze odwiedzanie Otwocka przez Warszawiaków w czasie lata. Moda na letniska przyszła do nas z zachodu Europy i wynikała z uciążliwości egzystencji w przeludnionych miastach. Część tych odwiedzin kończyła się decyzją o przeniesieniu się tu na całe lato z Warszawy.
Jednym z takim nowych mieszkańców jest Michał Andriolli, który w tym czasie wrócił z miejscowości Wiatka na północnej Syberii. Został tam zesłany za udział w Powstaniu Styczniowym. Jest zachwycony otwockim klimatem. W 1880 roku wykupuje 200 ha lasu nad Świdrem i buduje tam willę dla siebie i kilkanaście domów z przeznaczeniem na wynajem. Nadaje nazwę swojemu osiedlu: Brzegi. Domy buduje wg własnych projektów. Ozdabia je ornamentami roślinnymi zapożyczonymi z rosyjskiego budownictwa drewnianego. Styl ten jest kopiowany przez kolejnych właścicieli okolicznych wilii i nazwany zostanie później „świdermajer”.
Mniej więcej w tym samym czasie – w 1893 roku – w Karczewie osiedla się doktor Geisler (specjalista od chorób płuc). Na terenie Otwocka zakłada pierwsze sanatorium gruźlicze. Potwierdzają się zdrowotne właściwości tutejszego klimatu. Kolejne powstają jak grzyby po deszczu i Otwock szybko zyskuje sławę uzdrowiska.
Razem z Otwockiem rozwijają się pobliskie miejscowości. Świadectwem tego jest powstanie przystanku kolejowego w Falenicy (rok 1897) oraz powstanie planu połączenia Warszawy i Otwocka linią kolejki wąskotorowej.


Kolejki stają się w tym czasie popularnym środkiem komunikacji lokalnej w całym Imperium Rosyjskim. Do władz carskich napływają liczne podania o przyznanie koncesji na uruchomienie lokalnych kolejek dojazdowych. Większość z nich jest rozpatrywana odmownie ze względu na „militarny” charakter rejonu oraz niechęć urzędników rosyjskich do rodzimych przejawów rozwoju ekonomicznego „Kraju Nadwiślańskiego” (kolejka była jedną z niewielu instytucji publicznych niezależnych od Rosjan).
Pomimo piętrzenia trudności na przełomie XIX i XX wieku wokół Warszawy powstaje jednak sieć wąskotorowych kolejek dojazdowych: do Konstancina (przez Wilanów), do Grójca (z odgałęzieniem na Górę Kalwarię), do Radzymina (przez Marki), do Jabłonny (z Wawra). W tym samym okresie powstała również kolejka sochaczewska, myszyniecka, mławska. Popularne „ciuchcie” stają się ważnym uzupełnieniem komunikacji stolicy.
Trwa złoty okres tej nowej formy komunikacji.


Datą, której pominąć nie można jest 4.01.1901. Wtedy uruchomiono trasę kolejki wąskotorowej łączącej Warszawę z Jabłonną i Wawrem. Linia odpowiadała na zapotrzebowanie ludności Warszawy. Cieszyła ich możliwość coraz łatwiejszego dojazdu na „letniska”. Właścicieli natomiast cieszyły zyski, jakich kolejka im dostarczała. Powodzenie spowodowało, że w 1903 roku mieszkańcy wielu miejscowości znajdujących się na odcinku Karczew – Wawer zwrócili się z prośbą o wytyczenie linii tak, by przebiegała przez ich tereny.


Przedłużenie linii okazało się jednak być zbyt poważną inwestycją i dotychczasowi właściciele (pomimo deklaracji właścicieli pensjonatów o pomocy w budowie wynoszącej 100 tysięcy rubli) mogli zrealizować tylko część projektu (nasyp do Otwocka i ułożenie części torów). Pierwszym dokonaniem było powstanie murowanego budynku na stacji Wawer. Następnie w drugiej połowie lipca 1910 roku wykonano nasyp do Otwocka i ułożono pierwsze tory. Sytuacja zmieniła się dzięki pozyskaniu belgijskiego udziałowca, którego kapitał umożliwił rozwój kolejki. Dużym osiągnięciem ówczesnej myśli technicznej było zbudowanie na rzece Świder (1912) sześcioprzęsłowego mostu o konstrukcji żelbetowej (dzisiejszy „most starej kolejki”).


Przedłużenie trasy kolejki do Karczewa uruchomiono 16.04.1914. W skład pociągu wchodziły dwa oświetlone i ogrzewane wagony trzeciej klasy. W każdym wagonie mieściło się 70 osób. Ciągnął je parowóz o sile 40KM (mniej niż dzisiejszy samochód osobowy, dla porównania lokomotywy elektryczne w pociągach dalekobieżnych są dziś ok. 70,000 razy silniejsze!). Rozwijał on maksymalną szybkość 13,2 km/godz. w mieście i około 22 km/godz. na odcinkach niezabudowanych..


Nowa trasa, wiodąca przez popularne osiedla wypoczynkowe, od początku cieszyła się wyjątkowym powodzeniem wśród Warszawiaków, wśród których zapanowała moda na spędzanie okresu letniego oraz wolnych dni poza miastem. Pensjonaty i wille wypoczynkowe położone na „linii otwockiej” przeżywały swoje najlepsze czasy. Nic dziwnego, że powstawały jak grzyby po deszczu dostarczając swoim właścicielom niezłych zysków. Pracę w pensjonatach znajdowało sporo mieszkańców okolicznych wsi.


Początkowo tylko część pociągów dojeżdżała do Karczewa. Okazało się jednak, że Karczew dostarcza nieraz więcej pasażerów niż Otwock, a przy tym ruch towarowy jest nadspodziewanie duży. Sporo osób jeździło codziennie w interesach handlowych z Karczewa do Warszawy. Toteż końcu maja 1914 letni rozkład jazdy o zwiększonej liczbie pociągów uwzględniał interesy mieszkańców Karczewa jak i innych miejscowości.


W tym czasie władze Otwocka postanowiły zwrócić się do zarządu kolejki o przedłużenie linii do Wisły, celem umożliwienia kąpania się w niej mieszkańcom Otwocka oraz starać się o statek parowy na Wiśle między Warszawą a Karczewem.
Plany Zarządu Warszawskich Kolei Dojazdowych szły nawet dalej i zamierzano przedłużyć trasę z Karczewa do Sobień Jezior. Myślano nawet o zelektryfikowaniu wszystkich podstołecznych linii (jedna z dwu elektrowni wytwarzających prąd stały miała powstać w Świdrze). Zrealizowanie tych ambitnych planów uniemożliwił jednak wybuch pierwszej wojny światowej. Wojna przyniosła duże straty. Uciekający z Królestwa Polskiego Rosjanie w 1915 roku zabrali z sobą prawie cały tabor a pozostałe na miejscu urządzenie i dworce zniszczono. Na szczęście wkraczający na ich miejsce Niemcy przywiązywali do tej formy transportu duże znaczenie i kolejki szybko uruchomiono.


W 1918 roku wojna się skończyła, a Polska odzyskała niepodległość. O tym czy dla kolejki było to dobre opowiem za miesiąc. Razem z opowieścią jak mieszkańcy Karczewa kolejką szmuglowali do Warszawy mięso.


Mirek Grodzki